Witaj w świecie, gdzie technologia i natura toczą nieustającą walkę o dominację. Lulu, twarda i niezłomna detektywka, przemierza futurystyczne miasto, w którym żywy beton chroni mieszkańców przed sztuczną inteligencją. Zmieniające się krajobrazy – od neonowych ulic metropolii po nieprzewidywalne, dzikie tereny – są pełne tajemnic i niebezpieczeństw.
Gdy zlecenie odnalezienia zaginionej osoby trafia na jej biurko, Lulu wkracza w mroczny labirynt intryg, gdzie nic nie jest takie, jak się wydaje. W tej dynamicznej opowieści o lojalności, walce o przetrwanie i moralnych dylematach, granica między człowiekiem a maszyną coraz bardziej się zaciera.
Przygotuj się na podróż przez miasto, gdzie natura powoli odzyskuje to, co jej, a technologia nie cofnie się przed niczym, by zachować swoją władzę. Czy Lulu zdoła rozwikłać zagadkę, zanim będzie za późno? Odkryj niesamowity świat, w którym niebezpieczeństwo czai się na każdym kroku, a przygoda dopiero się zaczyna.
Całkiem niezły debiut, mam nadzieję, że kolejne powieści autora będą już tylko lepsze. Zazwyczaj nie mam problemu z mało subtelną ekspozycją świata, ale tutaj rzucała mi się w oczy. Bywało, że bohaterowie strasznie łopatologicznie wyjawili swoje myśli, zamiary oraz przeszłość. Trochę kiepska struktura powieści, gdzie raz jest mocno akcyjnie, a przez kolejne kilkadziesiąt stron na tyle powolnie, że główną oś stanowią opisy przyrody. Miejscami kuleją dialogi, i to na tyle że człowiek krzywi się z zażenowaniem 😅 Polubiłam za to bohaterów oraz wizję świata przedstawionego, fajna koncepcja. Gdyby dodać do tego trochę bardziej zaskakujące zwroty w fabule, to na pewno podniosłoby to moją satysfakcję z zakończenia czytania. Najważniejsze że jest potencjał :)
"Żywy beton" Michała Głowacza, choć oparty na ciekawym pomyśle o konflikcie natury i technologii, nie spełnił moich oczekiwań. Przede wszystkim styl autora nie przypadł mi do gustu – akcja jest przeładowana i wydaje się chaotycznie streszczona, przez co brakuje miejsca na rozwinięcie postaci i wątków. Główna bohaterka, Lulu, miała być twardą i inteligentną postacią, jednak jej brak wad sprawia, że wydaje się wręcz nierealna syndrom Merry Suozy. Dialogi również brzmią sztywno i nie zawsze wnoszą coś istotnego do fabuły. Mimo interesujących założeń, książka okazała się dla mnie rozczarowująco powierzchowna.
Największym rozczarowaniem jest dla mnie płytkość wątków pobocznych i brak wciągających zwrotów akcji. Fabuła jest przewidywalna, a wstawki nawiązujące do współczesności, choć miały być puszczeniem oka do czytelnika, wydają się sztuczne i często wytrącają z rytmu narracji. Zakończenie nie oferuje również satysfakcjonującego finału ani emocjonalnej głębi, przez co książka pozostawia pewien niedosyt.
