Polska miała jeden z najlepszych systemów planowania przestrzennego w Europie, a wiele krajów podpatrywało go i wdrażało u siebie. Na przykład Niemcy. Tak było przed wojną. Po wojnie system został scentralizowany. A w nowej Polsce nikt nie planuje ani centralnie, ani przestrzennie.
Bo planowanie przestrzenne jest nudne i sprowadza się do ustaw, przepisów, wykresów, szkiców i terminologii. Zamiast planowania mamy więc wszechobecny chaos. Filip Springer uparł się jednak i postanowił znaleźć w tym szaleństwie jakąś metodę. Nie zaważając na zagradzające mu drogę płoty, meandrując pomiędzy setkami billboardów, przemierzał Polskę wszerz i wzdłuż. Jeździł po miastach i miasteczkach, ulicach widmach, przedmieściach bez dróg i chodników, przekraczał mosty nad nieistniejącymi rzekami, rozmawiał z urzędnikami, naukowcami, architektami i mieszkańcami nowych osiedli o obiecujących nazwach, które w rzeczywistości okazały się miejscami wygnania. Na Śląsku znalazł egipską piramidę, w Jelonkach coś w rodzaju Partenonu, a pod Warszawą wenecki pałac. Przy okazji określił też nową jednostkę chorobową – pastelozę.
I tak z pozornie nieinteresującego nikogo, nudnego zagadnienia powstała pasjonująca opowieść o kraju, w którym żyjemy, i ludziach, którzy tworzą naszą rzeczywistość. Trochę straszna, ale i czasami śmieszna. To historia o ładzie przestrzennym, czyli o czymś, „o czym każdy w Polsce słyszał, ale nikt od dawna tego nie widział”.
Filip Springer (ur. 1982) — reporter i fotograf współpracujący z największymi polskimi tytułami prasowymi. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2010) oraz programu Młoda Polska Narodowego Centrum Kultury (2012). Swoje prace prezentował na wystawach w Poznaniu, Warszawie, Łodzi, Gdyni, Lublinie i Jeleniej Górze. Jego reporterski debiut – książka Miedzianka. Historia znikania – znalazł się w finale Nagrody im. R. Kapuścińskiego za reportaż literacki 2011 i był nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia 2012. Jest także finalistą Nagrody Literackiej Nike 2012 i laureatem trzeciej edycji konkursu stypendialnego dla młodych dziennikarzy im. Ryszarda Kapuścińskiego. 13 pięter to jego czwarta książka. Wcześniej ukazały się: Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u, Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni i Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach.
Kiedy kilka lat temu mieszkałam w centrum Madrytu, na śmietniku często widziałam meble. To były dobrej jakości meble, stare, na pewno zniszczone, ale zniszczenie wynikało z normalnego użytkowania i nie było nieodwracalne. Wystarczyło o nie zadbać. Moja koleżanka powiedziała wtedy, że ma ochotę potrząsnąć ludźmi, którzy wyrzucają piękne, stare meble, a potem idą do pobliskiego Lidla czy chińskiego sklepu i kupują lśniącą nowością tandetę. Choroba, o której pisze Filip Springer nie dotyczy wyłącznie Polaków, ale spustoszenie, jakie czyni ona w naszym kraju, na pewno jest zatrważające. Dopóty jednak, dopóki ludzie będą sugerować autorowi, żeby zajął się czymś poważniejszym, nie ma mowy o odczuwalnych zmianach w kwestii estetyki. Zamiast tego pojawiać się będą tylko magiczne komentarze o miejscach pracy, arogancja grubych ryb i indolencja urzędników. Wszystko razem daje fatalny efekt, który, jak się okazuje, przeszkadza jedynie garstce. Nie wiem co najbardziej przybiło mnie po lekturze tej książki: hucpa decydentów i korporacji, bezradność niektórych wojowników czy ślepota większości. A może posłowie Stasiuka? Myślę, że "Wanna z kolumnadą" (świetny tytuł!) powinna być lekturą obowiązkową w szkołach. Marzy mi się również, aby nauczyciele plastyki wychodzili z uczniami na ulice i pokazywali im chłam, który po pierwsze jest chłamem, choć może nie dla wszystkich jest to oczywiste, a po drugie, jest łamaniem prawa. To doskonała książka, pięknie napisana i na dodatek podszyta humorem (choćby ironicznym).
