A oto przepis na slumsy: weź kilka aborygeńskich rodzin, zapakuj do pickupa i wskaż im budynek, w którym od dziś mają mieszkać. Wysadź ich, wywal ich dobytek, te osmalone garnki, worki ze starymi szmatami, telewizor. Wróć za kilka miesięcy. Okolicy nie poznasz. Dymiące koksowniki, śmieci, graffiti na ścianach, bezpańskie psy, gołe i brudne dzieciaki. Biali, którzy zostali skazani na to sąsiedztwo, chętnie opowiedzą ci tysiące gorzkich historii: o pijaństwie, nieróbstwie, narkotykach i brudzie. A potem zapytaj tych Białych, jakie noszą imiona ich nowi sąsiedzi i skąd pochodzą.
I to jest właśnie przepis na społeczeństwo podzielone.
Według Macieja Roberta "Mateusz Marczewski odważył się ich [Aborygenów] zobaczyć. Co więcej - wpatrywał się w nich tak długo, aż odkrył ich prawdziwą duszę. I o tym jest ta książka." Chyba czytaliśmy inne książki. Ta, którą ja czytałam, to pisany śmiesznym, pretensjonalnym językiem strumień świadomości, pełen tekstów w stylu "babska o ogromnych, ciężkich tyłkach" i "Aborygen (...) o twarzy wymęczonej małpy". Nie muszę chyba dodawać, że w żaden sposób nie odsłania aborygeńskiej duszy.
Strumień świadomości raczej niż reportaż, forma może i ciekawa, ale zdecydowanie nie przerwała próby czasu.
Autor nie opisuje Australii, ani ludzi tam spotkanych, jedynie przedstawia swoją interpretację - interpretację białego mężczyzny na nieznanym lądzie. Wszystko dla niego jest brudne, nieuporządkowane, bezcelowe, a kobiety są grube i brzydkie. To co nieznane i niezrozumiałe, musi być ocenione, a przecież mogłoby po prostu pozostać inne [kropka]. W książce o Aborygenach, autor oddaje głos potomkom anglosaskich osadników, Azjatom, a nawet Filipińczykowi, ale ani razu Aborygenowi.
Dziś na całym świecie, nie tylko w Australii, uczymy się, że już najwyższy czas przestać wkładać w usta rdzennych mieszkańców interpretacje białego człowieka i uszanować ich własny głos. Mam nadzieję, że ta książka to ostatnie niedobitki kolonialnego widzenia świata.
Chyba delikatnie bardziej wolę historię o Aborygenach opowiedzianą przez Baza Luhrmanna, chociaż oczywiście on mówi jedynie o jakiejś części historii rdzennych mieszkańców Australii. Ale ta książka jest równie mądra, przejmująca i na pewno odkrywa nieoczywiste historie
Miałam bardzo duże oczekiwania co do tego reportażu. Miałam nadzieję, że będzie to reportaż o współczesnej Australii i Aborygenach. Nie uważam, żebym czytała o Aborygenach dużo, ale jednak z tej książki nie dowiedziałam się niczego, totalnie niczego czego nie wiedziałbym wcześniej. Czytając miałam takie wrażenie, że autor pojechał do Australii na wycieczkę, zobaczył kilku Aborygenów i z tych obserwacji napisał reportaż o nich - jak dla mnie to trochę za mało. Książka raczej o autorze przemierzającym Australię, napisana bardzo poetyckim językiem. Jak dla mnie to książka tak na trochę ponad 2 gwiazdki.
niby ładniutko napisane i wciągające, ale pełne kwiatków typowych dla białego pozdróżnika-researchera,czyli zadzieranie nosa, uwłaczanie i pomijanie głosów ludzi, którzy rzekomo mieli być duszą i inspiracją tej książki
Parę lat polowałam na tę książkę, więc miałam spore oczekiwania. To miał być reportaż o Aborygenach, oczami Polaka. Okazało się, że i forma i treść trochę odbiegają od moich oczekiwań. Bo to opowieść osobista i nie wprost. Jeśli więc ktoś chce dowiedzieć się więcej o sytuacji Aborygenów w Australii, proponuję poczytać artykuły w Wikipedii. To, co daje Marczewski to odczucia, wrażenia, próba zrozumienia. Coś w tym jest.