Grunge. Brudny, chropawy rock and roll, wyrosły z miłości do punka i heavy metalu. Długie włosy, wojskowe buty i flanelowe koszule miały być symbolami buntu pokolenia, które w gazetach, telewizjach i stacjach radiowych uparcie nazywano straconym "pokoleniem X". Szczycił się swoją odmiennością i sarkastycznym, mrocznym poczuciem humoru. Kapele nie stroiły się w szaty rockmanów i były dumne z tego, jak bardzo nie pasują do sławnych zespołów z MTV. Jednak z muzyki zwykłych dwudziestolatków i młodych buntowników grunge przerodził się w końcu w towar globalnego rynku, a nagły sukces okazał się dla niektórych śmiertelną pułapką.
Piotr Jagielski jest przewodnikiem po zawiłych losach grunge'u. Pisze nie tylko o największych gwiazdach sceny, jak Nirvana, Pearl Jam czy Soundgarden, ale z wnikliwością śledzi również losy jej prekursorów. Jego książka jest przede wszystkim opowieścią o grupie przyjaciół z miasta na końcu świata, którym udało się podbić rynek muzyczny. Jest też przestrogą, by uważać, czego się pragnie – spełnienie marzeń może okazać się przekleństwem.
Dziennikarz, w przeszłości związany z Polską Agencją Prasową i portalem Onet.pl. Publikował także m.in. w „Newsweeku” oraz kwartalnikach „Kontynenty” i „Kopalnia. Sztuka Futbolu”. Autor książek Bird żyje oraz Legia mistrzów, współautor przekładu książki Robina D. G. Kelley’ego Thelonious Monk. Geniusz inny niż inni. Laureat nagrody Warszawskiej Premiery Literackiej.
Dobra rzecz, choć nie spełniła moich oczekiwań. Może to kwestia tytułu? Walną jej część zajmuje historia Mudhoney, do tego stopnia, że aż chce się całość zatytułować „Żale Mudhoney” ;) Melvins wspomniani zaledwie dwukrotnie – rozumiem, że autor jest fanem garażowego, brudnego grania i to widać, bo mniej czasu poświęca tym, którzy mieli inspiracje metalowe i sludge'owe, ale skoro sam pisze, ze scena Seattle nigdy nie była jednorodna, zadziwia praktycznie brak Melvinsów, postrzeganie Alice in Chains tylko z perspektywy nałogu lub zarzucanego im pozerstwa (był to jednak znakomity band, nawet jeśli Staleya napędzała głównie hera) oraz stosunkowo niewiele miejsca poświęconego Soundgarden, nota bene zespołu nieprzeciętnego muzycznie i wyrastającego poza scenę Seattle. Ranty tych, którzy nie zostali supergwiazdami nie wypadają niestety przekonująco, a dość żałośnie w zestawieniu z wyważonymi i mądrymi wypowiedziami Kima Thayila, który sukces osiągnął, co osłabia jedną z osi książki, którą jest poszukiwanie „autentyczności” (trochę zgrany koncept i właściwie stary jak świat, jeśli chodzi o każdy typ sztuki, nie tylko garażowe granie). Przykry jest całkowity brak kobiet. Rozumiem, że duża część ruchu riot grrrls i cenione grupy typu L7, Hole, Babes in Toyland czy Bikini Kill nie były związane bezpośrednio z Seattle, ale były ważne dla sceny przełomu lat 80. i 90., a są wzmiankowane tylko mimochodem (poza tym 7 Year Bitch akurat jest z Seattle i chyba niczego o tym zespole w książce nie ma). W zamian dostajemy Eddiego Veddera popierającego ruch Pro Choice. No nie, dzięki. Wolę Donitę Sparks rzucającą tamponem.
Ogólnie rzecz biorąc, gdyby tytuł był inny, wszystko byłoby gites. Bo w gruncie rzeczy jest to książka poświęcona głównie Mudhoney (i trochę Screaming Trees).
Ale i tak, mimo pewnych niedociągnięć, czytało mi się z prawdziwą przyjemnością i szacun dla autora za podjęcie się niełatwej pracy, bo Seattle to ogrom opowieści. I ta książka wiele z nich przybliża. I tak, rozumiem, że dokonanie selekcji w takim morzu historii jest bardzo trudne. Po prostu tytuł i opisy na okładce obiecują coś innego.
