Zmarnowałem dzieciństwo i młodość. Nie słuchałem Stonesów ani Depeche Mode. Moimi rockmanami byli graficy. Do domu architekta, Piotra Wichy, nie mają wstępu kapcie, pufy ani meblościanki. Po podłodze stukają drewniaki, zdobyte cudem odrzuty z eksportu. Plakaty Świerzego, klocki Lego, deska kreślarska ojca i rubryka "Wybraliśmy dla Ciebie" w piśmie "Ty i Ja" to pilnie strzeżone przyczółki w wojnie z peerelowską brzydotą. Potem syn architekta zostaje projektantem. W kraju zmienia się system. Wróg jednak pozostaje ten sam, jest tylko bardziej krzykliwy. "Nasze logoski są za małe!" - denerwują się klienci. W mediach emocje wypierają fakty, a rozmowy o kolorach wciąż przyprawiają grafików o zawał serca... "Zakochaj się w designie" – zachęcają ekrany w warszawskich tramwajach. Starannie zaprojektowane wnętrza dyscyplinują gości skuteczniej niż ochrona przy wejściu. Ktoś kiedyś mówił, że design miał zmieniać świat na lepsze?
Te krótkie, finezyjne teksty są jak obrazki z kalejdoskopu – przegląda się w nich estetyczne oblicze Polski ostatnich czterdziestu lat. Łączą je poczucie humoru, erudycja i literacki talent autora. Marcin Wicha pokazuje, że design nie jest tak niewinny, jak by się mogło zdawać. Ale że choć w projektowaniu zdarzają się groteskowe sytuacje, nie przestaje ono być fantastycznym zajęciem.
Świetnie się to czyta. Jednym tchem. Błyskotliwe refleksje, mnóstwo wiedzy (poznałem wreszcie nazwiska wszystkich autorów plakatów ze słynnej polskiej szkoły oraz genezę jej powstania), wszystko perfekcyjnie podane. A do tego rys osobisty. W pierwszej książce tego autora, którą przeczytałem - bohaterem była matka; tutaj w tle przebija się ojciec. Każdy rodzic chciałby być natchnieniem dla swoich dzieci i pchnąć ich do tworzenia tak poczytnej literatury. Gdybym miał się czepiać... nie przepadam za nastrojem. Trochę mnie drażni, coraz mocniejsze z każdym rozdziałem, przesłanie: "kiedyś było lepiej". Gdyby skupić się na pytaniu zawartym w tytule, to odpowiedź brzmiałaby - bo design umarł. No, ale żyjemy dalej - dla mnie to brzmi jak obrażanie się na rzeczywistość. A nie przepadam za takimi literackimi sentymentalnymi fochami. Ale to tylko jedna fałszywa nuta, którą odnalazłem w książce, którą poza tym czyta się z przyjemnością a czasem nawet z uśmiechem.
Spodziewałam się czegoś więcej (w "Rzeczach, których nie wyrzuciłem" się zakochałam), ale to "więcej" oznacza też "chciałabym, aby ta książka była dłuższa", więc chyba mimo wszystko trzeba to podciągnąć pod komplement w jej kierunku.
Moje wczesne dzieciństwo upłynęło w warunkach niemal identycznych, co dzieciństwo autora. Moi rodzice zajmowali się grafiką, czytać nauczyłam się prawdopodobnie odrysowując literki z folii Letraseta, moje pierwsze zabawki to automatyczne ołówki i deska kreślarska, a umeblowanie mieszkania segmentem na wysoki połysk i pufami byłoby w moim rodzinnym domu prawdopodobnie taką samą hańbą, jak w rodzinie Wichy ;) Również niemal wszystkie projekty z czasów PRL-u, które są wspominane w książce, podczas czytania stawały mi przed oczami jako żywe. Pod tym względem lektura była megaprzyjemna, bo uruchomiła pamięć. Podoba mi się również ton - bardzo zbliżony do tonu "Rzeczy...". Ja bardzo lubię takie balansowanie między nostalgią a ironią. To jest złoty środek, bo nigdy nie przekracza się granicy, w żadnym kierunku - ani nie kpi się do końca, ani nie leje rzewnych łez. Sam tytuł jest oczywiście przewrotny. Autor oczywiście kocha desing. Ale też jasnym jest, że wie, iż rzeczy (przedmioty) nie uratują nas od śmiertelności. Bo są tylko rzeczami.
