Kiedy wydaje się, że nic gorszego niż utrata Lichotki nie może go już spotkać, Konradowi Romańczukowi zwala się na głowę szara rzeczywistość. Rachunki, sprawunki i… nadciągające narodziny, których nikt nie miał w planach. Próbując jakoś utrzymać powiększającą się zgraję dożywotników i nie oszaleć jeszcze bardziej, Konrad zgadza się na nietypową propozycję. Przyjmuje pod swój dach cudzego anioła stróża. I szybko zaczyna tego żałować, gdyż nowy mieszkaniec okazuje się nie tyle ideałem wcielonym, ile nieziemskim utrapieniem…
Przez większość czasu udaje, że robi coś konstruktywnego, czyli niewiele z niej pożytku. Przebrzydła polonistka, beznadziejnie zakochana w romantyzmie i twórczości Juliusza Słowackiego, który wielkim poetą był. Zwierzę odludne, występuje przede wszystkim w środowisku domowym, rzadko wyłaniając się na światło dzienne. Zadebiutowała opowiadaniem Rozmowa dyskwalifikacyjna („Fahrenheit” nr 53/2006). Być może uwierzyłaby w zjawiska nadprzyrodzone, gdyby się o jakieś potknęła, co wcale nie zmienia faktu, że fantastykę czyta namiętnie, a nawet i pisuje. Żadnym tematem nie wzgardzi, począwszy od aniołów w bamboszach (Dożywocie, antologia Kochali się, że strach, Fabryka Słów 2007), przez trupy (Przeżycie Stanisława Kozika, „Science Fiction, Fantasy i Horror” nr 44/2009) aż po nawiedzone zamtuzy (Nawiedziny, antologia Nawiedziny, Fabryka Słów 2009) i insze paskudztwa. Ot, żelazna konsekwencja…
Przez spory kawałek książki myślałam, że ta część jest słabsza niż Dożywocie. Środek mi się trochę dłużył, a bohaterowie irytowali. Ale ostatnie rozdziały i zakończenie są tak przeurocze, tak roztapiające serce, że i ten tom uznaję za wspaniały.
„Dożywocie” podobało mi się bardzo, a „Nomen omen” zachwycił. Do tego moja własna prywatna narzeczona jest hiperfanką „Dożywocia”, co objawia się tym, że niezmordowanie powtarza, że Licho nie śpi, Licho kicha i wzdycha tęsknie za Krakersem, zwłaszcza, kiedy to jej kolej kroić cebulę albo zmywać. Mieszkanie z hiperfanką sprowadza się do niecierpliwego odkreślania dni dzielących nas od premiery. Potem następuje premiera i podkradanie sobie nawzajem domowego egzemplarza, żeby czytać na wyścigi, która pierwsza skończy (wygrałam! Najszybsze oczy na Dzikim Wschodzie!).
I z taką nadbudową, z takim oczekiwaniem, z takimi oczekiwaniami… nie jestem zachwycona. W dalszym ciągu to miła komedyjka, ale trzeba przyznać, że czegoś tu brakuje, a czegoś było nadmiar. W dalszym ciągu podobało mi się, ale nie wbije się w pamięć tak, jak „Dożywocie”. Poza tym bardzo podoba mi się przesłanie, rodzina paczworkowa, kolektyw, trzeba wioski, aby wychować dziecko itp., naprawdę fajnie, tylko nie wiem, co konkretnie nie wyszło. W „Nomen omen” Kisiel udowodniła, że może stworzyć zabawną, spójną, trzymającą w napięciu powieść. W „Sile niższej” zasadniczo nic się nie dzieje, brak konfliktu, napięcia, osi akcji. Ot, zbiór scenek połączonych emocjonalnym rozmemłaniem bohaterów, co trochę drażni w okolicach sto pięćdziesiątej strony, bo chciałoby się wiedzieć, o czym się czyta. Jakimś cudem Konrad był jeszcze bardziej irytujący. Fakt, że ktoś taki jest głównym bohaterem jest dla mnie nie do przejścia, bo to dokładnie ten typ człowieka, którego usunęłabym ze znajomych na fejsie, zablokowała użytkownika, zrobiła cokolwiek, żeby pozbyć się toksycznej szumowiny ze swojego życia, które i bez tego jest dość trudne i skomplikowane. Trudno mi więc zdobyć się na sympatię, współczucie, zrozumienie, o identyfikacji z bohaterem nie wspominając. Zwykle widzę, że Konrad występuje w danej scenie i coś we mnie krzyczy „UMRZYJ”. Do tego Kisiel uparła się, żeby być zabawna, co stępiło jej dowcip. Każde zdanie – każde, a nawet równoważniki zdań – muszą być zabawne. Stężenie dowcipu na stronę jest powalające i przez to – łatwo zgadnąć – tak jakby nieśmieszne. I czasem niekomunikatywne. Nie ukrywajmy, to nie Dostojewski, to książka, którą z czystym sumieniem czyta się w tramwaju albo pod ławką na zajęciach. Z konieczności operując przy tym podzielną uwagą, żeby nie przegapić swojego przystanku. Tu łapałam się na tym, że w niektórych zdaniach pojęcia nie miałam, co właśnie czytam, bo więcej tam było przydawek i przymiotników niż sensu. Innymi słowy – „Sile niższej” przydałby się czerwony długopis Carmilli. Bardzo.