Tak naprawdę to powinno być 2,5 gwiazdki Jest takie powiedzenie..”Obiecanki cacanki a głupiemu radość”. W tym przypadku, tym głupim okazałam się Ja. „Żywy beton” przyciągnął mnie do siebie niecodziennym tytułem i okładką zapowiadającą książkę akcji osadzoną w dystopijnym universum. Musicie przyznać sami, że tak skonstruowany tytuł brzmi naprawdę intrygująco. Okazało się jednak, że była to tylko przynęta i zmyłka, bowiem akcji z rzeczonym betonem było w tej historii tyle co kot napłakał, czyli praktycznie wcale. Beton stanowił tu jedynie nieme tło.. taką "wypełniającą scenografię". Poświęcono mu raptem z 10 zdań wszystkiego i na tym był właściwie koniec pieśni. Reszta fabuły to po prostu powolna powieść drogi, w której poznajemy historię wyprawy droidki i driady. Nienawidzę typowych książek drogi, zwłaszcza takich gdzie zdecydowanie prym wiodą rozwlekłe opisy ( w tym przypadku , opisy lasu ). Owszem, tak dokładne odmalowanie otoczenia ma swoje zalety, ponieważ podczas czytania nie czujemy się jak podczas lektury, lecz jak podczas oglądania filmu ( takiego przyrodniczego, gdzie lektorem jest Pani Krystyna Czubówna ) - ale autorowi chyba nie o taki efekt chodziło. Powalająca wręcz ilość tychże opisów przekłada się oczywiście również na tempo akcji, które tu zostało po prostu zaduszone bez pardonu. Stylistycznie- nie mam się do czego przyczepić, lecz muszę niestety nadmienić, że rozwlekłość wszystkiego bardzo utrudniała mi czytanie, które przez to trwało chyba równie długo, jak i rzeczona podróż naszych bohaterek. Przez to, że musiałam poświęcić aż tyle czasu, aby finalnie otrzymać całkowicie letnie i bez żadnych zaskoczeń zakończenie, książki nie mogę ocenić zbyt wysoko. Gdyby dodać zdecydowanie więcej akcji z żywym betonem i żywym drewnem, oraz wyciąć połowę opisów i je skrócić, to ta pozycja mogłaby w moich oczach nawet otrzeć się o ocenę- świetna. A tak... niestety pozostaje całkiem przeciętna. I choć przypuszczam, że i tak przez jakiś czas ze mną zostanie, bo koncept żywego betonu pewnie prędko mi z głowy nie wyjdzie, to suma summarum, uważam tę książkę za zmarnowany potencjał.
Q: Jakie wydawnictwo króluje w Waszych biblioteczkach?
U mnie, bezkonkurencyjna jest @fabrykaslow, której nowy przedstawiciel pojawił się na mojej półce. Jest to debiut Michała Głowacza "Żywy beton". Wiem, że nie wszyscy czytelnicy tak mają, ale osobiście lubię sięgać po debiuty, ponieważ często można natrafić na perełki, które nie są nagłośnione i czasem można je przegapić. Czy w tym przypadku również tak było?
Niestety, nie do końca. Przyznam to od razu, niezbyt siadł mi styl autora. Najbardziej z powieści podobał mi się pomysł na świat, w którym Europa w zasadzie nie istnieje, a jednym z głównych siedlisk ludzkich jest Afryka. Nie jest to typowe w dziełach kultury, więc to zdecydowanie na plus. Do tego warto pochwalić pomysł z Sylvanami, żyjącymi obok ludzi. Ale chyba największym plusem według mnie są drobne wstawki z nawiązaniami do współczesnego świata, ale dopasowanymi do książki. Szkoda tylko, że czasem oderwane są od fabuły, przez co nic nie wnoszą, ale jest to przyjemne puszczenie oczka.
Co do fabuły, nie do końca przekonało mnie wykonanie całości. Mam wrażenie, że akcji jest za dużo, na za małej ilości stron, przez co momentami dochodzi do sytuacji, gdzie dostajemy dosłownie streszczenie tego jak główna bohaterka wszystko już sprawdziła w mieście i lecimy dalej, bo nie ma na to czasu. Do tego, tak naprawdę nie ma z niczym problemów i jest niepokonana. Szczerze, nie przepadam za takimi bohaterami, którzy są zbyt mocni i nie mają żadnych problemów. Bohaterka, Lulu, nie wzbudziła we mnie większych emocji, co innego Gałązka i ich relacja, która wprowadziła dużo dobrego do powieści. Nie doznałem też wielkiego szoku przy zwrotach akcji, a choć bardzo je lubię, to preferuję takie, które porządnie mną wstrząsną.
Podsumowując, książka jest ciekawa, ale dla mnie ma mankamenty i nie do końca mnie przekonała. Nie jest jednak gniotem, przez który muszę żałować poświęconego czasu.
Więcej moich recenzji znajdziecie na Instagramie @chomiczkowe.recenzje, gdzie serdecznie zapraszam.
