Nominowana do Nagrody Literackiej „Nike” Moja ukochana i ja powraca, by opowiedzieć nowe historie.
Uważna i czuła, z gracją wymyka się heteronormie i swobodnie miesza gatunki.
Renata Lis ponownie przygląda się złożoności relacji miłosnej między dojrzałymi kobietami w Polsce – wnikliwie i często dowcipnie. Podróż do Kopenhagi, gdzie odbył się jej ślub z Elżbietą, staje się tłem nie tylko dla anegdot o poszukiwaniu obrączek czy gościach. Jest również pretekstem do namysłu nad istotą małżeństwa z punktu widzenia dwóch kochających się kobiet i nad zmianami prawnymi, których wyczekujemy.
Kontynuacja autobiograficznego eseju splata ze sobą zwykłe codzienne sytuacje i wielkie wyzwania, przybliżając czytelnikom mało znane realia, w jakich żyją osoby queerowe. Równie intymna i zaangażowana jak część pierwsza, przynosi wiele niespodzianek.
Pisarka zaprasza do świata miłości spełnianej co dnia, dojrzałej i pragnącej wolności, choć przecież niepozbawionej problemów. Zarazem rozprawia się z tymi, którzy tej miłości wzbraniają. Jej książka na swój sposób wpisuje się w historię dążenia do równości małżeńskiej. Przede wszystkim jednak jest afirmatywna i pełna życia – tego na własnych zasadach.
Były wzloty i upadki. Niektóre fragmenty czytałam bez tchu, z kołaczącą myślą „jezu jakie to prawdziwe”, a przez inne chciałam jak najszybciej przebrnąć.
Całościowo, książka niesie dużą wartość. Nie tylko o doświadczeniach osób queer w Polsce w kontekście małżeńsko-rodzinnym, ale także o samej istocie oraz wartości małżeństwa. Szczególnie do mnie trafił moment, gdzie uświadomione zostaje jak dużym przywilejem jest możliwość spłaszczenia ślubu do „jedynie papierka” i jakiegoś mało przyjemnego obowiązku. Eh.
W każdym razie, nie zawiodłam się i podobnie jak przy pierwszej części mogłam w książce Renaty Lis się utożsamić oraz znaleźć swego rodzaju otuchę.
Były takie kawałki, które były świetne - głównie te bardziej memoirowe. Strasznie mocno to współodczuwam, rozdarta między zazdrością nt. nawet tego kopenhaskiego ślubu i poczuciem, że ja jednak chcę tutaj. Opowieść o nawiedzeniu matką świetna. Opowieść o wkurzu wywołanym uprzywilejowanym "to tylko papierek" bardzo, że tak powiem, rel.
Ale były też kawałki, których zupełnie nie mogłam przejść bez wzdychania - te rozkminy o seksualności w Japonii - przy czym sama opowieść o wiązaniu ok, ale już wnioski antropologiczne, ojojoj. Te różne psychologie, etnografie, etc. - często jednak mocno trącące różnymi kolonialnymi perspektywami. A do tego jeszcze przywołanie jako autorytetów paru bardzo, bardzo średnich osobistości.
Ale ostatecznie i tak - strasznie dziękuję Lis, że to przeżyła, że to napisała, że walczy o nasze schroedingerowskie stany bycia.
„Książka moja stała się performatywnym aktem wypowiedzenia naszego życia.” - tak Renata Lis mówi o pierwszej części swojego autobiograficznego eseju, w którym odkrywała przed nami skrawki życia ze swoją ukochaną. W kolejnej części towarzyszymy Renacie i jej Elż w drodze do ślubu w Kopenhadze. W pierwszej części najnowszego tomu opowiada o wpływie pierwszej książki, by zgrabnie przejść do drugiej części. Ta z kolei staje się jednocześnie analizą ustawodawczą, poetyckim manifestem, głosem, który dba o wspólnotę i nie dba wyłącznie o siebie samą. Czytelnik poczuje się otulony literacką troską ważnego głosu w walce o równe prawa.