(Swoją drogą, jeśli „Siła niższa” jest po korekcie, to aż się boję myśleć, jak wyglądała przed).
Mam też personalny problem z robieniem z żołnierzy Wermachtu, martwych czy nie, pozytywnych postaci. Ciekawe jak się będzie rozwijać relacja pomiędzy nimi i tymi dybukami, które mają się wprowadzić.
Nie wspominając o tym, że pojechało kliszą „zamróź kobietę dla męskiego angstu” jako głównym motorem fabularnym i nie jestem w stanie nawet wywrócić oczyma tak bardzo, jak ten motyw na to zasługuje.
Z tego całego narzekania można wysnuć wniosek, że mi się nie podobało. Cóż, jestem rozczarowana, bo wiem, że mogło być lepiej, bo Kisiel stać na więcej. Ale zasadniczo, pomijając nazistów i męski angst, czyli pomijając bardzo, BARDZO dużo, było spoko. Przy kilku dowcipach zaśmiałam się w głos, a w gruncie rzeczy o to chodziło. Cthulhu jest zawsze miłym akcentem. Nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobało, bo hiperfanka się rozpłacze i przesoli obiad. Więc. Podobało mi się. Ale nie aż tak bardzo jak inne książki Kisiel, co jest smutne, bo nie lubię obserwować tendencji spadkowej u lubianych autorek. Może więc pora, żeby Kisiel zmieniła klimaty i wzięła za coś innego niż mnożenie Konradowskich problemów. Bo znam fiki do Lichotki 2.0., które robią to lepiej.
Powrót po latach muszę uznać za bardzo satysfakcjonujący. Spotykamy starych znajomych w nowych "okolicznościach przyrody". Ta część rozwija wątki pierwszego tomu, pojawiają się również nowi bohaterowie i nowe przygody. Humor ten sam!
Kocham tę serię! Tak mi przyjemnie było wrócić do tej nowej nie-Lichotki, że nawet Tsadkiela polubiłam. No i oczywiście kupiłam już też „Oczy uroczne”, które czule spoglądają (hehe) na mnie z półki. A smaczek z Cyklu Wrocławskiego tak mnie ujął, że dalej trzyma.
Długo zajęło mi dotarcie do tej serii, a droga do niej była kręta i wyboista, ale w końcu zażarło, więc idę jak burza. Kocham tych bohaterów całym serduszkiem, nawet jeśli przez połowę książki miałam ochotę grzmotnąć Tsadkiela w łepetynkę.
(Zew Zajdla 2017) Kontynuacja "Dożywocia" trafiła do mnie w całkowicie odpowiednim momencie, to znaczy okazało się, że znikły mi wszystkie weekendy czerwca i nastąpił samozapłon. Jak ja dobrze rozumiem biednego Konrada w jego najbardziej zrozpaczonej wersji. No dobra, nie jest aż tak źle - nie mam na głowie jeszcze cudzego anioła Dupkiela oraz agentki w ciąży. Jak bardzo nie mamy źle, umówmy się, Konrad ma większy pieprznik na głowie. Mam wrażenie, że powieść jest znacznie dojrzalsza, niż poprzednia. Jeśli już porównywać autorkę do śp. pterry'ego, to różni się trochę tak, jak późny od wczesnego. Charaktery są pogłębione, humor zabarwiony melancholią i wbrew temu, co twierdzi sama autorka, linia fabularna jest i zamyka się zgrabną klamrą. Autorka nie wykłada czytelnikowi żadnych ideologii, nie moralizuje na siłę - tylko opowiada. Gdy się człowiek wczyta, oczywiście, z gromady istot nadprzyrodzonych wyłania nam się (jak poprzednio) rodzina wielopokoleniowa, nie zawsze zgodna. Więc jest Licho jako dziecko, któremu nie poświęca się dość wiele uwagi i Tsadkiel jako ten starszy upierdliwy dziadek, którego pozbył się niechętny krewny, l Konrad i Carmilla - którzy napotykają typowe pułapki, jakie siła niższa zastawia na rodziców (przybrany ojciec wesołej gromadki zredukowany do roli bankomatu, matka - wyłącznie do roli matki), i wszystkie te takie głupie problemy, z którymi jednakowoż częściej mamy do czynienia, niż z ratowaniem Rzeczypospolitej przed najeźdźcą i tym podobnymi. Osobna sprawa to styl, który szumi, dźwięczy i drży, i byłby zapewne koszmarem dla tłumacza, albo marzeniem dla niewyżytego tłumacza-literata, natomiast czytelniczo jest na czym zawiesić oko i nacieszyć ucho. Mało takiej polszczyzny nie tylko w polskiej fantastyce, ale we współczesnej literaturze w ogóle. I tyle, alleluja.
