Dobrowolnie oddajemy im część siebie przy każdym kliknięciu przycisku „zaloguj”. A one same siebie stawiają się na piedestale, czym nadają sobie niemal boski charakter.
Sylwia Czubkowska odkrywa, jak mocno big techy manipulują politykami i opiniotwórcami, a także jak podporządkowują sobie prawo tak, by działało na ich korzyść.
Po co prezes Google’a spotyka się z premierem Polski? Jak Microsoft i Amazon przejmują polskie szkoły? Dlaczego nie mamy szans w starciu z Facebookiem?
Sylwia Czubkowska odsłania skrupulatnie zaplanowane strategie podbicia rynków przez wielkie firmy technologiczne. Ceniona autorka bestsellera Chińczycy trzymają nas mocno i ekspertka w dziedzinie nowych technologii pokonała setki kilometrów, aby zobaczyć, na czym polega zawłaszczanie świata przez big techy. W tej przełomowej książce ujawnia wzorzec, dzięki któremu wielkie korporacje coraz bardziej się wzbogacają i powiększają swoją władzę – a my, jako jednostki, stajemy się coraz bardziej bezbronni.
– uznana dziennikarka, która od lat bada chińskie wpływy w Europie – prowadzi pierwsze takie śledztwo dotyczące sposobu, w jaki Chiny przejmują naszą część świata, w tym Polskę. Ujawnia nieznane fakty, analizuje metody działań Państwa Środka, obnaża korupcję i demaskuje olbrzymią machinę dezinformacyjną.
Rzetelna i dobrze udokumentowana książka, ale nie do końca podzielam entuzjazm, z jakim jest przyjmowana przez większość czytelników. Pracując w branży technologicznej i realizując projekty IT, patrzę na poruszane tematy z nieco innej perspektywy – mniej sensacyjnej, bardziej praktycznej.
Autorka przyjmuje bardzo jednoznaczny ton – big tech przedstawiany jest niemal jako zło wcielone, co momentami bywa męczące. Szczególnie rozdział dotyczący edukacji i wykorzystywania narzędzi Google czy Microsoftu wydaje się oderwany od rzeczywistości – problem nie leży przecież w samym oprogramowaniu i robieniu z ludzi uzależnionych od niego produktów, ale przede wszystkim w braku przygotowania nauczycieli i umiejętnego wdrażania tych rozwiązań.
W epilogu autorka deklaruje rezygnację z niektórych technologii w ramach cyfrowego „postu”, wybierając często przestarzałe, mniej wygodne narzędzia – na zaledwie kilka dni. Ciężko uznać to za mocny eksperyment, tym bardziej że cała książka powstała… w Google Docs.
Mimo to, książka ma wartość. Pokazuje, jak ogromną rolę w sukcesie produktów cyfrowych odgrywa nie tylko dobry pomysł i wykonanie, ale też polityka, lobbying i odpowiednie kontakty. Uczy ostrożności wobec wpływów korporacji i dobrze, że mimo wszystko skłania czytelników do świadomego wyboru.
Lewicująca wrażliwość czyni ją czasem naiwną lub nielogiczną (jak choćby w pretensjach, że Amazon stawia magazyny w rejonach o wysokim bezrobociu, bo tam jego warunki zatrudnienia uchodzą za względnie atrakcyjne), ale to dobra książka jest :) Byłem sceptyczny (co jakaś dziewczyna z Polski może nowego powiedzieć o globalnych gigantach?), ale, jak się okazuje, jest to kawał solidnej dziennikarskiej roboty, odsłaniającej ciekawe, różnorodne, nieoczywiste mechanizmy działania big techów. Życie dopisuje do tej opowieści nowe rozdziały, bo wyścig na ogromne modele językowe i zasoby potrzebne do ich budowy zaczynają zahaczać o skalę kosmiczną. Książka nie daje żadnych sensownych rozwiązań, ale świetnie pokazuje kilka realnych, nowych problemów społeczeństw, gospodarek i systemów prawnych.
„Bóg Techy” to książka, która wciąga od pierwszych stron i boleśnie uświadamia, że nie wszystko złoto, co się świeci. Za fasadą innowacji i nowoczesności wielkie spółki technologiczne działają niczym mityczny Kronos – pożerają własne dzieci w strachu, że ktoś odbierze im władzę. Pochłaniają konkurencję, betonują swoją dominację i budują oligopol, który skutecznie dusi niezależny rozwój oraz wolną konkurencję.