Spodziewałem się znacznie więcej po książce z tak ciekawym światem i założeniami. Początek mnie zdecydowanie kupił, pomimo dość standardowego założenia, ot idziemy z bohaterką na poszukiwania zaginionej osoby. Niestety, dużo lepiej wypada tu samo przygotowanie do wyprawy i wstęp, niż faktyczne zadanie. Mam wrażenie, że autor nie do końca zdecydował czym właściwie ma być ta książka. Pierwszy akt w gruncie rzeczy jest zbyt szybkim akcyjniakiem, krew się leje, ołów fruwa. Nikt nie traktuje się zbyt poważnie, atmosfera jest raczej swobodna, do czego dokłada nam imię głównej bohaterki. Jak miałbym traktować poważnie wielką najemniczkę, weterankę wojny, kozaka, której na imię Lulu? Dowiadujemy się tu całkiem sporo o codziennym życiu w cyberpunkowym mieście i jego leśnym odpowiedniku, o modzie, historii. Wszystko to jakoś wciąga, nie sprawia wrażenia chamskiego info-dumpu, jest podane przy okazji zwiedzania miasta lub rozmów.
Problem zaczyna się gdy wchodzimy do lasu. Nagle wszystko przycicha, a my snujemy się z driadami po lesie, wpada filozoficzny nastrój, wszystko jest jakieś wolniejsze. Akcja potrafi zwolnić do tego stopnia, żeby zaserwować nam pełny wykład z teorii kwantów. Nagle jesteśmy poważni, historia wpada w ckliwe tony, ale nadal mamy na papierze niepoważne imiona, zdecydowanie zbyt dużo nawiązań do Tolkiena, a co druga postać jest nazywana Gandalfem. Wszystko to i tak kończy się nagle, urwane tradycyjnie wybuchowym finałem. Coś tu zdecydowanie nie gra, jedno nie pasuje do drugiego. Czytelnik traci zrozumienie co właściwie czyta, czym ta książka jest.
Szkoda mi zgrabnie skonstruowanego świata na taką historię. W drugim akcie tracimy prawie całkowicie to, co przyciągnęło mnie w pierwszym. Niewiele już dowiemy się o tytułowym żywym betonie, wojna z AI jest podsumowana w kilku zdaniach, historia skupia się bardziej na odczuciach Lulu. Nie pasuje mi to do klimatu, jaki serwuje nam początek.
Lubicie nowe historie? Nowe serie, nowych autorów u znanych wydawców? Ja lubię, bo często jest to wyznacznik pewnej jakości kiedy wydawnictwo zdecydowało się zainwestować i zaryzykować to znaczy, że wierzy w ten projekt. Z taką właśnie książką mamy tutaj do czynienia.
Tytuł jest bardzo intrygujący ale niestety moim zdaniem został źle dobrany. Ponieważ żywy beton to coś o czym zarówno autor jak i bohaterowie co prawda wspominają wiele razy to nie stanowi on jakiejkolwiek osi fabuły. Ot takie tło, budujące świat ale tylko w pewnym stopniu z nikłym wpływem na opowieść. Nasza główna protagonistka Lulu jest pewnego rodzaju mechanicznym człowiekiem (z braku lepszych słów) do wynajęcia. Przyjmuje zlecenie, robi rozpierduchę w mieście, potem w lesie a na końcu na pustyni. Koniec. Tak można streścić całą tą powieść. Znajdziecie tutaj trochę akcji ale niestety równie wiele dłużyzn, niepotrzebnych, nic nie wnoszących opisów świata, o których natychmiast zapominamy i taką jakąś nieporadność tej całej fabuły.
Czy to jest dobra książka? Wierzę, że niektórym może się spodobać. Dla mnie powinna być sporo krótsza, autor powinien skupić się na fabule a nie na głównej bohaterce. Co trzecie zdanie to “Lulu to” “Lulu tamto” - no niestety psuje to obraz całości. Czy polecam? Wyłącznie fanom gatunku, z tego co kojarzę nie mają oni za wiele pozycji do wyboru więc i tak po nią sięgną ale czy będą zadowoleni? Na to pytanie niestety nie umiem odpowiedzieć.
Powieść ciekawa, chociaż nie nazwałabym jej dynamiczną. Wszystko rozwija się powoli, metodycznie. Świat wykreowany przez autora jest ciekawy i fascynujący. Końcówka niestety przynudzająca. Tak czy inaczej, książka warta przeczytania.
