Dwunastoletni Rysiek ze wsi Tuklęcz marzy tylko o jednym – by grać i śpiewać w wiejskiej kapeli. Nie ma jednak ani instrumentu, ani odwagi, żeby porozmawiać o swoim marzeniu z ojcem, grabarzem, z którym popołudniami chodzi na cmentarz przygotowywać groby dla wciąż żyjących członków rodziny. Gdy po ukończeniu drugiego grobu umiera kolejna osoba, ojciec próbuje zrzucić winę za śmierć na Ryśka, ten bowiem śpiewał przy żywych pogrzebowe pieśni. Chłopiec zaczyna wierzyć w moc swojego śpiewu, nie chce jednak porzucić marzeń o śpiewaniu w kapeli.
Wniebogłos Aleksandry Tarnowskiej jest jej powieściowym debiutem.
„To szalenie ważne, żeby zrozumieć, że wszystko zostaje w nas, tak myślę. Słowa, czyny, gesty odbijają się i wracają. Złe najbardziej. To tak wrasta i gdzieś po cichu rośnie, kiełkuje. Nawet nie wiemy kiedy, mówimy to samo, robimy to samo, choć tak bardzo nienawidzieliśmy i tak bardzo chcieliśmy zapomnieć. Stajemy się tacy sami. Może nawet gorsi?“
Świetnie napisana kameralna powieść o polskiej wsi lat 70-tych oczami dwunastoletniego Ryśka, który marzy o śpiewaniu w lokalnej kapeli. Klimatyczna, smutna, miejscami przygnębiająca (ale kto by czytał dla samych radosnych przyjemności), ale w tym wszystkim piękna i pięknie swojska. Może na wyrost, ale to dla mnie trochę Czechow, trochę Marilynne Robinson.
Wow! Ale to było dobre. Piekne, smutne, w jakiś sposób nostalgiczne, momentami ciężkie i przytłaczające emocjami. Sięgnęłam nie wiedząc wiele o tej książce, a okazała się lekturą idealną na listopad.
Kameralna historia rodzinna ze wsi z lat 70tych. Niektóre wątki mogłyby być pociągnięte dłużej, bo tak trochę to za mało na książkę. A może po prostu lubię grubsze powiesci? Niemniej jednak styl pisania wciągający, historia przekonująca i wciągająca. Trzymałem kciuki za Ryśka i jego relację z muzyką i ojcem.
Niniejszym oficjalnie dołączam do grona fanek debiutu literackiego Aleksandry Tarnowskiej. Rysiek uwięził mnie swoją melodią jak szczurołap czarodziejskim fletem i trzymał w swojej mocy do 3:30, dopóki nie przeczytałam ostatniego słowa. Skończyłam oszołomiona i zaczarowana światem, w którym spędziłam te kilka godzin. Dla mnie to opowieść o żałobie, bólu i tęsknocie, o dorastaniu, które oznacza podejmowanie decyzji, których konsekwencje będziemy musieli dźwigać, o odbiciach innych, które nosimy w sobie i nawet jeśli bardzo nie chcemy, czasem wydostają się na zewnątrz i traumach przekazywanych na kolejne pokolenia, o pasji, której nie da się ugasić, przede wszystkim jednak o miłości w jej najróżniejszych obliczach. Jest to też żywy, fantastyczny portret wsi, z jej obyczajami, plemiennością, która może dusić, ale też dodawać sił i być oparciem. A w końcu hołd złożony muzyce, która ma moc otwierania przejść między światami, budowania mostów, tworzenia wspólnot i towarzyszy człowiekowi jak najlepszy przyjaciel. Historia prosta i prostym językiem opowiedziana, ale ponadczasowa - dotyka podstawowych wartości, dzięki którym możemy nabrać perspektywy i trzeźwym okiem spojrzeć na własne problemy, przypomnieć sobie co się liczy naprawdę. Kilka rzeczy podobało mi się szczególnie: po pierwsze duża czułość w portretowaniu społeczności - owszem, autorka nie ukrywa przemocy, która była powszechna, ale nie epatuje okrucieństwem i stara się swoich bohaterów zrozumieć; po drugie, że opisuje rytualność tej grupy, a nie religijność - to przekazywane od pokoleń zwyczaje, pierwotne i swojskie, są spoiwem i regulują życie mieszkańców Tuklęczy, religia to jakieś tło, w którym zostały umiejscowione; po trzecie, że nie ma tu egzotyzowania mieszkańców wsi, autorka nie każe bohaterom posługiwać się gwarą, nie udziwnia, odkładałam lekturę „Wniebogłosu”, bo czytając opis bałam się trochę, że dostanę tu egzaltowany i na siłę kreowany język w stylu „Kości, które nosisz w kieszeni” Łukasza Barysa, ale uff, nic takiego nie ma tu miejsca; w końcu bardzo się cieszę, że choć nie jest lekko i przyjemnie, czytelniczka nie jest obdarta z nadziei, że tam wszędzie pod powierzchnią czai się jednak jakieś dobro, że to poruszenie, z którym zostaje się na koniec, podnosi na duchu. Kojarzył mi się ten sposób snucia opowieści i jej klimat z moją ukochaną „Cyrkówką Marianną” Anny Fryczkowskiej i to jest duży komplement. „Wniebogłos” mocno wskakuje dla mnie do topki ubiegłorocznych debiutów, aż przykro, że nie dostał moim zdaniem w polskiej książkosferze wystarczającej uwagi.
Właściwie wszystko co mogłabym powiedzieć o tej książe jest w recenzji Antoniny Tosiek w Dwutygodniku. Podpisuję się pod tą recenzją w 100%
Tęskniłam za prostymi, bezpretensjonalnymi fabułami, które do zaoferowania mają przede wszystkim historią a nie kolejną autoterapią rozpisaną na zbyt wiele stron.
No i modelowa stylizacja języka - przekonująca, prosta, bez sztucznych, wymuszonych potworków typu MACIERZ XD (nawiązanie do Wiedźm z Manningtree)
(Jeszcze na marginesie recenzji Tosiek - myślę że kluczowym problemem z nurtem powieści autoterapeutycznych jest to, że oferują zazwyczaj czytelnikowi wszystko na talerzu, to jest jednorazowy zastrzyk emocji z którego - przynajmniej w moim przypadku, najczęściej niewie zostaje. Pornografia traumy trochę.)
Dwunastoletni chłopiec ma ogromny talent muzyczny, ale brakuje mu odwagi, żeby realizować marzenia. Na przeszkodzie stoją mu pokoleniowe traumy starszych, wychowanych w biedzie, przemocy i w cieniu minionej wojny - oraz żałoba po niedawno zmarłej mamie. Tyle tylko, że to wczesne lata 70 XX wieku, a nie XIX, postępuje elektryfikacja wsi, a i rodzina Ryśka chce dla chłopca jak najlepiej. Kłopot w tym, że emocjonalnie pokaleczeni dorośli z trudem dogadują się między sobą, a co dopiero z dzieckiem. Jak się potoczy ta historia?
Myślę, że bardzo potrzebujemy takich opowieści, z Polski współczesnej, ale do tej pory mało opisanej.
„Wniebogłos” Aleksandry Tarnowskiej opowiada historię dwunastoletniego Ryśka, którego największym marzeniem jest granie i śpiewanie w wiejskiej kapeli. Chłopiec nie ma odwagi, żeby poprosić ojca o instrument. Ponadto po tym jak umiera kolejna osoba, chłopak zaczyna wierzyć, że jego śpiew przynosi śmierć.
To bardzo ładnie napisana, poetycka i nastrojowa powieść, w której obserwujemy wieś lat. 70 oczami dziecka. Dziecka wrażliwego, które nie ma wsparcia ze strony surowego ojca i nie potrafi rozmawiać o swoich potrzebach. To książka o prawdziwym talencie i pasji, o skrywanych marzeniach.
Świetnie oddany klimat wsi i zamkniętej społeczności. To bardzo klimatyczna historia, choć ja miałam problem, żeby się w nią zaangażować i zżyć z bohaterami, przez co była mi trochę obojętna i nieszczególnie mnie poruszyła. To dobry (powieściowy) debiut. Z chęcią sięgnę po kolejne powieści autorki i liczę, że wywołają we mnie więcej emocji.