Życie Konrada Romańczuka wywróciło się do góry nogami. Po pożarze Lichotki musiał odnaleźć się ze swoją częściowo zakichaną, a na pewno mocno nadprzyrodzoną gromadką, w zupełnie nowym miejscu. Niestety, po drodze doszło do pewnych uszczupleń składu osobowego – Krakers zaginął, podobnie jak panicz Szczęsny (akurat nad zaginięciem tego widma nikt szczególnie nie rozpaczał, no może jedna osoba, ale nie mogę zdradzić kto – to tajemnica). Na szczęście (chociaż może nie do końca?) w nowej kwaterze pojawi się kilka nowych twarzy – mniej lub bardziej nadnaturalnych.
Nadal zabawne, chociaż faktycznie bez większego ładu i składu – wszystko się po prostu dzieje, fabuła zapewne wyruszyła na poszukiwania Krakersa i Szczęsnego, może kiedyś wróci. Ale nie przeszkadzało mi to na tyle, żeby się nie cieszyć ze słuchania. Hanna Chojnacka-Gościniak odwaliła genialną robotę czytając tę serię.
cieplutka i wspaniala. kilka razy parskałam na głos, a lektorka byla cudowna! trochę mi się tęskniło za szczęsnym, ale chyba i tak podobała mi sie nawet bardziej niż pierwsza część
Jak zwykle, książka Marty Kisiel jest niczym ciepły, puchaty koc w jesienną, deszczową noc; poprawia humor i zadowala lepiej niż kubek gorącej herbaty i tabliczka ulubionej czekolady razem wzięte. Co prawda w kontynuacji "Dożywocia" bohaterom (ex)Lichotki przez większość czasu dzieje się niedobrze, przez co czytelnik może odczuwać pewien dyskomfort - zwłaszcza jeśli do tej pory przyzwyczajony był głównie do śmiechu, nieboskiej komedii omyłek i scen dantejskich - ale ostatecznie autorka z wprawą zawiązuje wszystkie wątki, zostawiając czytelnika z uśmiechem na ustach i poczuciem satysfakcji (ale i lekkiego niedosytu). Polecam książki Kisiel każdemu, kto lubi lekkie pióro, przewrotnie błyskotliwe poczucie humoru, kunszt językowy, elementy fantasy i skłonność do rozrywkowego absurdu.
JAKIE TO BYŁO DOBRE Na przypale zaczęłam od tego tomu, nie mając pojęcia, że to drugi z serii, ale w sumie połapałam się we wszystkim bez problemu - i jestem mega zachęcona do przeczytania (posłuchania....) pierwszego tomu. To, co mnie na początku poruszyło i sprawiło, że od razu oceniłam książkę pozytywnie, to ta nijaka forma gramatyczna jakiej używało wobec siebie Licho - mam wrażenie, że mało tego w polskich książkach, więc była to cudowna odmiana. Wielkie plusy idą do lektora - pan Maciej Radel odwalił kawał dobrej roboty, i totalnie rozumiem ludzi piszących opinie, że będą do tego audiobooka wracać. Ogółem, zarówno książka i audiobook na mega plus - bawiłam się świetnie, słuchając, i z przyjemnością wezmę się za pierwszy tom.
nieco inna niż pierwsza część, ale wciąż śmieszna i idealna na czytanie pod kocykiem. przy jednym fragmencie musiałam się oprzeć o coś, bo myślałam, że mnie zaraz położy ze śmiechu <3 a sam koniec bardzo uroczy.