To jednak nie tylko opowieść o korporacjach. To także zaproszenie do refleksji nad naszym codziennym stosunkiem do technologii – nad tym, jak korzystamy z cyfrowych narzędzi i jak łatwo oddajemy im władzę nad własnym życiem, stając się cyfrową biomasą. Książkę czyta się więc nie tylko jako diagnozę rynku, ale również jako lustro, w którym każdy z nas może (i powinien) się przejrzeć.
Pamiętam, gdy chłopak starszej o kilka lat kuzynki pokazał mi iPhone’a jednej z pierwszych generacji i tłumaczył mi, ledwie nastolatkowi, koncept aplikacji ściąganych ze specjalnego sklepu.
Pamiętam, jak jako dziecko uczyłem się instalować gry z płyt CD i zaczynałem rozumieć, czym się różni dysk C od dysku D.
Pamiętam też, że jako jeden z pierwszych dzieciaków w szkole, w której rządziła z resztą Nasza Klasa, miałem Facebooka, bo na wymianie szkolnej zostałem do założenia namówiony przez starszych o kilka lat włoskich uczniów, żeby wymienić kontakt. Kontaktu oczywiście nigdy nie mieliśmy, ale dzięki Facebookowi wiem, że dość szybko pozakładali rodziny.
Bardzo dobra książka. Obala mit, który podskórnie już przeczuwałem, że jest fałszywy, ale nigdy nie widziałem tak wprost wyłożonych dowodów.
Podobnie podnosi cisnienie jak Patopanstwo Spiewaka, ale o ile w przypadku Spiewaka rzecz dotyczy naszego grajdolka, na ktorym jednak w kupie mamy wplyw, to w przypadku technicznych feudalow juz nie, ba, cale panstwa juz nie maja. Jako fanka podcastu Czubkowskiej, wiele z poruszanych tematow juz znalam, ale jednak nie wszystko, wiec na plus. Czyta sie szybko, czasami jak thriller, a sprawy wygladaja jak z conspiracy board meme. Odjeta gwiazdka za braki w korekcie.
czytam o zmaganiach dziennikarki z uzyskaniem odpowiedzi na pytania i w pierwszym odruchu, zamiast wściekać się na udawaną niefrasobliwość wielkich korporacji, wyobrażam sobie najniżej opłacanego pracownika, na którego spada obowiązek wymyślenia jakiejś wymijającej bzdury, bo wiadomość nigdy nie dotrze do najwyżej postawionych; CEO czegokolwiek całkiem oleje sprawę — i tyle, jakby między dziennikarzami i właściwymi winowajcami globalnego upadku w technofeudalizm istniała niewidzialna bariera w postaci ludzi, którzy próbują utrzymać się przy życiu za cenę funkcjonowania w spiętrzonych etycznych dylematach
.
„po co robić coś samemu, jeśli jest gotowy produkt od gigantów”, mówi Jan Oleszczuk-Zygmuntowski w drugim rozdziale; wyraża tym powszechne nastawienie, które z jednej strony można nazwać poczuciem tkwienia w pułapce, a z drugiej wygodą, bo te wnyki nie bolą; trzymamy swoje dane w chmurze — a w praktyce na serwerach należących najprawdopodobniej do Amazona, Google czy Microsoftu; giganci technologiczni brali udział w migracji danych z zaatakowanej Ukrainy; umożliwiają działanie tysiącom polskich firm (nawet moje miejsce pracy upadłoby bez pakietu office i innych rozwiązań Microsoftu dla przedsiębiorstw), ale w zamian, w całej wygodzie, którą zapewniają, uzależniają nas od siebie; ta notatka powstaje w google keep, moje opowiadania i eseje mieszkają w one drive i w googlowej chmurze; amerykańskie korporacje stanowią podstawę dla przechowywania czegoś, co traktuję jako część swojej duszy (mówię to z całą świadomością patetyczności takich deklaracji!) i tę duszę z rozpędu powierzam centrom danych; zupełnie, jakbym dzieląc się sobą, musiał przejść przez dodatkowy etap wygenerowania zysku dla kogoś obcego, bo chcę przechować w wygodnej dostępności produkt własnej głowy; dlatego największą barierą w uniezależnieniu się od takich rozwiązań wydaje mi się właśnie wygoda, okrutna wygoda
.
