Historia skomplikowanej relacji i opowieść o odkrywaniu prawdy o sobie z bohaterką zagubioną w gąszczu traum i wyobrażeń. Choć nie brakuje w niej surferskiego luzu, słońca i gorących uniesień, przede wszystkim mówi o tym, co kryje się pod powierzchnią.
Karolina, trzydziestoletnia pracownica korporacji ucieka na Hel, by odnaleźć sens życia i spokój. Poznaje tam Maxa – dużo młodszego od siebie instruktora windsurfingu. Chłopak niepostrzeżenie staje się jej najbliższą osobą, lecz oboje w obawie przed odrzuceniem starają się ukryć rodzące się między nimi silne uczucie. Ich relacja zdaje się być skazana na ten sam los, co nieuchronnie kończące się lato. Kiedy Max wyjeżdża, Karolina nie potrafi o nim zapomnieć. Wkrótce będzie musiała zmierzyć się z własną przeszłością, wynikającymi z niej lękami i podjąć jedną z najtrudniejszych decyzji w życiu…
Mam wrażenie, że w polskiej literaturze jakaś czarna dziura pochłania sensowne historie o kobietach trzydziestoparoletnich. Może nie jestem dziką fanką literatury obyczajowej (z wyjątkami), ale raz na jakiś czas sięgam kontrolnie po jakąś nowość, licząc na to, że tym razem zamiast mdłego, szytego grubymi nićmi romansidła, albo abstrakcyjnej komedii pomyłek, trafię w końcu na rodzimy odpowiednik wczesnej Emily Giffin. Książkę w której znajdę prawdziwe życie, rozterki, z którymi mogę się utożsamić, bohaterki, które borykają się z tymi samymi "egzystencjalnymi rozkminami" co ja i zwykłych bohaterów - nie takich przefiltrowanych przez fantazje erotyczne koła gospodyń podmiejskich. Ot, takie mam dziwaczne fanaberie.
Pewnego dnia dostałam propozycję zostania betaczytelniczką debiutanckiej książki wnuczki Krystyny Siesickiej, jednej z moich ulubionych polskich pisarek. Zgodziłam się od razu - z ogromną nadzieją, ale też całkiem zrozumiałym niepokojem. Bo czy zdolność malowania słowem rzeczywistości może być dziedziczna? Okazuje się, że owszem. Jeśli nawet nie geny, to widać same interakcje ze sławną babcią wyposażyły autorkę nie tylko w dobre pióro, ale też dar obserwacji rzeczywistości i eksplorowania skomplikowanych, trudnych emocji.
Przejdźmy do konkretów. Główna bohaterka jedzie na Półwysep nauczyć się pływać na desce, a przy okazji spędzić przyjemne lato w jakichś atrakcyjnych męskich ramionach. Chętnych do nauczania (i nie tylko) nie brakuje, ale nie wszyscy spełniają wymagania. Gdyby bardzo, ale to bardzo fabułę upłycić, można byłoby stwierdzić, że mamy tu klasyczny trójkąt i bohaterkę, która nie potrafi wybrać. Szkopuł w tym, że nie jest to banalny, miałki romans, a prawdziwy wybór nie dotyczy bynajmniej tego, który z panów na tapecie jest fajniejszy. Czytając, miałam wrażenie, że męskie postacie, choć wyraziste i wystarczająco pogłębione są tu jedynie metaforą, odzwierciedlającą różne wizje szczęścia. Przypływy i odpływy to dla mnie tak naprawdę historia o tym, że czasami najtrudniej jest wybrać samą siebie. Na nic zda się determinacja, odwaga i bezkompromisowość, kiedy błądzi się po omacku w labiryncie krzywych luster. Postawić własne pragnienia i szczęście ponad oczekiwania innych? A czy potrafimy je jeszcze odróżnić?