Żadna inna książka, nawet "Archipelag Gułag", nie wylądowała u mnie tyle razy na ścianie, ciśnięta w złości, co "Wanna z kolumnadą". Porażający i depresyjny zapis polskiego bezhołowia, ignorancji i tumiwisizmu w dziedzinie, która powinna być jedną z najistotniejszych: gospodarki wspólną przestrzenią życiową. Tę książkę powinno się sprzedawać w komplecie z bardzo ciemnymi okularami i tabletkami uspokajającymi.
Nie będę pierwszym ani ostatnim który to powie: "Wanna z kolumnadą" powinna być obowiązkową lekturą szkolną w liceach. Może wtedy, po kilkudziesięciu latach, coś się w przestrzeni publicznej zmieni na lepsze.
Mając w pamięci to, z jaką rezygnacją Filip Springer wypowiadał się podczas spotkania okołahansenowskiego w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, spodziewałam się, że w Wannie z kolumnadą trudno będzie znaleźć przebłyski optymizmu, tym bardziej, że ich wyszukiwanie oznacza w tym przypadku tytaniczny wysiłek. A jeżeli już coś miłego się pokaże, to i tak zaraz sprawcy całego zamieszania zostaną przekupieni / zrezygnują / dostaną zatoru żylnego ze skutkiem śmiertelnym. Wyszło, że niewiele się pomyliłam.
W Polsce jest brzydko, edukacja plastyczna właściwie nie istnieje, a ten, kto dysponuje stosownymi funduszami, nie ma praktycznie żadnych ograniczeń – to wie już chyba każdy, kto czytał choćby jedną popularyzatorską książkę o architekturze i urbanistyce w Polsce. Z tego względu tak cenna wydała mi się rozmowa Kwietowicza z Trybusiem i Piątkiem, opublikowana niedawno jako Lukier i mięso, w której obaj Panowie starają się, choćby w niewielkim stopniu, dać odpór narzekaniu. Dziwnym trafem jednak argumentami przemawiającymi na rzecz optymistycznego patrzenia na przyszłość budownictwa w kraju były obiekty użyteczności publicznej lub mieszkaniówka o mocno podwyższonym standardzie, na dodatek najczęściej w Warszawie. Przyjmijmy więc, że jest bardziej źle, niż dobrze, ale nie tak do końca beznadziejnie. Piszę to, bo gruba skóra i pocieszenie, że coś przyzwoitego się czasami u nas buduje, będą bezcennym kapitałem na czas lektury Wanny.
Najnowsza książka Springera to zbiór reportaży, każdy z nich dotyka innego tematu: samowoli budowlanej, braku regulacji miejsc reklamowych, teoretyczności planów zagospodarowania przestrzennego, fantazji deweloperów (pozostających jedynie fantazjami) i ulubionych tematów amatorów architektury: grodzonych osiedli, płotów oraz pastelowych elewacji bloków. Okazuje się przy tym, że w Łodzi znaleźć można aż osiemnaście rzek, a warszawski Dworzec Wodny od ocalenia dzielił jeden jedyny dzień. Teksty obnażają bezmyślność rozmówców reportera i ich absolutne nieprzygotowanie do kształtowania wspólnej przestrzeni. Dialogi, które w każdej innej sytuacji wydawałyby się zabójczo śmieszne, tutaj straszą, bo pokraczne słowa wychodzą nie tylko z ust drobnych przedsiębiorców, ale urzędników oraz przedstawicieli władzy. Mówiąc o potworku Gołębiewskiego w Karpaczu, Zbigniew Maćkow, przewodniczący Dolnośląskiej Izby Architektów nawiązuje do republik bananowych. I rzeczywiście, pomyśleć można, że Polska to dzika dżungla, w której każdy robi co chce, a przyłapany – udaje idiotę.
– Dzwonię w sprawie waszych banerów. – To nie nasze. – Ale tam jest wasz numer. – Ale nie powinien być. Są dwa, na ten drugi niech pan dzwoni. – A wy nie jesteście brukarzami? – No jesteśmy. – Czyli baner jest prawdziwy. – Nie jest, my z nim nie mamy nic wspólnego. – No, ale numer się zgadza, bo się dodzwoniłem. – Tak, ale tylko numer. – I jesteście brukarzami. – No tak, ale tamte banery to ktoś zupełnie inny wieszał. – I pan go nie zna? – Trochę znam. Ale pan coś chce ode mnie? – Chciałem kostkę przed garażem wymienić. – No to czemu pan od razu tak nie zaczął, tylko o tych banerach?