w innym miejscu autorka pisze, że „możnaby gorzko zażartować, że w dawaniu banów platformy są najbardziej demokratyczne”, bo banują przedstawicieli całego spektrum politycznego; czytanie tego budzi obawy, ponieważ zaczynam myśleć o aktualności takiego stwierdzenia; dopiero co rozegrał się przed nami spektakl tego, jaki wpływ na politykę może mieć jeden nieśmieszny technofaszol, Elon Musk, który zmobilizował całego zakupionego ex-twittera, żeby wepchnąć stare cielsko Donalda Trumpa z powrotem do Białego Domu albo wytoczyć krucjatę słowu „cis” (i to nie roślinie); widzieliśmy, jak Zuckerberg z Bezosem, Muskiem i Pichaiem stoją za aktualnym prezydentem USA podczas jego zaprzysiężenia; wszystko to sprawia wrażenie, że dotychczasowa postrzegana arbitralność moderacji wielkich platform dobiega końca, jeśli istniała; fakt, że technologiczni giganci stawiają się ponad prawem, ciągnie za sobą myśl i empiryczne dowody na to, że teraz chcą również prawo sprawować; a wspólny front, który obierają, nie zakłada równego traktowania przy jakichkolwiek zasadach, nawet dotychczasowych, głupich
.
każda książka o społecznym wymiarze wirtualnych platform musi w którymś momencie odnieść się do Shoshany Zuboff i jej „Wieku kapitalizmu inwigilacji”; pozycja wyszła w 2018, więc nie tak dawno, ale zastanawiam się, czy jej teoretyczna przydatność nie wymaga rewizji; nie spotkałem się jeszcze w popularnej przestrzeni literackiej z poszerzeniem jej perspektywy, jedynie z cytowaniem i pokazywaniem — że tak, dobrze mówi; ale może to wynika z mojego nieoczytania
.
słowo o przygodach z tytułem: zanim przeczytałem książkę, myślałem, że „Bóg” to mianownik, a „techy” to dopełniacz (bóg — kogo/czego? — techy), ale już początek uświadomił mi, że to wariacja na temat mnogiego spolszczenia „big tech”; a zatem: big tech — big techy (wiele wielkich firm technologicznych) — bóg techy (wiele boskich firm technologicznych); w ogóle autorka lubi boskie gry słowne (Facebóg)
.
„Bóg techy” to nie do końca książka o platformach, technologii, algorytmach; głównym punktem programu pozostają ludzie w całym swoim nieefektywnym chaosie; przez wszystkie rozdziały przebija się pewna niemoc, zderzenie czegoś równie wielkiego, co rozproszonego, z nieadekwatnymi mechanizmami radzenia sobie z potężnymi, wspólnymi problemami; książka, choć nie mówi tego wprost, dokumentuje słabość tkanki społecznej, konieczność kupienia sobie społecznego białka, pójścia na społeczną siłownię, żeby odbudować społeczny biceps; anomiczna, antyspołeczna moc mediów, nomen omen, społecznościowych, pokazuje się najwyraźniej, kiedy widzimy, jak kolejne rzesze aktywistów miotają się bezsilnie, zmuszone do używania Facebooka, by reklamować swoje protesty
.
kiedy czytam, że „system [Netfliksa] świetnie wskazywał, co produkować”, myślę o Salvadorze Allende, chilijskim prezydencie, który miał w latach siedemdziesiątych wizję państwa, którego produkcją zarządza system komputerowy; między innymi Stafford Beer pomógł mu zrobić pierwsze kroki w tę stronę; dane z ośrodków produkcji i konsumpcji miały trafiać do centrali, po czym, przetworzone, wracać do zakładów i informować, czego potrzeba więcej, a czego mniej; ostatecznie pomysł legł w dosłownych gruzach; przewrót sponsorowany przez USA pozbawił Allendego życia 11 września 1973 roku; myślę o tym, ponieważ widzę, jak dobrze moglibyśmy wykorzystać dane i dzisiejsze możliwości ich analizy; zamiast tego mamy kolejne seriale, żeby się odmóżdżyć po robocie (a czasami naprawdę trzeba)
.