Tuż po skończonej lekturze dałem tej książce 3 gwiazdki, ale im dłużej o niej myślę to bardziej jestem przekonany, że to była zawyżona ocena. Dlaczego?
Po 30. latach od fenomenu z Seattle wypadałoby napisać, coś więcej niż to, co każdy fan grunge'u wie. Wypadałoby spojrzeć na to zjawisko z perspektywy trzech dekad, zobaczyć jak się zestarzało, czy wpłynęło na muzykę późniejszą, czy echa jeszcze gdzieś się rozchodzą? Poza kilkoma wypowiedziami Marka Arma i Kima Thayila nic takiego w tej książce nie ma.
Jest za to dużo tego, co mielone było w kontekście grunge'u na wszystkie możliwe sposoby i w dziesiątkach publikacji - miasto na marginesie świata, frustracja, brzydka pogoda, tartaki, flanele, punk, hard rock, eksplozja popularności, narkotyki i alkohol, śmierć. I litania powszechnie znanych nazwisk.
Niewątpliwą zaletą książki są zebrane specjalnie na jej potrzeby wypowiedzi Arma, Thayila, założycieli Sub Pop i kilku innych postaci, szkoda tylko, że jest ich stosunkowo niewiele. Pod tym względem publikacja nie ma startu do choćby „Wszyscy kochają nasze miasto” Marka Yarma, którą serdecznie polecam.
Do tego wszystkiego w „Bękartach z Seattle” pewne informacje wracają po kilka razy jak bumerang i nie ma to na celu nadania specyficznego rytmu całości, a jest raczej pewną narracyjna (redaktorską?) nieporadnością. O słabo przygotowanym e-booku nawet nie wspomnę.
Kiedy grunge rozlał się na cały świat miałem 15 lat, mało było ważniejszych rzeczy wtedy. Pamiętam jak koleżanki z klasy płakały po śmierci Kurta, pamiętam poszukiwania kolejnych koncertowych bootlegów, pamiętam jak pot skraplał się na Torwarze w 96'... Ale jeśli dla Was grunge to tylko historyczna ciekawostka to „Bękarty...” może się Wam spodobają.
O zjawisku powszechnie nazywanym "grunge" napisano tomy, tysiące artykułów i chociaż nie sprawdzałemile, to zapewne sporo prac naukowych. Pomińmy materiały audiowizualne, tak oczywiste w przypadku twórców muzyki. Piotr Jagielski wraca do fenomenu zwanego "sceną Seattle" w trzydzieści lat po punkcie kulminacyjnym tejże. Notatkę, bo przecież nie recenzję, podzielę na kilka części: Co wydało mi się interesujące: Komentarze niejako od zaplecza, czyli od członków zespołów, które nie osiągnęły ogólnoświatowego rozgłosu i nie zawojowały popkulturalnych mediów. Są również wypowiedzi muzyków, którzy nie zagrzali miejsca w najbardziej znanych zespołach klasyfikowanych jako grungowe. Dobrze zrobiło książce to, co jest jednocześnie jej słabością - dystans czasowy do opisywanych i komentowanych wydarzeń. Odczuć można, że wypowiadają się ludzie dojrzali i doświadczeni życiowo. Czego mi zabrakło: Oryginalnych wypowiedzi ludzi mających status gwiazd epoki grunge w kontekście tej konkretnej publikacji. Cytowanie mniej lub bardziej starych wywiadów nie może być porównywalne z nawet korespondencyjną, ale jednak odpowiedzią na konkretne pytanie. Czego moim zdaniem jest za dużo: Chaosu. Ciągle i aż do samego końca mozolnie zaczynamy nieomal każdy rozdział od dwóch kroków do tyłu. Rozumiem, że konwencja zakładała pewne ujęcie tematyczne, ale nie czarujmy się, to nie są tak naprawdę odrębne zagadnienia, nie ma myśli przewodniej dla każdego rozdziału, choć oczywiście mają różne tytuły. Wypowiedzi członków różnych kapel są wymieszane, punkty widzenia również, ale najbardziej męczy achronologiczność. Podsumowanie wrażeń czytelniczych: Szybka i gładka do przeczytania pozycja. Oczywiste jest też, że sięgną po nią zainteresowani, więc tak, czy siak będą mieć frajdę. Jeżeli zaś trafi się nieobeznany z tematem czytelnik, to znajdzie dobre źródło informacji do eksplorowania twórczości zespołów z etykietką "Seattle".