Wciągająca i dobijająca – taka jest Wanna z kolumnadą, chociaż uważam, że hotelowi Venecia Palace dostało się trochę na wyrost, ze względu na to, iż nie jest stonowany, na dodatek jego właściciel... cóż. Sam budynek wygląda mimo wszystko „oryginalnie i heroicznie” to dekorowana buda z gipsowymi zdobieniami bez ładu i składu, święto przesady i tandety, pięć minut w syntetycznym raju z fotoszopowanego folderu, prawdziwe dziecko Las Vegas. Tymczasem porozwieszanym to tu, to tam płachtom brakuje do tej zabawnej monumentalności bardzo wiele, są po prostu beznadziejne, a co gorsza, nikt nie wierzy nawet w ich skuteczność. Między jednym a drugim jest spora różnica.
Tekstowi towarzyszą, jak to w książkach Springera bywa, wykonane przez niego fotografie. Są bure, smutne, zwykle nie ma na nich ludzi, za to można liczyć na obfitość błota, bałagan urbanistyczny, tłok i realizację wyidealizowanych wizualizacji w dość nieidealnej rzeczywistości. Obraz nędzy i rozpaczy. Sam Autor stwierdza w wywiadzie dla Lubimy Czytać, że podczas pracy nad książką pozbył się wszelkich wątpliwości, ponieważ zrozumiał, iż nic się w Polsce nie zmieni. Ja natomiast, za Piątkiem i Trybusiem, wolę wierzyć, że będzie inaczej i jeszcze nie wszystko stracone. Kto miał rację, okaże się za kilka lat. Tymczasem idę pogapić się zza płotu na Marinę Mokotów.
*To słowa Leszka Czarneckiego, wypowiedziane przy okazji otwarcia wrocławskiego Sky Tower. Poważnie.
Doskonała, wnikliwa i bardzo smutna książka o brzydocie i braku ładu przestrzennego, agresywnych reklamach, gigantycznych hotelach, pastelozie i bezguściu. I braku nadziei. Znakomite. Bardzo polecam.
"Każde polskie miasto, które ma rzeką, ma też jakiś grzech z nią związany. Najlżejszy z katalogu to grzech zaniechania. Najcięższy - zabójstwo z premedytacją."
Moja opinia: Trzy razy tak. Dlaczego? Przede wszystkim, poruszane przez autora tematy są bliskie mojemu sercu. Miasto i jego rozwój przestrzenny. Ład przestrzenny. Rzeka w mieście. To książka omawiająca zagadnienia, którymi zajmowałam się na studiach i w mojej pracy magisterskiej. Filip Springer zadbał o przedstawienie przykładów z różnych polskich miast. Pomimo wiedzy jaką posiadam w tym zakresie, autorowi udało się mnie zaskoczyć. Kilka z tych miejsc widziałam nawet na żywo, ale to Michałowice zostały moim zdecydowanym faworytem. Autor z humorem oddał powagę sytuacji. Widać wszystkie konsekwencje działań i niekończącą się walkę z urzędami. To książka o budownictwie, planowaniu, nazewnictwie, wyglądzie, rozmieszczeniu, ale i o szanowaniu przestrzeni. Minusem "Wanny z kolumnadą (...)" jest na pewno ułożenie materiałów w książce. Było ono bowiem nieco chaotyczne.
Jest to pozycja potrzebna społeczeństwu. Powinien ją przeczytać każdy Polak. Ty również. Ma ona za zadanie otworzyć ludziom oczy. Przynajmniej w to chcę wierzyć.
Nie potrzebuję żadnych tablic informacyjnych żeby wiedzieć, że przekroczyłam zachodnią granicę. Wystarczy pół kilometra i człowiek zaczyna oddychać jakoś tak głębiej - znika las bilbordów, znikają bloki pomalowane na majtkowy róż (czyt. pastele) i nawet trawa jest jakby bardziej zielona. Jest przestrzeń, jest przyjemnie, jest czysto. I cholera mnie brała przy czytaniu Springera, bo z brutalną szczerością wyjaśnia, dlaczego u nas tak nigdy nie będzie (a przynajmniej nie za mojego życia). I że jeszcze się pomęczę z durną reklamą, z pieprzoną samowolką budowlaną i z pożal się boże infrastrukturą (lub jej brakiem). Polecam wszystkim obdarzonym nieszczęściem wrażliwości estetycznej - Springer pisze świetnie, ale po lekturze robi się bardzo, bardzo smutno.
wszystko w punkt, wszystko racja. świetne teksty + zdjęcia dla ilustracji problemów. trzeba pisać takie książki (Filipie, proszę o więcej!) i trzeba je czytać. choć i tak każdy z nas jest tylko spojrzeniem. za 26 groszy.