Trump z Muskiem krytykują Google za „nadmierny przechył w lewo”, co brzmi jak żart - albo ostateczne potwierdzenie, że nie istnieje już nic takiego (jeśli kiedykolwiek istniało) jak etos lewicowy czy prawicowy; istnieją sprawy, konglomeraty etycznych decyzji; wspólnoty i ich uczestnicy; wprowadzenie etycznej refleksji do powierzchniowych, estetycznych podziałów wydaje się oczywistą koniecznością, kiedy widzi się, jak wiele bzdur można upchać w słowach „wolność” albo „cenzura”; choć identyfikuję się jako lewak i serce mam czerwone, odczuwam niewydolność kategoryzacyjnych gotowców
.
co właściwie mamy wspólnego? gdzie to wspólne leży w przestrzeni cyfrowej? kiedy ostatnio spacerowaliśmy z ukochaną po Gdańsku, myślałem, że stare miasto, które ciągnie się i ciągnie, i nie chce się skończyć, spójne architektonicznie i zwyczajnie piękne, realizuje do pewnego stopnia ideę przestrzeni jako wspólnego dobra; tam, gdzie musimy się przemieszczać, potrzebujemy współodpowiedzialności i współwłasności - świadomości, że wybudowanie szkaradztwa, choćby użytecznego dla kogoś, to cios dla nieorganicznego społecznego ciała; w ten sam sposób powinniśmy myśleć o platformach, na których opieramy swoją wspólnotową obecność; Facebook czy ex-twitter stanowią dobra publiczne - teraz pozostaje kwestia uprawomocnienia czegoś, co już się dzieje, bo krycie odpowiedzialności pod dywanem prywatnej własności to zabieg tchórza i oportunisty, nie wojownika o wolność słowa
.
„Urzędnicy i politycy często uznają, że nie mają wystarczających kompetencji, lub nie chcą ryzykować długotrwałej walki. Zwłaszcza, gdy sami mają krótkoterminowe cele. W rezultacie brakuje grupy o wspólnych interesach, która byłaby w stanie kontrolować rozwój gigantów”
.
wszystko sprowadza się do ludzi; całe technologiczne zaawansowanie przedsiębiorstw, takich jak Amazon, powstało i utrzymuje się kosztem zdrowia i życia pracowników; magazyny powstają strategicznie w biedniejszych miejscach, gdzie stanowią obietnicę lepszych perspektyw, po czym żerują na desperacji nieuprzywilejowanych; piękną przyszłość (dla kogo?) budują mięsne roboty; nie wiem, dlaczego wciąż reaguję szokiem albo smutkiem na dowody, że liczby liczą się bardziej niż ludzie; gdybym mógł się w coś zmienić, chciałbym stać się tabelką w Excelu, taką z fajnymi formułami, i nie czuć przez chwilę, że służę do mszy dla bardzo złego boga
Pierwsza jest taka, że to świetna książka, którą czyta się jak kryminał, bo to w zasadzie jest kryminał. Łamania prawa tak długo, aż ktoś skutecznie nie złapie cię za rękę, jest bowiem w działalności Big Techów pełno. Wystarczy spojrzeć na Ubera - każdy, kto jest dostatecznie stary, żeby pamiętać jego początki, wie, że Uber był zwyczajnie nielegalny, nawet jeśli swoją działalność ubierał w opowieść o ekonomii współdzielenia. Swoją drogą, dziś już nikt o tym koncepcie nie pamięta, bo nie jesteśmy naiwni - doskonale wiemy, że Uber to taksówki, a AirBnB to prywatne kwatery turystyczne. A przecież kiedyś wmawiano nam, że to startupy pozwalające np. podwieźć kogoś, gdy akurat nie masz nic do roboty albo podnająć komuś wolny pokój, gdy twój wspóllokator wyjeżdża na tydzień. Serio.