Jako fanka Wiesława Myśliwskiego odnajduję tu ten vibe, inspirację jego piórem. I wyszło to przepięknie, jako taka spokojna brawura ;) Takie współczesne polskie powieści chcę czytać.
Po przeczytaniu hiszpańskiego "Kornika" Martinez już wiem, czego "Wniebogłos" mnie ostatecznie rozczarował. Bo grzęźnie w infantylności, nieporadności budowania sprawnej narracji.
Skupienie narracji na dwunastoletnim Janku Muzykancie (tutaj nazywa się Rysio i nie ma siostry, którą włożono do pieca) ze wsi Tuklęcz (btw: fajna nazwa), gdzie karetka pogotowia w święta nie dojeżdża, w jakby środkowym PRLu - to dla mnie świeży pomysł. Z wykonaniem gorzej. Niestety nie byłem w stanie przejąć się "dramatem" Rysia, któremu zły ojciec nie pozwala grać na akordeonie i śpiewać w wiejskiej kapeli (mimo, że chłopiec głos ma "jak dzwon"). Dla wyrobionego czytelnika, a za takiego się mam..., mało tu pożywnej strawy. Folklor, który miał być (chyba?) atutem tej prozy, snuje się niemrawo po kątach, pogrzebowe zwyczaje i obrządki towarzyszące umieraniu mają potencjał i miejscami czytałem z zajęciem, ale dylematy Rysia, który rozważa czy aby wypada mu wziąć akordeon od nowej "kobitki" swego owdowiałego ojca (wszak zdradza tym pamięć matki), który gubi (!) ten akordeon w nocy na ścieżce, który szczerze wierzy, że swoim śpiewaniem sprowadza śmierć na mieszkańców wsi i którego niemal wszyscy przekonują, że powinien śpiewać, bo "taki" głos to dar, to wszystko i sporo więcej podane jest tak nieprzekonująco, naiwnie, że doczytałem jedynie z poczucia obowiązku (bo już tak mam) i dlatego, że dosyć krótkie.
Opis z okładki i sama okładka zapowiadają jakiś niemal horror, faktycznie, jest parę zgonów (ale nie strasznych), kopanie grobów dla żywych, ale... z tego nic nie wynika. Może więc wątek dojrzewania dziecka-artysty w na poły realnej wsi? Ale brakuje solidnego osadzenia historii w przekonującym społecznie i kulturowo backgroundzie. Realia (poza motywami umierania) są płytkie, natura ledwo obecna. No, dość tego biadolenia.
Ale i styl mocno kuleje. Tylko dwa krótkie przykłady:
"Gotowa do wyjścia podeszła jeszcze raz do stołu, do ojca. Rysiek podskoczył do drzwi i wybiegł na podwórze, chciał złapać Celinę samą, pogadać bez ciekawskich uszu wokół. Na szczęście na progu pojawiła się sama". (s. 202)
"Rysiek nie poszedł za nią od razu, potem musiał gonić ją i jej zdania wypowiadane cichym głosem" (s. 204)
Zaimki, przyimki... Może się czepiam, ale dla mnie, żeby proza chwyciła, musi grać czysto. "Wniebogłos" to debiut, ale na instrumencie nie nastrojonym...
Ps. Przeczytałem recenzję Antoniny Tosiek w "Dwutygodniku". Recenzentka nie odnosi się do wartości artystycznej "Wniebogłosu" (bardzo ogólnie), skupia się na odniesieniu założeń fabularnych tej powieści do typowości lub nietypowości narracji powstających w ramach tzw. nurtu historii ludowej. I tu się z recenzją zgadzam: ZAŁOŻENIA FABULARNE są ciekawe, ich realizacja już nie.