„nad rzekę chodzi się po to, żeby odetchnąć, popatrzeć i trochę pomyśleć. najlepiej oddychać szybko, patrzeć zachłannie i nie myśleć zbyt wiele, że tej rzeki to właściwie już nie ma.”
We wstępie do swojej książki, Filip Springer pisze "Ta książka jest o tym, że w Polsce jest brzydko i wszystko wskazuje na to, że wkrótce będzie jeszcze brzydziej. Tak, szczęśliwego zakończenia tutaj nie widać". Nie jest to zbyt optymistyczna wizja dla czytelnika, który podchodzi do lektury wiedząc, że dobrze nie jest, ale licząc na pewną poprawę.
Nie czytałam jeszcze "Księgi zachwytów", a wieść niesie, że to ponoć jedyna książka Springera, która nie pokazuje jedynie samej beznadziei polskiego krajobrazu i polskiego systemu, ale również jego oczarowania. Na ten moment autor ten (którego - nomen omen - bardzo lubię i szalenie cenię sobie jako reportażystę) kojarzy mi się z pięknym opisywaniem brzydoty i beznadziei.
Do tej pory jakoś mnie te opisy Springera tak trochę obchodziły naokoło. Owszem, bulwersowałam się często, ale jednak żaden z poruszanych przez niego problemów mnie nie dotykał. Mieszkam w mieście wojewódzkim, jednym z piękniejszych w Polsce; mam ciasne ale własne mieszkanie. Biorąc pod uwagę to, co opisuje Springer - życie jak w Madrycie, mówiąc metaforycznie. Tymczasem w "Wannie z kolumnadą" po raz pierwszy czytałam o problemach, które i mnie przeszkadzają.
Bo jest to lektura dotycząca faktycznie tych spraw, o których większość nas nie myśli. To książka o "pastelowych blokach", o wielkich bilbordach i brzydkich reklamach, które kompletnie psują obraz polskich pięknych starówek.
Autor jak zwykle jest dociekliwy. Wchodzi tam, gdzie mu nie wolno i zadaje niewygodne pytania, których zadawać nie powinien. Przywołuje wypowiedzi osób z dwóch stron barykady, co czyni jego reportaże jeszcze bardziej "pełnymi".
Piór, jak to zwykle u Springera, lekkie. Autor jest fenomenalnym narratorem swoich reportaży. Dodatkowo, cała książka upstrzona jest wieloma zdjęciami, co dodatkowo uprzyjemnia jej odbiór.
No, o ile poruszany temat w ogóle zestawić można z jakąkolwiek odmianą słowa "przyjemny"...
Polecam! Choć uprzedzam - miejscami lektura Was zaboli.
Bardzo przyjemny i jednocześnie rzetelny reportaż i ciągle na czasie mimo, że weszła już ustawa krajobrazowa (chociaż wiem, że jest nowe wydanie z 2020 roku, które właśnie ją uwzględnia - mam nadzieję, że uda mi się je dostać).
Ale samą książkę na pewno warto przeczytać a zwłaszcza, jeśli jest się zdania, że bloki w kolorze zielono-niebiesko-różowym z kolumnami i łukami triumfalnymi to dobry pomysł (((:
Wanna z kolumnadą, czyli historie z estetycznej barbarii.
Chaos przestrzenny i estetyczny, planowanie urbanistyczne pod dyktat deweloperów i inwestorów, nieudolna polityka miejska skutkująca zamieraniem centrów miast i niekontrolowaną suburbizacją.
Antyestetyczne budowle, gigantomania i ślepota estetyczna inwestorów. Pasteloza (rewelacyjne określenie, które trafiło do języka potocznego). Kociokwik reklamy zewnętrznej. Dyktat pieniądza. Brak względu na interesy i prawa innych.
Niekompetencja, bezradność, bezsilność, bezmyślność, indolencja, ignorancja a czasem zła wola urzędników i władz publicznych.