Sylwia Czubkowska nie tylko analizuje najróżniejsze aspekty wszechwładzy Big Techów nad nami, ale i przenosi tę analizę na polski grunt. To cieszy, bo oznacza, że co prawda nie wyrwaliśmy się z kolonializmu technologicznego (chyba nikt się nie wyrwał), to przynajmniej z bycia bezbrzeżnie entuzjastyczną cyfrową kolonią przechodzimy w bycie kolonią sceptyczną. Sam pamiętam, jak kilkanaście lat temu, gdy byłem w szkole średniej czy na początku studiów, wielkie firmy i rzucane przez nie rozwiązania technologiczne były powiewem wielkiego świata. Technologie wchodziły do szkół opornie, nauczyciele nie umieli z nich korzystać, a my, uczniowie, wierzyliśmy w pełną uprzedzeń mantrę, że ten opór i skostniałość instytucji muszą zniknąć. Minęło kilkanaście lat, Polska jest kompletnie innym krajem, sprzęt i oprogramowanie wlały się do edukacji szerokim strumieniem... a kompetencje cyfrowe młodych ludzi są tylko coraz niższe. Za to kontrakty rządowe się zgadzają.
Druga refleksja jest taka, że książka, która okazała się być bestsellerem i podobno ma kolejne dodruki (gratulacje!), jest zarazem porażką edytorską, brak mu zarówno redakcji merytorycznej, jak i zwykłej korekty. Jestem pewien, że kompetencje autorki są tu ratunkiem, ale każdy z nas się przecież myli. I tak uczestnikiem trilogu staje się Rada Europy (która nawet nie jest instytucją UE), RODO wprowadziło obowiązek zgody na ciasteczka (który tak naprawdę wdrożyła dyrektywa z 2002 roku - sic!), Akt o Usługach Cyfrowych stał się Aktem o Osłuchach Cyfrowych, Kosiniak-Kamysz jest liderem partii PDL... i tak dalej. Błędy w wydawanych w Polsce książkach są codziennością, ale i tak wydawnictwo Znak Literanova zdecydowanie przekroczyło tu normę. Mam nadzieję, że choć część błędów poprawiono w dodrukach.
Podsumowując - warto czytać, zwłaszcza że temat Big Techów jest ujęty zarazem bardziej lokalnie niż w innych książkach, jak i znacznie szerzej. Mniej tu o zbieraniu danych, a więcej o polityce, lobbingu i działaniach legislacyjnych. Niemałe to osiągnięcie napisać tego rodzaju książkę tak sprawnie. Szkoda, że strona wydawnicza nie spisała się tu najlepiej.
Cieszę się, że polscy autorzy podejmują tego typu tematy — to naprawdę powód do dumy. Sięgnąłem po tę książkę z ciekawości, chcąc dowiedzieć się, jak działalność gigantów technologicznych przekłada się na naszą, polską rzeczywistość. Większość publikacji o Big Techach pisana jest z myślą o amerykańskim czytelniku, a skutki ich działań musimy zazwyczaj samodzielnie przefiltrować przez lokalny kontekst. Tutaj jest inaczej — pojawiają się konkretne polskie postacie i historie, opowieści o zmaganiach z wielkimi, zagranicznymi korporacjami.
Książka napisana jest lekkim, przystępnym językiem. Nie znajdziemy tu wielu technikaliów — może poza momentami, w których autor tłumaczy zawiłości prawne lub prezentuje siatki powiązań między osobami i spółkami. To, co wyłania się z tej opowieści, to obraz kapitalistycznego realizmu, w którym tkwimy w relacjach z globalnymi firmami. Finalnie wszystko okazuje się być wynikiem odgórnej chciwości i bezwzględnej ekspansji, prowadzącej nieuchronnie do powstania monolitycznego, nieruchomego tworu. Tworu, któremu — świadomie lub nie — służy każdy: urzędnik, polityk, informatyk czy zwykły użytkownik.
Pod koniec książka nieco traci impet. Zabrakło mi rozdziału pokazującego możliwe technologiczne alternatywy — nawet jeśli są one jeszcze niszowe czy trudniejsze we wdrożeniu. Wbrew pozorom nie jesteśmy skazani na przedstawiony obraz. To cyfrowi architekci sięgają po usługi Google’a, ponieważ są one najprostsze i najbardziej dostępne, ale przecież nie są jedynym wyborem. Moim zdaniem warto uświadamiać czytelników w tych kwestiach — to pierwszy krok ku lepszej, bardziej suwerennej cyfrowej przyszłości.