(3.5*) Książka z dość charakterystycznym nastrojem, bez zwrotów akcji. Teoretycznie inna niż wszystkie, jednak dla mnie ciągnęła się. Przez rodzinę wiem jak to za dzieciaka jest przebywać na wsi; język, obyczaje, zachowania, stąd nie jest dla mnie odkrywcza. Mimo to ciekawy był ten kontrast dziecka z marzeniami, tą niewinnością oraz nieuniknionej śmierci, która co chwila przewijała się na stronach książki. Konflikt rodzinny i relacja ojca z synem jest odpowiednio, emocjonalnie przedstawiona dodając głębi postaciom. Ogółem intrygująca w swojej tematyce, ale nie pozostawiająca przemyśleń po skończeniu lektury.
4.5 Wspaniały debiut - językowo, strukturalnie, postaciowo, emocjonalnie wszystko tu gra (ha!). Narracja wpisuje się w dość mocno już eksploatowany temat wsi/prowincji, ale nie ma tutaj niczego oczywistego czy oklepanego.
Dwunastoletni Rysiek marzy, by grać i śpiewać w wiejskiej kapeli. Nie ma jednak odwagi, by powiedzieć o tym ojcu grabarzowi, z którym popołudniami chodzi na cmentarz przygotowywać groby dla wciąż żyjących członków rodziny. Gdy po ukończeniu drugiego grobu, umiera kolejna osoba, ojciec próbuje zrzucić winę za śmierć na Ryśka, ten bowiem śpiewał przy żywych pogrzebowe pieśni. Chłopiec zaczyna wierzyć w moc swojego śpiewu, nie chce jednak porzucić marzeń o śpiewaniu w kapeli.
„Wniebogłos” to emocjonalna, poruszająca do głębi i przeszywająca na wskroś pozycja. Jest momentami trudna i bolesna, a jednocześnie piękna. Traktuje o współistnieniu, które krzywdzi, porusza, smuci i zachwyca, o trudnych relacjach, gdy wszystko wywraca się do góry nogami, o szukaniu swego miejsca, o pogoni za marzeniami oraz o stracie, która zaskakuje. Język narracji jest czuły, delikatny, niezwykły. Słowa kreują wyjątkowość opowiedzianej historii, choć przedziera z nich ból, cierpienie i rozpacz. Autorka idealnie znalazła balans między życiem a śmiercią.
Czekam na takie opowieści, na słowa barwne i niespieszne, które oddają historie przejmujące i bolesne. Cicho o tej książce, a szkoda, bo to świetna i nietuzinkowa pozycja. Gorąco polecam!
Wyśpiewywaliśmy żałoby, Rysiek myśli jednak, że wyśpiewuje ludziom śmierć, a chciał jedynie pomagać żywym pożegnać się z życiem. Trzeba zadbać o przyszłość, znaleźć miejsce spoczynku, ale ludzie mówią, że to zapraszanie śmierci tak jak śpiewanie pieśni pogrzebowych. Tuklęcz pół wieku temu, wieś pełna życia, bo nic tak bardzo go nie ukazuje, jak śmierć, to miejsce akcji debiutanckiej powieści Aleksandry Tarnowskiej "Wniebogłos" wydanej przez ArtRage. Akcja zaczyna się od hamletycznej sceny na cmentarzu, Ryszard wraz z ojcem kopią groby na zaś. Niedługo potem podczas porodu umiera matka Ryśka, 12-letniego chłopca, ojciec nie umie wyrazić tej straty, ma jedynie oczekiwania wobec syna, by ten kontynuował rodzinny biznes, a Rysiek chce być muzykantem. Ma talent. Mówiła mu tak matka i babka, która uczyła go pieśni pogrzebowych, mówią mu tak muzycy. Rysiek ma jednak wielkie poczucie winy, że to on sprowadził śmierć do wsi, długo nikt go z tego błędu nie wyprowadza, nie zajmuje się emocjami dziecka, które przeżyło stratę. Widzę tu Orcia, widzę Janka Muzykanta, a przy tym wszystkim świeżość w opisywaniu wsi — bez błyskotek, bez patosu, bez śmieszności. Tarnowska pokazuje oblicze nurtu wiejskiego ujmującego nostalgią, lirycznego, pełnego niewypowiedzianych słów i gestów, które zostają w nas i są powtarzane przez następne pokolenia. Śpiew jest tu jedyną formą wyrażenia emocji, a bycie muzykantem to renoma pośrednika, który wprowadza nowe i żegna stare, przypomina historie spisane przez Andrzeja Bieńkowskiego. Śmierć jest tu oswajana rytuałami, ale nie da się jej wypowiedzieć słowem, zostaje jako pustka, której niczym nie można wypełnić, bo czas nie leczy ran. Aż dziw, że to debiut autorki, bo choć powieść nie bawi czytelnika nagłymi zwrotami akcji, to daje mu przestrzeń do rozmyślań nad swoim lub cudzym dorastaniem, nad tym, skąd jest i gdzie pójdzie, nad bagażem emocji dźwiganym od dzieciństwa. Nie da się tych 200 stron szybko przeczytać, bo narracja sprawia, że bierzemy myśli Ryśka jak swoje i towarzyszymy mu w drodze po odnalezienie siebie.