(przy wyborze urny na prochy zmarłego ojca) "To świństwo lekceważyć czyjeś uczucia estetyczne tylko dlatego, że umarł". :D
Wicha to jedna z lepszych rzeczy, jaka spotkała polską literaturę. Ani jednego zbędnego słowa, tok myśli prowadzony plastycznie, wdzięcznie - mistrzostwo. Nie ma riba. Nie ma sea. Nie ma sensu.
"O jakości życia nie decydują najwybitniejsze osiągnięcia designu. Szczerze mówiąc, one są najmniej ważne." Ten cytat najlepiej oddaje ducha książki Marcina Wichy - co z tego skoro mamy wybitnych designerów, cenionych na całym świecie, skoro nie potrafimy stworzyć czytelnego i prostego formularza deklaracji podatkowej? Większość felietonów utrzymana jest w podobnym tonie, niektóre lepsze inne gorsze - mniej czytelne dla człowieka nie siedzącego na co dzień w tematach wzornictwa. Wartościowa lektura.
Ubóstwiam ten ironicznie pikantny styl Marcina Wichy i surowość, z jaką łączy ze sobą słowa. Właściwie nawet nie łączy, a zestawia. Czasami przeciw sobie. Podoba mi się teza, jaką stawia w kontekście manipulatywności przedmiotów. To, jak ich forma, konstrukcja i charakter zewnętrzny personifikują nasze doznania emocjonalne. Jak trzymają nasz subiektywizm na smyczy, jak sterują naszą podświadomością. To trochę taki zbiór inteligentnych anegdot na temat istoty designu i istot designerskich (kluczowa różnica). Dużo tu odwołań do (pop)kultury, które nadają tej książce posmak ponadczasowości i ponadmiejscowości - co w kalkulacji doskonale współgra z nieśmiertelną naturą rzeczy. A sarkastyczny tytuł zasługuje na osobne owacje.
Chociaż nigdy szczególnie nie interesowałam się designem, to na widok okładki tak parsknęłam śmiechem (jest absolutnie genialna), że nie mogłam odmówić sobie lektury. Z początku jednak nie czytało się tej książki zbyt dobrze. Nużyła mnie i nieco też wywracałam oczyma na daddy issues autora (wszyscy je mamy, więc niekoniecznie muszę mieć ochotę czytać o cudzych). Zamierzałam nawet po prostu się poddać, na szczęście mówi się, że do trzech razy sztuka i dokładnie przy trzecim podejściu coś zaskoczyło, a ja ogromnie się wciągnęłam.
Są tu oczywiście felietony i słabsze, i lepsze. Kilka rewelacyjnych i kilka takich, które zapomniałam dziesięć sekund po przewróceniu strony. Ogólne wrażenie pozostaje jednak bardzo pozytywne. Autor pisze barwnie, lekko i z przemawiającym do mnie humorem - i to pomimo tego, że nie ukrywa swojego zniechęcenia i zawodu, jaki sprawiło mu to, co kiedyś naprawdę było jego pasją. Nie dziwi mnie to zresztą, bo w wielu sprawach przyznaję mu absolutną rację, a nawet podzielam jego uczucia. Dobrym przykładem są tu te wszystkie super modne wnętrza, które przyprawiają gościa o gęsią skórkę i pilną potrzebę wypastowania butów. Często się zastanawiam, jak można chcieć spędzać w nich czas lub - o zgrozo - mieszkać. I nie wspominajmy nawet o tych koszmarnych książeczkach dla dzieci, które równie dobrze można by zatytułować "Jak wychować sobie małego parszywego niewolnika kapitalizmu".
Nie jest to zatem książka, która wystawia dobre świadectwo naszym czasom. Ale to pewnie dobrze, bo w przeciwnym razie czułabym się oszukana.
Marcin Wicha potrafi pisać tak, że śmieję się na głos, potrafi też przemycić znaczenia, które trafiają w samo sedno, choć nie są podana na tacy. Tym razem sam temat interesował mnie mniej, więc niektóre fragmenty trochę przeleciały mi nad głową, inne były rewelacyjne. Nie znalazłam tu opisywanego w niektórych recenzjach pesymizmu, czy nawet przesadnej nostalgii, powiedziałabym, że Wicha raczej dopatruje się końca epoki klasycznego designu, projektowania rzeczy, a nie tylko wirtualnej przestrzeni. Choć nie do końca się z tym zgadzam, przy mojej dość ograniczonej znajomości tematu, to wizja, którą Wicha tworzy do mnie przemawia.
Jak zawsze najbardziej poruszyły mnie fragmenty o więziach z ludźmi, jak te o ojcu, czy nawet starym małżeństwie i ich wiedeńskim krześle. Ostatni rozdział naprawdę mnie wzruszył i wbrew tytułowi, nie wierzę, że Wicha przestał design kochać. Ktoś, kto dochodzi do takich wniosków i tak widzi rolę rzeczy w życiu człowieka, nie może nie darzyć projektowania uczuciem.