Długo zbierałam myśli, aby nie wyżyć się na tej książce w recenzji. Uważam, że ta historia miała wielki potencjał, ale gdzieś w gąszczu wydarzeń się zagubił i nie do końca do mnie dotarł. Swoje narzekanie zacznę od fabuły, bo książki, gdzie bohaterowie bardzo szybko się przed sobą otwierają, a „poważne” rozmowy odbywają się po 50 stronach, odbierają mi całą motywację do kończenia ich. To wszystko działo się za szybko, nie dając nam czasu na wkręcenie się w wydarzenia. Można pomyśleć, że skoro relacje tworzą się błyskawicznie, to bohaterów poznajemy równie szybko, ale nie, główną bohaterkę możemy bliżej poznać dopiero po 100 stronach, a do tego czasu wiemy jedynie, że nazywa się Karolina, pracuje w korporacji, lubi przygody i ucieka na Hel, żeby odpocząć. Fabularnie nie mam chyba nic więcej do opowiedzenia, ale MUSZĘ wspomnieć o tym, jak złe przykłady reprezentują sobą bohaterowie, miłujący się w używkach. Opowiadanie o nich, jakby były czymś świetnym, niesamowicie mnie wkurzyło i zniesmaczyło. Mam nadzieję, że osoby czytające tę książkę mają własny rozum i nie będą brały z nich przykładu! Czy jakoś się to później na nich odbiło? Nie wiem, tak jak wspomniałam wyżej, wymiękłam w połowie książki. Myślę, że mogę już przejść do tego, jak została ona napisana, bo choć pojawiały się emocjonalne rozmyślenia, które lekko łapały mnie za serce, to niestety przeplatały się one z tekstami typu „trzeba żyć, no i chuj”… muszę to komentować? Styl pisania był prosty i przystępny, ale udawanie nastolatki przez naszą główną bohaterkę doprowadzało mnie do szału. Imitowanie młodzieżowych tekstów, które używane były jeszcze, gdy ja chodziłam do podstawówki (czyli lata temu) przyprawiały mnie o ciarki cringu. Miałam wrażenie, że czytam książkę napisaną 10 lat temu, a nie w tym roku! Wstawki po angielsku, które nic nie wprowadzały do fabuły, a jedynie irytowały, również doprowadziły do tego, że zrezygnowałam z dalszego czytania. Myślę, że nie byłam docelowym odbiorcą tej książki. Z pewnością znajdą się osoby, do których ona dotrze, ale nie byłam nią ja.
Nie wiem jak odnieść się do tej książki, dlatego nie będę jej oceniać bo mam z tym duży problem. Po lekturze w głowie został mi mętlik i niedosyt jednocześnie. Czuję, że ten tytuł mógł mieć większy potencjał, ale nie wiem co się stało w trakcie, że ten został gdzieś zgubiony.
Czytanie ogromnie mi się dłużyło. Nie mogłam się wczuć w historię z racji, że wszystko było rozwleczone w czasie. Mamy krótką historię, a główną bohaterkę poznajemy bliżej, chyba po przeczytaniu połowy książki. To jest ogromnie na minus bo przez resztę rozdziałów co tak naprawdę dostaje czytelnik? Według mnie pustą akcję, która nie ma dla mnie większego znaczenia.
Autorka posługiwała się prostym i przystępnym piórem, jednak wstawki po angielsku wydają się być na siłę, by „wybić książki” czy wbić się w młodsze grono odbiorców. Do mnie to nie dotarło.
Jedyne co muszę oddać, to wplecenie do historii wątków bardziej skłaniających do refleksji. Przemoc fizyczna i psychiczna, ciężkie relacje rodzinne czy chociażby traumy lub dążenie do zrozumienia siebie. Jednakże czy nie takie książki ciągle dostajemy? Dostajemy. Troszkę to już przytłaczające.
Jest jeden ogólny szablon tych bardziej popularnych książek i zauważyłam, że mało jaki autor zdobywa się, by wyjść poza ramy. Każdy chce, by jego książka zyskała popularność, rozumiem to, jednak ciągle powtarzające się motywy i główne wątki, wprawiają mnie w znudzenie.
Podsumowując : czuję niedosyt po książce, bo czuję, że mogła to być naprawdę świetna lektura. Z jednej strony mi się podobała, z drugiej wręcz przeciwnie, bo niekoniecznie podobała mi się fabuła + za późno poznałam głównych bohaterów. Chciałabym zżyć się z postaciami, jednak tu nie było mi to dane. Jednak za motyw Age Gap, letni vibe, mogłabym tą książkę ocenić na „dobrą”
Dzięki tej powieści przeniosłam się w czasie. Bo czy nie każdy z nas w momencie dorastania przegapił szanse na uczucie tylko dlatego, że się bał, że nie był pewien, że się wycofał, że nie chciał zawalczyć? W ogóle często zastanawiamy się co by było gdyby… czyż nie? Klaudia Komorowski wykonała kawał świetnej roboty. Nie mogłam uwierzyć, że „Przypływy i odpływy” to jej debiut. Ogromnie podobała mi się ta lektura, była jednocześnie delikatna i pełna wrażliwości, ale i dosadnie mówi o uczuciu, oraz o tym, że dla naszego dobra, musimy nauczyć się stawiać siebie na pierwszym miejscu, nawet wtedy gdy jest to odrobinę egoistyczne. To słodko - gorzka historia, pełna ulotności i zachodów słońca, pełna melancholii i lekcji życia, mówiąca o miłości pięknej w swojej kruchości. Bohaterowie dojrzewają z każdą stroną, były momenty w których moje serce wyrywało się z piersi, chciałam ich okrzyczeć i wskazać drogę, którą powinni wybrać. Wiedziałam jednak, że tak jak i w życiu, tak i w tej pozycji, każdy musi podejmować własne decyzje i zbierać ich plony. „Przypływy i odpływy” okazały się dla mnie jedną z najlepszych książek lutego czego zupełnie się nie spodziewałam. Liczyłam na odprężającą lekturę, która będzie dla mnie dobrą rozrywką i relaksem, oczywiście to także dostałam, ale dostałam przede wszystkim bombę, która została zrzucona na mnie bez ostrzeżenia i która przyniosła mnie w czasy kiedy byłam młodą dziewczyną. Ach, jakaż to była dla mnie cudowna i pełna emocji wędrówka. Z pozoru jest to krótki i banalny romans, ale tak naprawdę jest to niezwykle wartościowa i życiowa lekcja. Odczuwam wdzięczność i zachwyt.
