Historia matki samotnie wychowującej syna w małej, osiedlowej społeczności, która nie szczędzi jej rad odnośnie do tego, co powinna robić, żeby ten nie wyrósł na złodzieja i pijaka. Procesowi wychowania pod wścibskim okiem sąsiadów towarzyszy ciągłe poczucie zagrożenia.
Dwadzieścia lat po śmierci najbliższej osoby syn nadal tęskni i próbuje wyobrazić sobie, jak to jest mieć żyjącą matkę i opiekować się nią na starość. Niewygodna proza w nurcie new sincerity.
Miała swoje momenty, ale ostatecznie trochę się rozmyła w konstrukcji. Faktycznie, o złych matkach pisze się łatwiej, niż o tych całkowicie zwykłych i normalnych, ale książka kręci się w kółko i nie działa to na jej korzyść.
„Matka była smutna. Ten smutek przelazł też na mnie. Smuciliśmy się razem. Nie rozumiałem, dlaczego ona taka jest. Nie rozumiałem, dlaczego ja sam taki jestem. Ten smutek zżera mi wnętrze do dzisiaj.“
3.5 // Podobała mi się ta książka, ale jest trochę nierówna i niedopracowana; fragmenty opisujące żal, gniew i pustkę po nagłym odejściu matki są świetne, ale już te dotyczące orientacji seksualnej autora i jego wspomnień ze szkoły warto byłoby jeszcze raz zredagować, bo w obecnej formie są niezbyt ciekawe i wytrącają z rytmu. Jest w tym pisaniu coś ze szczerości i bezpośredniości Louisa, a to z kolei na plus.
Podczas lektury czułem się, jakby autor dzielił się ze mną informacjami, które powinienem przekazać terapeucie, a nie czytelnikom. Bardzo niekomfortowa lektura.
Uwielbiam książki przedstawiające relacje rodzinne, zwłaszcza na linii rodzic-dziecko. Sięgam po każdy taki tytuł w ciemno, dlatego kiedy tylko ujrzałam w "Złego syna" w zapowiedziach wiedziałam, że to coś dla mnie.
Rodzicielstwo nigdy nie jest proste, a szczególnie wtedy, gdy znajduje się w tym w pojedynkę. Mała, dobrze znająca się społeczność, oczekiwania i niemożliwość ich spełnienia, a do tego syn, który w swoich upodobaniach i zachowaniu różni się od większości znanych synów. Nie jest lekko - zarówno matce, jak i nierozumianemu dziecku.
Walczy syn. Walczy matka. Walczą przeciwko sobie i razem przeciwko reszcie. Aż nadchodzi śmierć, a tęsknota nie zmniejsza się wraz z upływem czasu.
"Zły syn" to książka dobra, chociaż nierówna. Momenty dotyczące orientacji głównego bohatera są ewidentnie słabsze, jakby pisane przez kogoś innego. Jednak całość naprawdę jest niezła. Trafiła do mnie ta historia i momentami czułam ten smutek oraz żal. Chociaż po upływie kilkunastu dni, nie pamiętam jej zbyt dobrze, to jednak chętnie bym do niej wróciła, a to już coś.
i get it, niektóre fragmenty, szczególnie na początku były mega i miało to potencjał na 5/5⭐️, ale na końcu coś się rozmyło i już aż tak mnie nie pociągało, szczególnie samo zakończenie było takie: ehh :/
"Zły syn" Jarka Skurzyńskiego to tak koszmarnie zła i pretensjonalna książka, że nawet nie chce mi się argumentować na rzecz tej opinii. To jakby zacząć pisać pamiętniczek na pół roku po tym, jak się człowiek załapał na terapię psychodynamiczną na NFZ (bo niemal tylko taką dają na nfz). Wtedy się chodzi, kmini, czy nas rodzina kochała czy zaniedbywała i ogólnie jest jakoś smutniej. I ja to rozumiem, znam ten stan. Ale nie empatyzuje, bo sama nigdy nie próbowałam z tego robić literatury i nikomu nie dwałam do czytania, jezu. MOŻECIE SOBIE BYĆ SMUTNI, ALE W ZACISZU DOMOWYM, NIE PRZY LUDZIACH, PO CO SIĘ TAK Z TYM OBNOSIĆ HEHE
nie wiem co mają w sobie polskie książki synów (z pokolenia moich rodziców) o zmarłych matkach, że zawsze robią na mnie takie wrażenie bardzo mi się te wszystkie emocje podobały, szczególnie złość, która jest zdrową i niezbędną emocją, a w popkulturze jest zwykle pokazana patologicznie i fakt, że ta książka była nierówna, nielinijna też mi grał, bo chyba tak to jest z emocjami, że przybierają na sile, żeby potem znowu opaść raczej z książek, o których będę myśleć (sporo)
Może to nie jest zła historia, ale ja już chyba potrzebuję innego rodzaju bodźców i innego rodzaju przemyśleń.