Niecom zawiedziony. Spodziewałem się więcej mięsa, a mniej zgorzkniałych wspomnieć i umierającego entuzjazmu. Obserwacje dnia codziennego zebrane do kupy, wprasowane w ponurą rzeczywistość, opatrzone delikatnym rysem historycznym i wyjaśnieniem. Dobrze napisane, acz od pewnego momentu zaczyna się nudzić, człowiek czeka na jakąś konkluzję, jakieś wnioski, może zakończenie i nie doczekuje się go. Niemniej, polecam do przeczytania jako lżejszą lekturę, nie będącą beletrystyką. I pamiętajcie - nie ma fisz, nie ma sens.
Za bardzo chaotyczne, jednym uchem wleciało, drugim wyleciało. Dużo narzekania, ale pod koniec było mi wszystko jedno czemu Wicha, przestał kochać design.
dla mnie prosta piąteczka, uwielbiam wszystko, co pisze Wicha, no i żyję w tej samej bańce designu, fontów, plakatów, architektury i urbanistyki. wspaniała rzecz
„zmarnowałem dzieciństwo i młodość. nie słuchałem stonesów ani depeche mode. moimi rockmanami byli graficy”
to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. koło dziewięćdziesiątej strony się zatrzymałam i odłożyłam tę książkę na ponad miesiąc. pokonało mnie zbyt wiele nazwisk i prac o których nie miałam pojęcia, a które chciałam zobaczyć i wyszukiwałam je w internecie, z każdym razem tracąc cierpliwość coraz bardziej. miałam też problem ze zbyt wieloma nawiązaniami do (pop)kultury, które momentami przytłaczały, a ja traciłam wątek. niemniej jednak, jest to marcin wicha w najlepszym wydaniu - przenikliwy, błyskotliwy i ironiczny, czego najlepszym przykładem jest już okładka „jak przestałem kochać design”. te zwięzłe teksty przypominają obrazki z kalejdoskopu, w których widzimy ostatnie czterdzieści lat polski. począwszy od peerelowskiej brzydoty, przez preludium kapitalizmu, na skromnych (minimalistycznych!) wnętrzach mieszkań dyscyplinujących gości skończywszy. oczywiście nie wszystkie felietony były tak samo dobre; o niektórych zapomniałam tuż po przełożeniu strony. natomiast te naprawdę wyjątkowe będą we mnie rezonować jeszcze przez długi czas.
moje ulubione teksty:
- „czego się dowiedziałem o designie, nie wychodząc z domu”:
„płynie z tego kilka wniosków. kiedy prace sprzed roku nie zawstydzają swego autora, to znak, że artysta przestał się rozwijać. w ogóle lepiej nie otaczać się własnymi obrazami i projektami. jakby to ujął adrian mole: „nawet rembrandt nie mieszkał w kaplicy sykstyńskiej w wenecji”.”
- „burger obfitości”:
„myślę, że mamy skłonność, żeby idealizować nową epokę. jak dzieci na początku roku szkolnego, z kompletem podręczników i czystymi zeszytami, próbujemy odgadnąć, czego sobie życzy pani nauczycielka. wierzymu, że nasze wysiłki zostaną nagrodzone.”
- „krótki kurs antydesignu”:
„marny lekarz pozostaje lekarzem, przynajmniej dopóki nie straci prawa wykonywania zawodu. tak samo nauczyciel czy dziennikarz. nikt nie twierdzi, ze artykuły w tabloidach piszą sie same. tymczasem słowo „design" dotyczy wyłącznie produktów wysokiej jakości. najlepiej od 100 złotych w górę. reszta, w powszechnym wyobrażeniu, powstała samorodnie. nikt nie wymyslał kwitków na poczcie. one po prostu są. nieuchronne jak pogoda. niezmienne jak klimat. a nawet trwalsze od klimatu, pewniejsze od ustroju, starsze od epoki historycznej.
[…]
ciekawe, że w dyskusji na temat kart wyborczych nie padają słowa „projekt”, „design”, „layout”. najwyraźniej projektowanie nie ma z tym wydarzeniem nic wspólnego. w polsce „design” to sfera ludzkiej działalności polegająca na rzucaniu świata na kolana za pomocą dywanika z filcu inspirowanego sztuką ludową.”
- „zakochaj się w designie”:
„tęsknię za tęsknotą. za znaczeniem, które przypisywałem kiedyś słowu design. za wiarą w przedmioty.”