Uleganie iluzji zagrożeń, izolowanie się i chęć ucieczki od rzeczywistości, którą sami tworzymy, połączone z arogancją, egoizmem i warcholstwem mieszkańców, administratorów oraz wspólnot.
Grodzenie i prywatyzacja przestrzeni publicznej. Traktowanie jej jak ziemi niczyjej, dobra do zawłaszczenia.
Powszechność postaw: „moje musi być na wierzchu”, „jakoś to będzie” lub „po nas choćby potop”.
Wszystkie te rzeczy bolą. I bolą od nich nie tylko oczy. Jakże często estetyka łączy się z etyką, i jak wiele ma z nią wspólnego.
Gdzie indziej też nie jest idealnie. Spory o jakość przestrzeni publicznej i związane z nimi konflikty są nieodłącznymi elementami funkcjonowania społeczeństw demokratycznych. Prywatyzacja zysków i przerzucanie kosztów na podatników to jeden z trendów współczesności i jedna z przyczyn niedawnego kryzysu finansowego. W Polsce poraża jednak skala i natężenie wymienionych wyżej i opisanych w książce zjawisk.
Chcieliście Ameryki? No to ją macie. Skumbrie w tomacie.
Na energię Polaków nie ma mocnych. To dobrze. Szkoda jednak, że w polskiej szkole tak mało jest lekcji plastyki i muzyki. Ale czy to by coś dało? Religii jest ponad 860 godzin lekcyjnych w cyklu kształcenia do matury, a świętsi od innych jakoś nie jesteśmy.
A zmiana jest przecież możliwa. To długi proces. Zacząć, jak zwykle, wypada od siebie i od własnego podwórka. Książka Filipa Springera opisuje także takie pierwsze, indywidualne i społeczne, próby.
Napisałem raczej o problemach poruszonych w Wannie…, niż o samej książce. A jest ona świetna. Zgrabną frazą i językiem wskazującym na inteligencję i poczucie humoru autora mówi o sprawach ważnych i poważnych. Autor nie piętnuje osób, lecz pokazuje zachowania i procesy. W portretach jego bohaterów możemy odnaleźć być może samych siebie. Sytuacje konfliktowe autor relacjonuje w sposób nieagresywny, niczego jednak nie ujmując z ich dramatyzmu.
Dobrze, że Wanna… znalazła aż tylu czytelników. To znak, że nie jest nam wszystko jedno oraz, że książka jest bardzo potrzebna.
Mój pierwszy kontakt z Filipem Springerem, poza prasą i internetem. Bardzo udany. Reportaże w tym zbiorze dotykają reklam wielkoformatowych, pasteli wszechobecnych na fasadach bloków i kamienic, osiedli w środku pustyni i innych estetycznych i urbanistycznych koszmarów. Springer opisuje przyczyny tego stanu rzeczy, zarówno prawne jak i te siedzące w nas. Smutne to, że chyba nie ma nadziei by wokół nas zrobiło się ładniej, jeśli polskie dzieci w ciągu 9 lat podstawówki i gimnazjum na zajęciach plastycznych spędzają 10% tego co ich szwajcarscy rówieśnicy i 20% tego co np. Skandynawowie czy Portugalczycy. Wielu odkryć może ta książka nie przynosi, ale na pewno pomaga otworzyć oczy.
Wiedziałam, że Polska jest brzydka, ale nie wiedziałam, że aż tak. Już nie spojrzę na polski krajobraz tym samym okiem co przedtem. Oprócz pastelozy powinno się zdefiniować także inne typowo polskie zjawiska lub choroby - januszozę i wąsozę (wąsalozę?).
Ale może warto jednak pobawić się w miejską partyzantkę?
Czytanie Springera to swego rodzaju masochizm. Bo jak inaczej nazwać zadręczanie się tym, jak w Polsce brzydko, chaotycznie i aspołecznie?
A jednak dobrze mi z myślą, że są w naszym pięknym kraju ludzie tacy, jak Springer: którzy nie tylko myślą podobnie do mnie, ale jeszcze wytykają jak jest. Autor śledzi patologie, korupcyjne zagrywki przy zmienianiu planów zagospodarowania przestrzennego (hotele Gołębiewski mają swoją mroczną historię), niekompetencję urzędników (która doprowadziła do nielegalnego ogrodzenia stadionu Narodowego 2 kilometrowym murem) i to, że do pewnych spraw zupełnie nie dorośliśmy.