Ciekawy i odważny pomysł na debiut. Wieś z lat 70-tych opisana bez mitologizowania, bez upiększania, bez rozliczania, bez moralizatorstwa. Autorka nie próbuje opowiedzieć nic więcej tylko tę historię. Główny trzon stanowi Rysiek i jego miłość do muzyki. Takie skrzyżowanie Janka Muzykanta z Billym Elliotem. Dla mnie o wiele ciekawsza była opowieść o wiejskiej wspólnocie i o pogrzebowych rytuałach. Tradycja ta już prawie zanikła - nie żegna się zmarłego, nie czuwa się przy nim, nie wyprawia w ostatnią drogę. Nastąpiła "nowoczesność", która odseparowała śmierć od żywych, bo śmierć jest trudna i straszna i lepiej nie mieć z nią na żadnym etapie do czynienia. A najlepiej to żyć wiecznie. I większość się z tym zgodziła zapominając, że przecież śmierć to nieodłączny element życia i to zostało w książce dobrze pokazane. Moja ocena bierze się z trzech rzeczy. Pierwsza to postać wiecznie samobiczującego się Ryśka. Ja wiem, to dziecko, co chwilę ktoś z rodziny żegna się z tym światem, tatuś nie jest wspierający itd., ale po prostu nie. Nie znoszę takich ludzi, od razu ciśnienie mi skacze. Po drugie mało muzyki w książce, w której ta gra ważną rolę. Aż prosi się o przytoczenie tych żałobnych pieśni. Zdania typu "i Rysiek zaśpiewał" to dla mnie stanowczo za mało. Po trzecie - kompletnie mnie nie poruszyła. Mogłabym ją określić jednym słowem - rzetelna. I to wszystko. Język jest jakiś suchy, bez serca, trochę jak naukowa obserwacja. Mimo to nie uznaję czasu spędzonego z Wniebogłosem za stracony i mam nadzieję, że Autorka nie poprzestanie na tej jednej książce.
Dobra książka, choć trudna emocjonalnie, momentami ciężko się czyta. Autorka ma niebywały talent i czułość etnograficzną i językową. Odtworzenie wsi z lat 70. to nie byle wyzwanie. Nie mam porównania, ale chyba udało się świetnie. A trudno się czyta, bo praktycznie wszystkie postaci są toksyczne. W zasadzie wszystkie te osoby powinny iść na terapię. Tylko kto wtedy o terapii słyszał... Bohaterowie posługują się przemocowym, często agresywnym językiem. Traumy nabudowane na traumach. Udało się autorce bardzo realistycznie spisać to w dialogach, na tyle że podczas czytania można poczuć wściekłość np. na postać ojca -- który nie potrafi się komunikować, a jak już to robi, to w sposób raniący. Styl książki jest dobry, choć miałem poczucie że nieco zbyt formalny. Nie wiem jak to lepiej określić - no ale nie jest to książka rozrywkowa. Pięknie oddane zostało też myślenie magiczne (w duchu wiejsko-katolickim), gdzie decyzje podejmowane są na podstawie kulturowych wierzeń.
Tl;dr, książka bardzo dobra i wyjątkowa, ale czytanie wymaga pewnego emocjonalnego nastawienia od czytelnika, który może współodczuć łatwo bolesne emocje.