Jest to najpiękniejsze osobiste pisanie, jakiego dawno nie doświadczyłam na polskiej scene literackiej. Głos wciąż potrzebny, niewystarczajaco słyszany, ponieważ pary homoseksualne „co rusz przykrywa się czapką niewidką i każe bez końca czekać u siebie w przedpokoju na przepustkę do życia.” Lis unosi mgłę niedopowiedzeń i na fali poprzedniej książki próbuje ukazać ile kobiet w Polsce żyje odgradzając się od innych wysokimi płotami, ładnymi domami i pracą na własny rachunek, by nie musieć się tłumaczyć przed szefem czy współpracownikami z własnego życia.
W swojej najnowszej książce tłumaczy czym dla osób queer jest ślub i i jak bardzo ta „ceremonia pozwala wykluczonym urzeczywistnić się społecznie”. Ponownie niesamowicie celnie diagnozuje luki systemowe i dyskryminacje, by jednocześnie wyjaśnić na swoim przykładzie, dlaczego po 30 latach związku wciąż potrafi ze swoją ukochaną przeżywać ich ślub „tak naiwnie i niewinnie, jakby wydarzał się po raz pierwszy na Ziemi i dlaczego odzyskują w małżeństwie to, co ludzie hetero dawno w nim utracili.”
Renata Lis głośno obwieszcza, a przede wszystkim, udowadnia swoim życiem, postawą oraz erudycją, że „nasze śluby nie niszczą istoty małżeństwa. One ją ratują.” Warto ten głos usłyszeć, zwłaszcza w tej skrajnie zmieniającej się rzeczywistości, która w Polsce znów skręca za ostro w prawo i w dalszym ciągu oddala przyznania pełni praw osobom LGBTQ+.
Po głośnej, odbijającej się szerokim echem książce "Moja ukochana i ja", Lis powraca z jej kontynuacją.
W zasadzie jest to rozbudowany esej autobiograficzny, w którym refleksje filozoficzne przeplatają się z osobistym doświadczeniem autorki, nie pomijając kontekstów - politycznego, historycznego, literackiego czy nawet religijnego.
Nadal jest to uważna, refleksyjna, choć niepozbawiona ironii opowieść o rzeczywistości nieheteronormatywnej części społeczeństwa w Polsce, mocno feministyczna, polityczna proza, ale przede wszystkim o miłości siliejszej niż strach i opresja. Warto przeczytać, choć osobiście wolałem poprzednią część, w której Lis genialnie opisywała codzienność swoją i partnerki.
W przypadku "Moja ukochana i ja. Ślub" odnoszę wrażenie, że autorka mocno odchodziła od głównego tematu w esejach-dygresjach (jak chociażby długi segment o japońskiej sztuce wiązania). Najlepsze fragmenty mimo wszystko były tymi autobiograficznymi.
Początek też podobał mi się bardziej od dalszych części, zwłaszcza opowieść o duchu matki. Część "Awaria" wydaje mi się tu zupełnie nie pasować.
Mimo wszystko jest to tekst wartościowy, jednak nie oddziaływał na mnie tak silnie pod względem emocji, jak "Moja ukochana i ja". Czytało mi się co najwyżej w porządku.
Och, Renata Lis zapełnia pustkę, budzi nadzieję, jest słusznie wkurzona, sięga po przeróżne tematy, podsumowuje, interpretuje, łączy, zaskakuje, wzrusza. Ach och.
Chciałabym, żeby podobnych książek powstawało więcej. Żeby osoby nieheteronormatywne mówiły coraz głośniej. Żeby większość ludzi wiedziała, jak wyglądają związki osób tej samej płci i jakie spotykają ograniczenia. Może wtedy cokolwiek by się zmieniło…
Jednak na razie myślę, że seria Renaty Lis najbardziej potrzebna jest kobietom kochającym kobiety. Młodsze mogą zobaczyć w niej przykład, jak może wyglądać ich życie w przyszłości (większość nie znajdzie niczego podobnego nigdzie indziej, w przeciwieństwie do młodych osób hetero - migdalące się pary drukowane są nawet na opakowaniach chleba…). Poczuć wspólnotę i nadzieję.