Nie wiem jak ocenić tą książkę bo po jej przeczytaniu mam mętlik w głowie ale może zacznę od tego, że tytuł miał większy potencjał. Spodziewałam się po nim czegoś lepszego aczkolwiek nie była to książka zła, jednak ma kilka wad.
Zacznę może od angielskich wstawek, które do mnie nie przemówiły. Pewnie znalazły się tam aby dotrzeć do młodzieży ale ja tego nie kupuję. Kolejnym minusem są używki dość częste wspominane w tej książce, wręcz bym powiedziała ,,normalizowane”? ale mam nadzieję, że osoby, które przeczytają tą książkę mają zdrowy rozsądek i po nie nie sięgną.
Z plusów to przyjemnie mi się ją czytało i ciężko było mi się oderwać dlatego ją przeczytałam w niecałe 3 dni. Zżyłam się z bohaterami, a vibe windsurfingu i gorącej Grecji przypomniały mi wakacje. Książka porusza też ważne tematy jak przemoc fizyczna, problemy rodzinne czy odnajdywanie siebie. Mimo swoich plusów i minusów uważam, że wątek age gap i inne wspomniane wyżej tworzą z niej dobrą książkę.
Książkę skusiłam się przeczytać z powodu promocji – jej autorką jest wnuczka Krystyny Siesickiej. Twórczość Siesickiej kojarzy mi się z moją mamą, która w moim wieku zaczytywała się w jej książkach – to zamiłowanie przejęłam po niej. Skuszona więc marketingiem, sięgnęłam po „Przypływy i odpływy”, niestety – ogromnie się zawiodłam.
Karolina to trzydziestoletnia kobieta, która postanawia odnaleźć siebie. Jednak – moim zdaniem – robi to w wyjątkowo nieodpowiedni sposób. Zostawia wszystko, wyjeżdża na Hel, a jej życie zaczyna kręcić się wyłącznie wokół imprez, windsurfingu i młodych mężczyzn. Owszem, odkrywa pasję do sportu, w którym się rozwija, ale w międzyczasie podejmuje bardzo nieodpowiedzialne decyzje, które w książce nie są w żaden sposób potępione. Mieszanie silnych leków przeciwbólowych z alkoholem czy jazda pod jego wpływem to coś, co mnie bardzo zraziło. Nie popieram takich zachowań – zwłaszcza, gdy są one przedstawiane bezkrytycznie.
Karolina od początku zachowuje się jak dziecko – nie przejmuje się konsekwencjami swoich działań. Jej postać wręcz odpycha. Nie zachowuje się jak osoba w jej wieku – i nie mówię, że po trzydziestce trzeba być śmiertelnie poważnym, ale jej zachowanie przypomina raczej kogoś, kto dopiero uczy się dorosłości. Wszystko przychodzi jej łatwo, cokolwiek robi, od razu jej wychodzi, mimo że nie wkłada w to większego zaangażowania. Dialogi w książce są wyjątkowo słabe – wiele razy przewracałam oczami albo czułam zażenowanie. Fabuła jest przeciętna i bardzo przewidywalna, a zakończenie – sztampowe i płytkie.
To nie była książka, której się spodziewałam po takiej reklamie. Dostałam płytką, pozbawioną głębi historię o niedojrzałej kobiecie. Zdecydowanie nie polecam.
Wiem, że nie powinno się porównywać córek do matek, wnuczek do babci, jak w tym przypadku. Na szczęście jestem zupełnie nieprofesjonalną recenzentką, więc mi wszystko wolno! Czy odnalazłam w „Przypływach i Odpływach” Klaudii Komorowskiej gen babci Krystyny Siesickiej? Tak, choć Klaudia pisze o dorosłych, a nie o nastolatkach. Ale czuję u niej podobny Angst, który mnie urzekał u Siesickiej. (A może ja już nie pamiętam jej książek i powinnam odświeżyć? :D) Jest klimat, jest wiatr, jest morze – idealna lektura, może nie na plażę, ale na letnie wieczory w hamaku!