- „wyciskarka”:
„przekaz jest prosty. design nie ma nic wspólnego z ławkami, w których siedzi ośmiolatek. nic wspólnego z jego tornistrem i dziesięcioma kilogramami podręczników, które niesie do szkoły. design nie zajmuje sie artretyzmem babci, lekarstwami dziadka, adhd kolegi. jeżeli dzieciak złamie rękę i trafi na ostry dyżur, to żaden designer nie wskaże rodzicom drogi na rentgen. nie zadba o strzałki i tabliczki. będą się tułać po szpitalnych korytarzach, błądzić, wypytywać pielęgniarki i innych rodziców. żaden superstarck nie pomyśli o bezpieczniejszych zabawkach ani o przyrządach do rehabilitacji. to wszystko nie zasługuje na uwagę. design ma jedno zadanie: uzasadniać cenę.”
i moje absolutnie ulubione
- „urna”:
„i tak pochowałem prochy ojca w czarnym sześcianie z granitu. na jednym z boków wyryto imię i nazwisko. krój pisma - futura. wersaliki. dwa razy po pięć liter, elegancko wyjustowane, tak jak lubił. rozpierała mnie duma. urna była piękna. problem polegał na tym, że jedyna osoba, która mogła to docenić, jedyna osoba, na której opinii mi zależało, już nie żyła.”
ale też wiele innych: pod maską, ławka imienia grażyny kulczyk, forum wyciskarki, dziewięć sztuk flagi, sum, raporty czy ironia plakatów
Marcin Wicha napisał bardzo dobrą książkę. Sposób jej wydania powoduje, że ma jakieś 250 stron, ale w praktyce tekstu tradycyjnym składem jest tutaj pewnie na 200. Treści jednak znajdziecie tu pod dostatkiem bo autor bardzo oszczędnie posługuje się słowem. To jedna z lepiej napisanych, pod kątem ekonomiki słowa książek jaką przeczytałem w ostatnich latach.
Książka jest napisana przez doświadczonego praktyka swojego rzemiosła i choć traktuje o designie to także o wielu innych kwestiach, stąd nie jest to lektura tylko dla ludzi siedzących w temacie. Szczególnie freelancerzy i ludzie pracujących w rolach wymagających kontaktu z klientem w firmach usługowych będą empatyzować z autorem.
Widziałam najlepsze kawałki tej książki, troskliwie zapodane przez znajomych, i naiwnie pomyślałam, że cała będzie taka: ale to były tylko najlepsze kawałki. Gdybym nie miała zbyt wielkich oczekiwań, nie rozczarowałabym się, przeciwnie, pewnie nawet bardzo by mi się podobało, więc tak naprawdę sama jestem sobie winna.
Jestem bardzo miło zaskoczona. Słyszałam opinie, że ten tytuł jest słabszy od "Rzeczy...", które, niestety, nie do końca wpasowały się mój gust. Za to okazało się, że "Jak przestałem kochać design" jest znacznie bliżej moich zainteresowań. To zbiór anegdot, wspomnień i błyskotliwych spostrzeżeń na temat designu, projektowania, wzornictwa czy grafiki użytkowej. Można to potraktować jako ciekawostki, analiza rozwoju tej dziedziny i inspiracja dla osób, które wiedzą co nieco o szkole plakatu lub projektowaniem opakowań zajmują zawodowo. Ale jak wspomniałam, myślę że grupa odbiorców tego tytułu będzie dość wąska: 1. graficy i projektanci 2. osoby pamiętające czasy socjalizmu/komunizmu, dla których wspomnienia o jo-jo, pierwszym McDonaldzie czy mieszankach wedlowskich będą bliższe, niż dla współczesnej młodzieży. Książkę tę słuchałam w audiobooku, przez co nie zawsze miałam czas zastanowić się nad omawianymi absurdami czy przemielić pewne informacje przez swoje doświadczenia. Podejrzewam, że w niedalekiej przyszłości będę chciała zaopatrzyć się w papierowy egzemplarz. Tak dla siebie. Tak, by był.