„W tym nowym, zmutowanym kapitalizmie [inwigilacji - przyp. wł.] na szczycie piramidy sił stają cyfrowi giganci. W niczym nie przypominają oni jednak Wielkiego Brata, który utrzymuje swoją pozycję dzięki opresji, policji i broni. Nowy rodzaj władzy nie opiera się na przymusie fizycznym. Wręcz przeciwnie, polega na subtelnym kontrolowaniu jednostek i wpływaniu na ich zachowania poprzez masowe gromadzenie danych na ich temat. (…)
Korporacyjni właściciele ziemscy posiadają (…) nas uwiązanych do cyfrowych pól. Dostaliśmy więc od tych panów ziemię, czyli techusługi, w ogromnej mierze za darmo. A przynajmniej wydawało nam się, że są za darmo. W zamian trzeba było jedynie oddać dostęp do swoich danych, swojego czasu i swojej uwagi”.
-
Długa lektura, momentami trudna i przybijająca z powodu poruszanych tematów, ale bardzo, bardzo potrzebna. Niesamowicie poszerzyła moją perspektywę na kwestie, które już od kilku lat magluję w swojej głowie (a o niektórych zupełnie nawet nie myślałam).
Oczywiście nie jest to książka bez skazy - rzuciło mi się w oczy m.in. powielanie klisz popularnonaukowych z zakresu historii, czy też błędy edytorskie. Przypuszczam jednak, że przy tak długim tekście z ogromną ilością danych i szczegółów nie jest łatwo znać się na wszystkim i dopilnować, żeby wszystko wyszło perfekcyjne.
Reasumując wszystkie aspekty kwintesencji tematu, dochodzę do fundamentalnej konkluzji - warto przeczytać Bóg techy :))
PS. Dorzucę na koniec jeszcze jeden cytat: „Co do jednego nie ma wątpliwości: rządy się zmieniają, a siła big techów niezmiennie rośnie.”
👉 Dlaczego Elon Musk, choć bardzo chciałby tak się kreować i tak być postrzegany, nie jest nowym Prometeuszem ludzkości?
👉 Czy dla wielkich firm technologicznych faktycznie jesteśmy jako użytkownicy tylko cyfrową biomasą i jaka jest skala tego zjawiska?
👉 Jak wygląda wychowanie do bycia produktem dzięki podbojowi systemów edukacji i kształcenia, w ogromnej mierze również polskich dzieci i młodzieży?
👉 Czym jest naukowashing, jak odbywa się on zarówno na większości istotnych uczelni na świecie, jak i w naszym kraju?
👉 Jakimi narzędziami i za pomocą jak wielkich finansowych nakładów fajnolobbyści, sympatyczni, przyjacielscy, inteligentni, dbają o interesy wielkich firm technologicznych?
Ta książka nie poprawia humoru, ale niesie bardzo potrzebą rzecz: świadomość jak głęboko jesteśmy zależni od dużych biznesów technologicznych, jako narody, państwa, firmy, organizacje, czy przede wszystkim zwykli obywatele. I jak uważnie powinniśmy wybierać z oferty hojnie podtykanej nam czasem "za darmo". Cały czas trzeba mieć na uwadze, że jeśli towar lub usługa nic nie kosztują, to towarem jesteśmy my, nasze dane lub nasza prywatność.
Ukłony dla autorki za świetny research, dokumentację i tytaniczną robotę dla odsłonięcia tego, co miało być ukryte. Dziennikarstwo śledcze oparte na wiedzy, zaangażowaniu, odwadze i głębokim zrozumieniu tematu.