Historia mężczyzny, którego matka umiera, a on boryka się z mieszanką miłości i żalu i pretensji. Relacja pozostawiła w nim pewne rozdarcie. To jest prosta historia, bazująca na emocjach, które przeważnie pojawiają się po stracie najbliższych, napisana w lekkim i potocznym stylu.
Zły syn to ta autofikcja, którą przeważnie piszą postaci w satyrycznych sitcomach - jakaś post-Didion ekshibicjonistyczna, konfesyjna rekonstrukcja traum, że gdy autor zaczyna dwudziesty rozdział z rzędu: "[inert trauma] to..." ("Bieda to...", "Bycie homoseksualnym mężczyzną w Polsce to..." itd.) to czytelnik sobie uświadamia że ta niby pozytywna naiwność, którą autor blurba opisuje kategorią new sincerity to nic innego jak naiwność pokroju ułatwię sobie pisanie nie myśląc o tym jak piszę. Autor bez przerwy porównuje swoją sytuację do: Wittgensteina, Didion, Camusa (wystarczy przypomnieć sobie jak czwarty rozdział Złego syna się zaczyna: "Matka zmarła w środę. Środa? A wydawało mi się że to był piątek") I te... sieci intertekstualne? nie są podanie w smaczny sposób, okazują się być jakimiś niezamierzonymi parodiami oryginału i czytając to podśmiechiwałem się (niestety - a temat wcale nie jest do śmiechu). Jeszcze wisienka na torcie - taki z tej książki maślany bubel że autor w randomowym momencie pisze że w sumie to cała książka sprowadza się do tego że oskarża swoją matkę: Po co pisać książki o zmarłych matkach? [...] Żeby je oskarżyć: jak mogły odejść w środku twojego życia. - okej, to po co nam była ta cała książka?
potrzebujemy książek, które wsiąkają w szczeliny zjawisk społecznych, ujawniają problematyki, które zamiatamy pod dywan – kto bowiem z pozycji prawdziwego „ja” zmierzy się z pełnią odwagi z postrzeganiem siebie jako „złym”? kto wyjmuje z taką odwagą na talerz społecznej, literackiej dysputy tabu, którego konsumpcja intelektualna wciąż stanowi dla nas krępujący problem? podziwiam odwagę autora i zachwycam się nad tym, jak autentyczność może uczyć akceptacji – nas samych, bycia poza konstruktem i normą. uderzająca, brutalnie szczera i w tym niedoskonale piękna
"Bałem się, że mi umrze, od kiedy pamiętam" - to zdanie z kategorii "walec jadący po emocjach". Ten walec odczuwałam podczas lektury "Złego syna" wielokrotnie. Punktem wyjścia jest tu wspomnienie o śmierci matki. Matka zmarła 20 lat wcześniej, tyle lat, można się było przyzwyczaić, prawda? Kto jednak powiedział, że żałoba ma trwać rok? Albo że 20 lat to naprawdę wystarczający czas, by pogodzić się ze śmiercią matki? Z pewnymi oczywistościami (bo oczywiście że wszyscy kiedyś umrą) nie można się pogodzić. Wspomnienie gestów, nawyków, także tych irytujących, albo i przede wszystkim irytujących, użeranie się z życiem i samotnym, tfu, samodzielnym macierzyństwem, jest wspomnieniem trudnych relacji, swoistego uzależnienia, wkurzenia, ale i lęku, że trzeba będzie żyć bez niej. To też opowieść o dojrzewaniu dziecka, które wszędzie musi się tłumaczyć z tego, że wychowuje go "tylko matka", dziecka, które zastanawia się, co straciło bez męskich wzorców. Wreszcie - dziecka odkrywającego własną seksualność, a to dodatkowo skażone jest lękiem, że znowu rozczaruje matkę. W tle - jakże ważnym - surowy dziadek, okrutni koledzy, bieda, która zawstydza, nauczyciele, którzy nie wspierają. O, wsparcia tu wszędzie jest jak na lekarstwo... Ten temat poruszany był wielokrotnie. Te (nie)przepracowane traumy, to rozliczanie matek, które przecież zawsze coś źle robią, te trudy dzieciństwa w biedzie. Tu jednak treść i oszczędna forma rozgrzebały moje lęki w sposób, który mocno mnie zaskoczył, więc daleka jestem od sarkania, że "to już przecież było". Tak więc "po co pisać książki o zmarłych matkach?". Po to, żeby nazwać to, co boli. Ważna to była dla mnie powieść.
3,5. Dobra rzecz, niejednokrotnie przenikliwa i poruszająca - jak przy zestawieniu dorastania chłopca pozbawionego ojca z doświadczeniem geja w Polsce (wspólny mianownik - "większość uważa, że ma prawo mówić ci, jak powinieneś żyć”) lub przy wątpliwościach wobec wyrażenia "samodzielna matka" w opozycji do "samotnej matki" (to pierwsze odsuwa element samotności, która przy konfiguracji rodzinnej mama plus dziecko dotyka wszakże nie tylko rodzica). Wierzę też, m.in. na podstawie recenzji Łukasza Najdera, dzięki której sięgnęłam po tę powieść, że obrazuje ona sytuację pokoleniową dzieci, zwłaszcza chłopców, wychowanych w rodzinie z samą jako jedynym rodzicem. Przy lekturze przeszkadzały mi jednak powtórzenia - być może leżące po stronie redakcji, przypuszczalnie mające rytmizować tekst, ale w moim odczuciu - wtórne; zwłaszcza przy tak syntetycznej formie, z jaką mamy do czynienia. Trzymam jednak kciuki za autora i jestem ciekawa jego kolejnych tekstów.