Niestety wybiórcza (mam wrażenie jakby ponad połowa książki była o Mudhoney i Screaming Trees). I zabrakło redakcji, kilkukrotne wprowadzanie tych samych postaci w ten sam sposob, powtarzanie tych samych faktów czyniły te lekturę dość męczącą.
☞ To było moje pierwsze spotkanie z historią zespołów z Seattle, bo chociaż tata miał ten reportaż dostać na urodziny, to stwierdziłam, że muszę go najpierw sama przeczytać 🙈 ☞ Bardzo dużo wyniosłam z tego reportażu, bo jednak na grunge'u za bardzo się nie znam... Wiele więc historii, nazwisk i zespołów było czymś dla mnie totalnie nowym, dlatego ciekawa jestem, czy "prawdziwy" fan grunge'u (aka mój tata) będzie czymś zaskoczony w trakcie czytania "Bękartów...". Wydaje mi się, że nie jest to reportaż oparty na historii najbardziej popularnych zespołów — oczywiście są tu rozdziały poświęcone Nirvanie i Pearl Jamie, ale to pierwsze grunge'owe zespoły grają tu pierwsze skrzypce (lub gitary elektryczne, aby bardziej pasowało?). Według mnie "Bękarty..." to książka poświęcona Mudhoney, który był jednym z pierwszych (a może i jednocześnie jednym z ostatnich) zespołów, które grały według swoich przekonań, nie zmieniając ich bez względu na popularność i opinie. Z zaciekawieniem śledziłam historię tego zespołu i wszystkie przytoczone historie, rozmowy lub opinie na temat idei, która przyświecała Mudhoney. Dodatkowo uwielbiam w tym reportażu opisy poświęcone muzyce — czy to o brudnych riffach gitarowych, głębokich wokalach czy prostych, ale prawdziwych teksach piosenek. ☞ Ale "Bękarty..." to nie tylko opis historii zespołów czy ogólnie grunge'u — w tle przetaczają się wydarzenia z historii Stanów Zjednoczonych, a zwłaszcza pod koniec poznajemy mroczną stronę bycia rockmenem. Opisy o uzależnionych artystach, a zwłaszcza o wydarzeniach po śmierci Kurta Cobaina połączone są z rozliczeniem idei, epoki i estetyki (jakbyśmy to teraz nazwali) grunge'u, co zamyka całość książki i stanowi ciekawe odniesienie do współczesnej muzyki popularnej. ☞ Jednak nie przekonała mnie chronologia przedstawionych wydarzeń — było mi bardzo trudno odnaleźć się w ciągłych przeskokach czasowych, odniesieniach do teraźniejszości, dygresjach, które przekształcały się nagle w osobne rozdziały. Może gdybym bardziej znała te wydarzenia, to byłoby mi prościej umiejscowić je na osi czasu? Tak samo brakowało mi gdzieś wypisanej legendy, kto i kiedy był w jakim zespole — takiemu laikowi jak ja ułatwiłoby to czytanie 🙈 ☞ Uwielbiam czytać o muzyce, zespołach i rockmanach, więc zdecydowanie nie zawiodłam się, sięgając po "Bękartów...". Zapisałam sobie także wiele nowych dla mnie tytułów piosenek lub zespołów, które muszę nadrobić. Jednak chronologia wydarzeń mi nie podeszła, może gdybym bardziej znała się na scenie Seattle, byłoby mi prościej zrozumieć co i jak się działo 🙈