Michał Głowacz jakiś czas temu wydał książkę, a właściwie zbiór opowiadań w Wydawnictwie Alternatywnym, ale dopiero teraz postanowił sięgnąć po pełnoprawną powieść, a nie krótkie formy. Tym razem czytając opis owej powieści można odnieść wrażenie, że popędził za modą na fantastykę. Ale czy aby na pewno?
Świat, w którym technologia i natura są postawione przeciwko sobie w swego rodzaju wojnie. Kto będzie dominował? Od zarania dziejów wmawia się nam, że natura nas zmiecie, ale od niedawna także, że sztuczna inteligencja może postanowić, że ludzkość nadaje się jedynie do utylizacji. Co tutaj w takim razie powinno być bliższe człowiekowi?
Wyobraźcie sobie miasto, w którym spotykamy naszą główną bohaterkę, gdzie betonowy mur jest żywy i chroni ludzi przed technologią. Lulu w tym świecie jest detektywem i właśnie wpada na jej biurko nowe zlecenie. Ma odnaleźć zaginioną osobę. Wkracza więc w świat, gdzie natura usilnie próbuje się upomnieć o to, co do niej należy, a technologia wcale nie zamierza się łatwo poddać...
Zdecydowanie jako postapokaliptyczna opowieść ta książka sprawdza się idealnie. Jak to zwykle bywa w tego typu książkach, przenosimy się w przyszłość. Czytelnik spotyka w treści sztuczną inteligencję, futurystyczny krajobraz, a nawet bojowe droidy.
I w tym wszystkim jest jedna główna bohaterka stworzona przez autora w sposób genialny. Nie da się jej nie polubić i jest przede wszystkim piekielnie inteligentna, a przy tym zdeterminowana by odnaleźć zaginionego naukowca. Tylko czy jej się to uda? A jeśli nie, to jak bardzo ucierpi jej ambicja, ponieważ jednocześnie dąży do miejsca, które było jej celem od dawna?
Natomiast, jeśli chodzi o akcję i jej tempo, to jest idealnie. A dlaczego? Bo nie istnieje sinusoida, nie jest też tak, że akcja się rozpędza, a później zwalnia tak, że zaczyna czytelnika nudzić. Dzieje się sporo, a momentami wręcz mało tylko atmosfera, dialogi i opisy powodują, że nie da się tej książki odłożyć. Dawno nie było takiej powieści na rynku wydawniczym. Gdyby ją polecać, to na pewno miłośnikom The Last Of Us. Podróż, poszukiwania, a po drodze mnóstwo postaci mających znaczenie w fabule.
Czyżby był to przepis na grę lub ekranizację?
Oczywiście rozpływać się można nad tą książką, ale zarzucić jej trzeba dwie rzeczy: jest za krótka i mogłaby być nieco brutalniejsza. Poza tymi dwoma aspektami to jedna z lepszych książek fantasy na polskim rynku wydawniczym i już nie mogę się doczekać kiedy autor stworzy coś nowego i odda czytelnikom w ich ręce!
Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Fabryka Słów.
Trochę bałam się po to sięgnąć, bo polskie sci-fi, zwłaszcza pisane przez faceta, potrafi być koszmarnie seksistowskie, ale, po prawdzie, zaintrygowały mnie tytuł oraz okładka. I nie żałuję, bo choć było kilka elementów, które chętnie bym wykopała (irytująco sporo zagrożeń i ataków na tle seksualnym, więc trigger warning), a monolog bohaterki w pewnym momencie był irytujący, to sama postać Gałązki wszystko wyrównuje. Szurnięta driada, która nazywa wielkiego, złego kotoluda Gandalfem! Kocham. Było dość wiele odwołań do popkultury, niektóre autor mógłby sobie darować, ale ostatecznie dodawały kolorytu.
Tym jednak, co mnie naprawdę zachwyciło (poza Gałązką, bo ona ma nr 1) jest świat stworzony - postapo, które ma sens, które opiera się na mniej oczywistych elementach podgatunku, a które jest samoświadome i nie bierze siebie zbyt poważnie.
Jeśli Głowacz planuje ciągnąć historię Lulu, to chętnie po to sięgnę :)