„Poza tym, kiedy umiera matka – wszystko przez jakiś czas jest chuja warte. Grzeczniej? Nie da się, bo wpada się w język, który nie ma nic wspólnego z sytuacją".
momentami myślałam o "rzeczach, których nie wyrzuciłem" wichy, a momentami w środeczku przeżywałam wraz z autorem, choć moja mama żyje, a było sekundami, jakby nie żyła
Książka polecona mi, i nie wiem, co mam napisać, tak kiepskie to było.. Jak dla mnie to znowu ekshibicjonizm emocjonalny, ale tym razem w naprawdę złym stylu. Rozumiem, że żałoba po matce, i że w Polce może być ciężko być gejem, ale na tym kończy się moja empatia. Reszta to w koło Macieju wałkowanie tych samych żalów, głównie z czasów przedszkola. Ale czy to aż takie traumy nie mnie oceniać, w moim odczuciu było to wszystko mało poruszające, nieciekawe i wręcz żałosne. A żeby sprawę pogorszyć, to autor nawrzucał żenujące opisy swoich pierwszych doświadczeń seksualnych. Roi się tu od „siuraków”, „siusiaków” i „podniecających wybrzuszeń w slipach kolegów”, wzajemnych masturbacji.. żeby to jeszcze miało jakiś związek z czymkolwiek… a nie wnosi do książki nic. Językowo też niestety słabo.
Bardzo dobra książka. Zamiast opinii ten (trochę długi) fragment, który mi na pewno kiedyś lepiej przypomni, co mi się w tej książce podobało, niż jakiekolwiek moje słowa:
„Matka wyjechała z rodzinnego miasta i nigdy już nie wróciła tam na stałe. Pracowała ciężko całe życie. Na początku w biurze, a po jakichś personalnych przepychankach na producji. Nawet wtedy nie chciała wrócić do ojca i matki. Namawiali ją, żeby dała sobie spokój i wróciła. Ona wolała zbijać palety. Nadwyrężała i raniła sobie przy tym dłonie. Wracała do domu obolała. Wiem, że robiła to dla mnie. Kaleczyła się na nieoheblowanych deskach tylko po to, żebym nie przerywał nauki. Przychodziła z pracy wycieńczona, ale nigdy nie zająknęła się przy mnie, że chciałaby wrócić do swojego miasta. Nigdy. Parę lat po jej śmierci wyjechałem do Anglii, wytrzymałem trzy lata i wcale tam ciężko nie pracowałem. Wystarczyło jedno małe załamanie i wróciłem. Matka harowała przez ponad dwadzieścia lat. Nie mam tej mocy, co ona. Nie wiem, skąd matka miała tę gigantyczną siłę do codziennego wstawania i chodzenia do pracy. Jej siła była zawstydzająca. Żadna inna osoba w rodzinie nie pracowała tyle, co ona. Żadna nie poświęcała tyle, co ona. Żadna nie musiała mierzyć się ze swoimi lękami, ze spojrzeniami innych, byciem na językach i ciągłymi pouczeniami, jak powinna wychowywać syna, jak powinna żyć, jak powinna wyglądać. Przez całe życie. Moja matka była majestatyczna i do pięt jej nie dorastała jakaś maria dziewica, do której klepała różańce.”
Mam ciężka relacje z tą książką. Momenty z matką podobały mi się, mogłam bym wręcz się w nich zagubić i błądzić w kółko. Były wypełnione właśnie tym żalem, pytaniem dlaczego. Fascynowały, pokazywały właśnie tą przeciętną matkę. Zapamiętałam zwłaszcza ten fragment gdzie było wspomnienie o tym że o złych matkach łatwiej się pisze, niż o tych dobrych, natknęło mnie to do przemyśleń. Podobała mi się też droga dorastania bohatera, pokazanie trudności i tego jak dojrzewał. Jednak niektóre fragmenty nużyły. Większość fragmentów o miłościach bohatera była zbędna, wręcz trochę brudząca koncept książki moim zdaniem. Właśnie przez te momenty, mam ciężka relacje. Mimo to, podobało mi się. Momenty opowiadające o dzieciństwie i dorastaniu bez ojca były fascynujące, ciekawe, tajemnicze.
Jaki ja mam problem z autofikcją! Językowo książka dobra, momentami frazy nawet bardzo dobre, znalazło się trochę powtórzeń... ale przede wszystkim nie wiem, po co się pisze taką prozę, co ma ona dać odbiorcy. Dla autora stanowi z pewnością formę autoterapii. Jako czytelnik mam jednak wątpliwości, czy chcę być karmiona czyjąś traumą w sposób narzucający konkretną interpretację.