Każdy rozdział stanowi de facto oddzielny reportaż, choć wszystkie w mniejszym lub większym stopniu krążą wokół strategii cyfrowych gigantów na zdobycie monopolu. Początkowo bałem się, że książka będzie zbiorem dość ogólnych obserwacji, jedynie powtarzającym postawione już w innych publikacjach diagnozy. Czasem rzeczywiście autorka obszernie parafrazuje lub streszcza inne teksty (np. śledztwo Guardiana w sprawie Ubera, „Wiek kapitalizmu inwigilacji” Zuboff), lecz udaje jej się dodać coś od siebie, przede wszystkim osadzić wszystkie te obserwacje w polskim kontekście. Zatrważająca jest zarysowana skala wpływu korporacji technologicznych na polską i europejską scenę polityczną, od finansowania sprzętów wysyłanych do szkół przez MEN, przez spotkania członków KPRM z przedstawicielami największych firm, po często skuteczne lobbowanie przeciwko konkretnym regulacjom. Doceniam również, że Czubkowska nie nawołuje naiwnie do „cyfrowego detoksu” i zauważa potrzebę wypracowania modus vivendi z big techem, zarówno na poziomie jednostkowym, jak i zbiorowym. Słowem — kawał dobrej dziennikarskiej oraz popularnonaukowej roboty.
"Bóg techy" to ciekawa książka, która uzmysławia czytelnikom, gdzie trzymają swoje dane, prywatność i zdrowy rozsądek. Czubkowska pokazuje, jak Big Tech pod przykrywką ekologii, etyki i „innowacji dla lepszego jutra” kupuje naukę, edukację, polityków i ogólnie wszystko, co da się spieniężyć - czyli także nas.
To solidne dziennikarskie śledztwo, które demaskuje, jak bardzo Google, Meta czy Microsoft chcą być naszymi "opiekunami", a wychodzi im bardziej rola podmiotu, który pożycza ci 50 zł, a potem przejmuje mieszkanie. Autorka jasno pokazuje, że technofeudalizm nie jest teorią spiskową, tylko modelem biznesowym.
Jednocześnie trzeba przyznać, że książka chwilami podkręca dramatyzm. Big Tech to potwór, zgoda, ale bardziej pragmatyczny, niż demoniczny. Nie zawsze planuje przejęcie świata, czasem po prostu optymalizuje KPI i wydatki.
Podsumowując jest to, ważna, ale momentami aż za bardzo „sensacyjna” lektura, która przypomina, że nie jesteśmy wyznawcami, tylko użytkownikami. A użytkownik może wymagać. Choćby tego, żeby nie traktować go jak cyfrowej biomasy.
Książka ciekawa i dobrze zbierająca do kupy technologiczno-prawne tematy z różnych porządków i obszarów życia. Napisana tak, że się nie nudziłam. Wiadomo, każdemu podejdą inne rozdziały, ale chyba z każdego dowiedziałam się czegoś, o czym nie wiedziałam. Dla mnie najciekawsze okazały się te o Uberze, chmurach danych oraz o patentach i prawnych regulacjach (w tym przypadku sama się zdziwiłam!). Ale wszystkie są wartościowe.
Jedyne do czego się przyczepię to słaba redakcja. Jest tu sporo literówek, błędów językowych (Donald "Trup" zamiast Trump jest całkiem zabawny, ale pod koniec te błędy już męczą) i powtórzeń (czasem w ramach jednego akapitu). Przy czym, dopóki podczytywałam książkę po kilka stron dziennie, a nie zasiadłam do niej "raz a dobrze", to aż tak mnie to nie raziło, więc komfort czytania zależy od intensywności lektury, I guess. Jest też troszku naciągania dla efektu, ale niegroźnego i jest to typóweczka, więc nawet się nie czepiam.
Nie tak dobra jak reportaż o Chinach, ale nadal ciekawa pozycja do lektury. Szczególnie interesujące było ukazanie, jak Uber wchodził na polski rynek i w jaki sposób wielkie firmy technologiczne próbują omijać prawo. Wciąż mogę tę książkę polecić, choć – z oczywistych względów – sam reportaż pokazuje jedynie niewielki wycinek wpływu, jaki firmy technologiczne mają na nasze życie. Spodziewałem się nieco głębszej analizy.
Not as good as the reportage on China, but still an interesting read. What stood out in particular was the example of how Uber entered the Polish market and how big tech companies try to circumvent the law. I can still recommend it, although—understandably—the reportage only captures a small fraction of the influence tech companies have on our lives. I was hoping for a slightly deeper analysis.