Kiedy zobaczyłem, że wydawnictwo Czarne wydaje książkę o muzyce Grunge to już od razu wiedziałem, że muszę po nią sięgnąć jak najszybciej. Nie tylko wydawnictwo jest bowiem wyjątkowe, ale dla mnie wyjątkowa była ta muzyka i w pewnym sensie nadal jest. Złota era Grunge przypadła na czasy mojej młodości i to takiej młodości buntowniczej i tym samym idealnie wpisała się mój ówczesny nastrój i chęć przeżywania tej muzyki całym sobą. Może to co teraz napiszę będzie ryzykowne, ale nigdy nie lubiłem specjalnie Nirvany. Ot może kilka piosenek, ale nigdy nie słuchałem tego zespołu. Natomiast co innego Pearl Jam. Zacząłem ich słuchać między Vitalogy a No Code sięgając potem po debiut i moją ulubioną VS. Do tej pory ta muzyka towarzyszy mi w wielu momentach życia a "Roślinę" Małgorzaty Taklińskiej czytałem chyba z dziesięć razy. Jednak książce tej brakuje tego polotu i buntu o którym autor pisze. Ja sam po tylu latach podchodzę już do tego tematu zupełnie inaczej i mimo że ta muzyka nadal jest w moim życiu obecna i ważna to już nie wywołuje takiej ekscytacji jak po pierwszym odsłuchu jaki wywołał np Yield. Nie powiem, szczerze powiedziawszy w pewnym momencie położyłem już krzyżyk na Pearl Jam, bo nie za bardzo im szło w te klocki, a tutaj wyszło Dark Matter i okazało się że nadal mają moc za którą tak bardzo ich kochałem. W reportażu tym pobrzmiewa trochę echo chaosu. Wiem, że wiele rzeczy działo się jednocześnie, ale myślę że narracja nie ucierpiałaby specjalnie gdyby tą historię rozbić i opowiedzieć z perspektywy każdego zespołu z osobna, a nie wrzucać wszystko do jednego wora, tym bardziej że autor rozmawiał z wieloma członkami wielu zespołów i nic nie stało na przeszkodzie aby pójść właśnie taką drogą.
Po okładce można by odnieść wrażenie, że książka opowiada w większości o Nirvanie, a 90% tej książki jest o samym Mudhoney, jest takie lanie wody o tym zespole, że moja rozprawka z ósmej klasy powinna dostać literacką nagrodę nobla. Nie było kobiet w tej książce, nie było mowy o Hole, L7, Veruca Salt, a jak były już wspomniane to bardzo przelotnie (i ja zdaję sobię sprawę, że te zespoły nie były w 100% częścią sceny Seattle, ale takie Pearl Jam, o którym akurat trochę jest, też nie). Nie było wspomniane o tym jak grunge wpłynął na późniejszą muzykę, o artystach, którzy się tym "gatunkiem" inspirują aż do dzisiaj.
Jako wstęp do dalszej części, extra. Jeśli to już całość, to smutek... Rozumiem, że ani Grohl ani Vedder nie odebrali telefonu, ale to nie powód żeby pisać o grunge jako tylko dwóch kapelach, w których z trudem mieści się pearl jam i nirvana, bo przecież nie są jak mudhoney ani screeming trees. Gdyby tak popatrzeć jeszcze na dziewczyny w tym świecie? L7 jest raz wymienione, Hole może też raz... Apetyt się za ostrzył. Zmieniła playlista i w ogóle odmłodziło, ale gdzie dalsza część historii??
Ocena bardzo subiektywna. Reportaż porusza temat, o którym wiem sporo. Często cytowane są również książki, które wcześniej czytałam, więc nie dowiedziałam się niczego nowego. Nie do końca też systematyzuje te wiadomości, bo brakuje tu płynności w przejściach między wątkami. Sentyment pozostaje. Plus za przypomnienie mi, że dawno nie słuchałam niektórych zespołów.
Swietnie pokazuje, ze grunge to dużo więcej niż Wielka Czwórka. I ze ci, którzy do niej nie należeli, może wyszli na tym lepiej. Niszczy wyobrażenie o scenie Seattle - grupie super kumpli, grających super rzeczy i przeżywających super przygodę. Szkoda, że narracja jest szarpana. Wiele faktów pojawia się wielokrotnie, trudno ułożyć całość w ciąg przyczyn i skutków.