Na każde niedzielne nabożeństwo T. zabiera ze sobą... gumowego prosiaczka. Przed laty ukradł go koleżance z pracy. Kobieta wkrótce zniknęła z jego życia, ale on zrozumiał, że okradł samego Boga. Teraz ma nadzieję, że pewnego dnia uda mu się naprawić swój błąd i zwrócić zabawkę. T. mieszka żoną H. i przybranym synem M. w zrujnowanej kamienicy, a kradzież gumowej zabawki nie jest jedynym błędem, który obciąża jego sumienie. Alkoholik i narkoman, człowiek, który przez wiele lat niszczył życie najbliższych, T. próbuje zrzucić z siebie bagaż uzależnienia i okrucieństwa. Tymczasem w kamienicy nadchodzą wielkie zmiany. Budynek został objęty programem „rewitalizacji" i kolejni mieszkańcy zmuszani są do wyprowadzki. T. wraz z rodziną zostaje w pustoszejącym domu z pytaniami, na które musi znaleźć odpowiedź. Być może odkryje, że ani w domu, ani w życiu nie jest sam... Wyginając słowa, dręcząc polską frazeologię i składnię, autor Miasta Ł. stara się przedrzeć przez fałsz języka i rzeczywistości. Chce zrozumieć, co naprawdę kryję się za inicjałami Ł, T, H i M. I co tak naprawdę je łączy.
Ukończył lingwistykę na Universita' degli Studi di Milano. W latach 1995–1999 pracował jako dziennikarz w "Polityce", RMF FM, "La Stampa", Inforadiu, Radiostacji, oraz jako ekspert–psycholingwista. Publikował felietony w miesięczniku "Film" i w "Życiu Warszawy".
Z jednej strony "Miasto Ł." - tytuł pojemny, obiecujący, z drugiej tego Miasta w mieście tak mało, że prawie wcale. A jeśli już jest to w zasadzie mogłoby to być i miasto W., i miasto P., i jakiekolwiek inne.
Z jednej strony "Miasto Ł." - bohater potężny, złożony, pełen kontrastów, a z drugiej T. i H. - bohaterowie pojedynczy, lokalni, złożeni i pełni kontrastów. I przez tę dysproporcję i zaniedbaną obietnicę myślę sobie, że może lepszy byłby tytuł "Państwo P."
A sami Państwo P. mniej więcej fajni (ona trochę więcej, bo on coś za dużo zła nosi w głowie), są sobie i wokół siebie, mówią między sobą językiem własnym, wewnętrznym, zrozumiałym tylko w ich osobistym mikrokosmosie. Pocieszne to i miejscami zabawne, ale na dłuższą metę jednak dość irytujące, szczególnie pod koniec, kiedy słowotwórcza samowola zdaje się wymykać autorowi spod kontroli.
Trochę tak tu jest jak u Koterskiego, tylko może mniej groteskowo, a bardziej infantylnie.
A Miasto Ł. pewnie nawet nie zauważyło, że zostało uwiecznione w tej książce, książeczce, bo już tyle razy uwieczniano je bardziej i lepiej.
Książka "Miasto Ł.", choć niedługa, bo liczy sobie niewiele ponad sto pięćdziesiąt stron, czyta się opornie. Może tylko mnie? Może nie jest mi po drodze z taką formułą? Autor posługuje się tu nowomową. Tworzy słowa, które są zlepkami innych wyrazów, bądź wyrazów i znaczeń. I tak mamy na przykład kotlota, psacer, archikotura i wiele innych tym podobnych. O ile początkowo jest to nowość, która intryguje i bawi, z czasem zaczynała mnie drażnić, a czytanie tej książki z niekiedy zabawnej, z czasem zrobiło się irytujące. Od drugiej połowy częściej zmuszałam się do niej, zamiast podchodzić do kolejnych rozdziałów z chęcią. Co często przychodziło nie łatwo. A najbardziej widać to po tym, iż czytałam ją prawie pięć miesięcy.
Nie jest to książka wybitna ani rewelacyjna, choć ma swój potencjał. W moim odczuciu jest mocno przeciętna.
Surowe rozliczenie się Piątka z Łodzią. Jedno po przeczytaniu tej książki jest dla mnie pewne: Tomasz P. nie polubił miasta Ł. Nawet zmiany , teoretycznie na lepsze, okazują się w jego oczach być tylko przygotowaniem terenu pod nadejście "świetlistych" (wykształconych, dobrze zarabiających, konsumentów). Autor roni w tych opisach iście krokodyle łzy, bo sam zalicza się do "świetlistych", a może raczej do "pół-świetlistych", ponieważ robi zakupy również poza siecią Alma - mającą być sklepową enklawą dla osób dobrze usytuowanych (sic!). Boleje więc autor nad faktem, że rewitalizacja to w mieście Ł. tylko odnowa budynków i wyprowadzenie z nich "kłopotliwych lokatorów" i osób, których nie stać na czynsz, martwi go też fakt, że administracja miejska chce zarobić na sprzedaży wyremontowanych kamienic "świetlistym"... A przecież ze wstrętem reprezentanta tej inteligentnej, dobrze zarabiającej grupy, opisuje siermięgę robotniczych domów. Z wyższością obserwatora z lepszego świata spogląda na otaczających go pijaczków, dresików, ćpunów i wszelką patologię łódzkich ulic i podwórek. Przeklina łódzką szarzyznę, brud i marazm. Dobrze, że przeprowadził się pan P. do miasta W., bo tam może siedzieć w San Marzano i jeść pizzę Limasol. No i tam, w tym lepszym mieście, słowo rewitalizacja, to naprawdę rewitalizacja, a nie oczyszczanie centrum z biednej ludności (true story, bro). I tylko Istoty Lubo szkoda, bo już pewnie nie może tak beztrosko załatwiać się gdzie popadnie.
Według mnie książce brakuje spoiwa łączącego przypadkowe historyjki. Infantylizm postaci i języka jest czymś, co się oczywiście zdarza i to nierzadko w życiu, ale nie jest to coś, o czym chciałabym czytać.