Jeśli byłaby jakaś książka wydana w tym roku którą poleciłabym do przeczytania to byłaby to ten właśnie reportaż Sylwii Czubkowskiej. Ma w sobie coś z thrillera, a pióro pani Sylwii bezbłędnie opisuje bigtechy i rzeczywistość, do której nas przyzwyczajono a która kamyczek po kamyczku budowana jest na naszych danych, poglądach, lajkach ku chwale wielkich amerykańskich korporacji. Dogłębny research przyprawiony wieloma wywiadami oraz opiniami osób które o tech korpach wiedza zdecydowanie więcej niż tech korpy by chciały tworzy naprawdę dobrą, niemniej niepokojącą lekturę. Tylko dla osób o mocnych nerwach i które nie boją się oczywistej, smutnej prawdy o naszym życiu w XXI wieku. 10/10
Bardzo rzeczowa książka, częściowo też przygnębiająca i budząca chęć walki skazanej jednak na porażkę. Jest sporo słów kluczy opisujących big techy, które z pewnością nie zdobyłby od nich lajka: kolonizatorzy danych, monopol, niszczenie konkurencji, ekspoatacja środowiska, cenzura, manipulacja, lobbing, zawłaszczanie patentów, brak transparencji. I kto ma nas chronić jak na jednego polityka w Brukseli przypada 1,5 lobbysty?
Solidny, czasami budzący oszołomienie reportaż, który jest efektem doświadczeń autorki, będacej dziennikarką technologiczną od lat. Książka znakomicie wskazuje na systemowe problemy związane z big techami narastające od lat - w Polsce, Unii i USA. Czyta się to (pomimo paru literówek) znakomicie i chciałabym, aby więcej polskich dziennikarzy tak ciekawie umiało po polsku pisać o technologiach.
Bardzo obszernie opowiada o tym, co aktualne - nie jest dla mnie wiele z tych wątków jakimś odkryciem, bo i podcastu Techstorie słucham często - ale dla mnie to powinna być lektura obowiązkowa ad 2025. Nie ważne nawet, czy ktoś się zgadzać będzie z jej treścią na poziomie wniosków i opinii - ale jest to rzetelnie udokumentowana praca dziennikarska, kompleksowo podejmująca tak wielowiątkowy temat, i otwierająca oczy na pewne zjawiska.
Ważna książka, która dobrze że została napisana. Mało autorów w Polsce zajmuje się tym tematem. Widzę progres w porównaniu z poprzednią książką Pani Sylwii. Więcej “contentu” od siebie a nie tylko newsów czy innych książek. Nadal pozostaje dosyć chaotyczna i nadal spora treści polega na podsumowaniu wniosków z innych pozycji, ale 4 gwiazdki ode mnie dostaje 😄
Sylwia Czubkowska opowiada o otaczającym nas świecie cyfrowych technologii, które stały się nieodłączną częścią naszego życia. Autorka krok po kroku opisuje w jaki sposób cyfrowi giganci osiągnęli swoją skuteczność i jak nieskuteczne jest Państwo w regulacji tego rynku.
Bardzo dobrze napisana książka na szalenie ważny i aktualny temat. Mnogość wątków i źródeł pokazuje, że autorka wykonała kawał naprawdę dobrej roboty, dbając przy tym o "user experience" i pisząc w sposób przystępny. Polecam bardzo!
Chciałem przeczytać fajny reportaż, a dostałem horror. Polecam serdecznie każdej osobie, która chce poszerzyć swoje horyzonty o świecie technologii, i jak się okazało z lektury, nierozerwalnie związanej z nią polityki.
takie książki koniecznie trzeba w życiu czytać! wspaniała. oczywiście mogłaby byś dłuższa, wszystko mogłoby być w niej bardziej odpisane, więcej szczegółow, więcej firm ale i tak jest bardzo dobra. :)
3,5 ⭐ Niezła ale początek miał aż nazbyt katastroficzny ton jak na mój gust. Potem już może się przyzwyczaiłam, bo w sumie nie zmienił się przez całą długość pozycji. Zgadzam się, że BigTechy mają swoją dużą toksyczną siłę rażenia ale ton jakby świat się przez to kończył był ciut przesądzony.
Zdania/historie otwierające rozdziały są świetne, przykuwające uwagę, ale trwa to góra stronę, czasem pół, i zaczyna się bla bla bla, statystyka, pozwy, sądy, wezwania, spotkania... . A szkoda, bo temat ciekawy. I na czasie.