Podczas czytania fragmentu o samym momencie ślubu prawie popłakałam się w autobusie. Lis prowadzi czytelnika niespodziewanymi drogami swojego myślenia i można dowiedzieć się od niej o wiele więcej, niż jak wyglądają przygotowania do ceremonii w Kopenhadze. Zachwyciła mnie opowieść o wiązaniu w kulturze Japonii w kontrze do polskich konotacji z „byciem z kimś związanym”.
Uwielbiam wszystkie formy sztuki, które są proste, dziwne i mają mocny przekaz, więc zachwycił mnie dramat na końcu. Odebrałam go jako bardzo urzeczywistniający. Przypomniał mi wiele wątków kulturowo-społeczno-ekologicznych, które próbuję wyprzeć. Okazuje się, że kryzys klimatyczny i ludzki istnieją na serio. Czułam się jak podczas spektaklu „Jak ocalić świat na małej scenie?” Teatru Powszechnego (polecam!), kiedy temperatura zaczyna rosnąć i staje się nieznośna. Dusi, więc warto przypominać sobie, że wiele rzeczy przeżywamy razem.
Nie do końca wiem, dlaczego czytałam ją tak długo. Część rozdziałów jest znakomita, przepiękna i rozrywająca serce, prezentująca intymną opowieść o miłości, prostej i pięknej, a z drugiej strony przepełniona frustracją na bezlitosny system, który nie daje tej miłości zaistnieć w świetle prawa. Część niedo końca do mnie trafiła, ale może to być moja kwestia. Dużo tu gniewu, poczucia bezsilności (co jest całkowicie uzasadnione), ciekawostek historycznych, emocji, refleksji i pięknego języka, co akurat nie zaskakuje w przypadku Renaty Lis. Zaintrygowała mnie ostatnia udramatyzowana część, bo nie do końca widzę jej związek z tematyką pozostałych esejów, ale na pewno wywołała we mnie sporo emocji, głównie bezsilnego przerażenia i przytłoczenia tym, jak dosadnie autorka nazywa po imieniu problemy dręczące współczesną rzeczywistość. Chciałabym takiego świata, w którym ta książka przestaje być aktualna…
„Od powrotu z nomen omen Kopenhagi mam nieodparte wrażenie, że sposób istnienia naszego ślubu w Polsce przypomina sytuację kota Schrödingera w wariancie drugim, przed otwarciem pojemnika. Razem z naszym ślubem ja i Elż znajdujemy się w superpozycji. Tylko że u Schrödingera był to eksperyment myślowy, a w naszym przypadku odbywa się to na żywym ciele. Pytanie, kto jest badaczem, który mógłby wytrącić nas z tej niekomfortowej, wewnętrznie sprzecznej pozycji.”
„Przywilej najczęściej jest przezroczysty dla tego, kto z niego korzysta.”
„Wybuchnęła śmiechem, tym swoim specjalnym, dzikim i głośnym śmiechem, który pojawił się u niej w ostatnich latach. Ten śmiech nas nie opuszcza.”
Po przeczytaniu zauważam przede wszystkim o wiele mniej treści niż w poprzedniej książce. Nie wzrusza już tak samo, chociaż momentami nadal i to udaje się świetnie. Co prawda myślę, że ciężko byłoby napisać drugą część, która dorównałaby poziomowi pierwszej. Bardziej esejowy niż autobiograficzny format w porównaniu do poprzedniej pozycji, nadal wychodzi w większej części znakomicie, ale nie przemawia już tak samo. Ostatnia część książki pomimo swojej niekonwencjonalności, była wg mnie potrzebna. Sprawiła, że ponownie poczułam się bliżej z bohaterkami i postawiła emocjonalną kropkę na i. Moja ocena to 3,5. Zostawiam tę pozycję z niesamowitą sympatią do Renaty i Elżbiety i będę tęsknić!!