Najsmutniejsze w "Wannie z kolumnadą" jest pokazanie jak bardzo rzeczy dzieją się u nas na opak. Zamiast wychowywać dzieci na ludzi, którzy będą rozumieli co to wspólnota i dobro wspólne - grodzimy place zabaw (bo inne dzieci zniszczą). Zamiast tworzyć społeczeństwo ludzi uczciwych i zachęcać do przestrzegania norm społecznych - dajemy sobie wcisnąć, że sprawę załatwi odrodzenie się od "motłochu" na strzeżonym osiedlu. Nasze psy wypróżniają się na trawniki, nasi politycy przyzwalają na dewastowanie środowiska w imię swoich wyborczych interesów. Agencje reklamowe, właściciele nośników reklamowych i wszyscy inni legalnie i nielegalnie zaklejający miasta krzykliwymi bannerami mają w poważaniu wygląd wspólnej przestrzeni i komfort życia mieszkańców. Sami mieszkańcy też mają to gdzieś (bo gdyby nie mieli, to coś by z tym zrobili).
A już najsmutniejsze jest to, że kilka lat po wydaniu książki nic się nie zmieniło. Mamy jako społeczeństwo do wykonania ogromną pracę i lepiej zabierzmy się za nią jak najszybciej.
Springer porusza palące problemy polskiego krajobrazu, od pastelowych bloków, przez samowolę budowlaną, po billboardy i banery szpecące ulice polskich miast i wsi.
Z reportaży wyłania się przerażający obraz rzeczywistości: jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze; niby przeszkadza, niby się nie podoba, ale co poradzić, tak musi być, ważne, że większości się podoba; są ważniejsze sprawy, którymi warto się zainteresować, a nie tam jakaś estetyka, na co to komu.
Muszę też przyznać, że niektóre z przytoczonych rozmów są tak absurdalne, że nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać.
Zakończę cytatem z Miłosza, który pojawia się w jednym z rozdziałów: „w warunkach wolnorynkowych dyktat gustu większości prowadzi do dominacji rzeczy miernych i tandetnych”.
Polecam niezależnie od zainteresowań, w końcu krajobraz dotyczy nas wszystkich.
Uwielbiam Filipa Springera za to jego niesamowite oko do szczegółów i świetne opisy otaczającej nas rzeczywistości. Książka momentami jest potwornie smutna i przerażająca. Nie zdawałam sobie sprawy z niektórych wyrosłych w polskim krajobrazie koszmarków architektury. Jak również nie miałam pojęcia o idiotycznych przepisach związanych z reklamą wielkoformatową. Wielu rzeczy na temat architektury i planowania przestrzennego (a raczej jego braku) można się z książki dowiedzieć. Polecam zarówno miłośnikom tematów związanych z architekturą jak i tym po prostu zainteresowanym otaczającym ich światem. Historie płynące z kart książki momentami przytłaczają, ale warto ją przeczytać.
Wspaniała! Po prostu wspaniała i do przeczytania przez każdego. Generalnie, gdyby nie styl, w jakim pisana jest książka, można by ją zakończyć w podłym nastroju, ale niezwykle przyjemny humor wprowadzony przez autora to równoważy. Jeśli jesteście wrażliwi na przestrzeń, która Was otacza, to to jest must have - choćby po to, żeby przekonać się, że nie tylko Wy to widzicie :)
Zabawna i jednocześnie przerażająca książka o polskim podejściu do architektury. Myślę, że każdy może i powinien ją przeczytać. Esej, a raczej stek bzdur, Stasiuka jako podsumowanie, to jakieś nieporozumienie. Nie wiem kto w redakcji Czarnego na to się zgodził.
Momentami trochę mi się dłużyła, ale to raczej wina tego, że pierwszy raz spotykam się z taką tematyką. Otworzyła mi oczy. Dziękuję jej za to. I z pewnością to nie będzie moje ostatnie spotkanie z książkami Filipa Springera.
CHCIAŁEM SIĘ ODCIĄĆ, POSZEDŁEM DO LASU, ALE LASU JUŻ NIE MA, POD NOGAMI KŁODY, BUDUJĄ NOWE BLOKI, BUDUJĄ NOWE BLOKI, BUDUJĄ NOWE BLOKI I BĘDZIE NAS WIĘCEJ
ale to dobre było. wkurzające, inspirujące, ale też wywołujące opadanie rąk. potrzebowałam reportażu na ten temat. dałabym szóstą gwiazdkę za rozdział o ciszy. bardzo polecam!