#sztucznymaraton W sumie rozczarowanie. Taki to był dla mnie popis autora, sztuka dla sztuki pisania. Nie uważam że ta pozycja poszerza wiedzę, perspektywę - bardziej to takie popisy Marcina Wichy W audiobooku na spacer - może być
przeczytałem w 2 dni, takie to dobre, takie to smaczne o jezu. każde słowo jakoś i porusza i zmusza do myślenia, do uśmiechu. myślę, że wyciągnąłbym z niej jeszcze więcej mając większą świadomość/wiedzą kulturową, ale i tak świetnie się to czytało
Nie ma to jak dobry tytuł, mocna okładka i tzw. nazwisko. "Jak przestałem kochać design" 'wygrało' wszystkie księgarniane wystawy w ubiegłym roku. I chyba dlatego długo się zabierałem do lektury. Ja nie za bardzo lubię takie gierki. Tzn. rozbawiają mnie one i cieszą mordę, ale żeby to czytać... Jednak udało się i nie żałuję a nawet namawiam Was do lektury.
Nie kocham 'designu', lubię ładne rzeczy ale wolę je w wersji raczej lekko przybrudzonej. Może bym i lubił bardziej produkty od X niż ze szwedzkiego supermarketu, ale szczęśliwie ograniczam się do minimalizmu zakupowego w kwestiach meblarskich (tj. prawie nic nie kupuję, podłoga to świetne miejsce na kolejne stosy książek); raczej jestem nieufny wszelkim elementom dodatkowym wyposażenia poza talerzykiem, kubkiem, podstawowymi sztućcami i garnkami. Design to zabawa, gra, radość z komponowania, dostosowywania, kształtowania przestrzeni własnej i cudzej. Tak mi się przynajmniej wydaje. W świecie przedmiotów ja się raczej gubię i myślałem, że się z Autorem nie spotkam w tej książce. Jak się okazało nie miałem racji. Spotykamy się też gdy:
- on pisze a ja czytam taki początek zdania:
"Ponieważ czasu jest mało, a śmiesznych kotków tak dużo (...)"
- on opowiada anegdoty a ja się śmieję:
"Brałem udział w dyskusjach na temat wyrazu twarzy nosorożca ("ma wyglądać jak władca, ale dobry i sprawiedliwy") i charakteru jaszczurek. Wygładzałem zmarszczki. Odchudzałem. Usuwałem ze zdjęć rozstrzelanych członków politbiura... A nie, to nie ja."
- wyciąga wnioski ogólne a ja dałbym lajka i szerowałbym:
"Świat został urządzony dość marnie. Ktoś się spieszył. Niestarannie wydobywał rzeczy z ich brył. Raz po raz przejeżdżał za linię. Niedokładnie kładł kolory, jak znudzony przedszkolak, którego próbują zająć kolorowanką z internetu".
Lubię takie spotkania i mógłbym marudzić, że autor obiecywał mi manifest a wyszedł zbiór uwag, felietonów, esejów w aforystycznym stylu, ale przecież książka ma być przyjemnością. Ta była.
Są takie historie, które bawią, ciekawią, przynoszą fale nostalgii i niemożliwą do zrealizowania chęć namacalnego poznania czasów PRL, są też momenty, których nie rozumiem i czuje, że autor nie chce mi pewnych rzeczy wytłumaczyć. Brakowało mi uporządkowania choć doceniam próbę (nieco turbulencyjnego i chaotycznego) przenoszenia w czasie.
Są takie książki, o które gdy ktoś mnie zapyta, nie umiem szybko odpowiedzieć. Jestem w stanie powiedzieć, czy mi się podobały, czy nie, ale ciężko sprecyzować mi, na czym konkretnie skupiała się ich treść. Właśnie takim „nieokreślonym autorem” jest dla mnie Marcin Wicha. Jego „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” szalenie mi się podobały i do dziś wspominam je jako jedną z najważniejszych dla mnie książek w życiu. Wcześniejsza z jego książek musiała trochę poczekać na swoją kolej, ale i po nią wreszcie sięgnęłam.
„Jak przestałem kochać design” to książka o – uwaga, uwaga – designie właśnie. Początek tym tekstom dały przemyślenia autora, jakie miał krótko po śmierci swego ojca – architekta – kiedy to dumał nad wyborem odpowiedniej urny dla skremowanego Taty, a która każda z nich zdawała mu się kiczowata i tandetna. Na bazie właśnie takich myśli dostaliśmy zbiór krótkich, czy wręcz króciutkich esejów dotyczących światowego i polskiego designu, z naciskiem na ten drugi zwłaszcza z okresu schyłkowego PRL-u.
Wicha operuje słowem jak mało kto, więc jego teksty czyta się wręcz fenomenalnie. Pisząc nawet o kwestiach prostych i błahych potrafi tak ubrać je w słowa, że czytelnik rozpływa się podczas lektury. Myślę też jednak, że nie do końca byłam w stanie docenić tę książkę. Powód jest prozaiczny, kompletnie nie interesuję się zagadnieniami designu i grafiki, a właśnie na tym autor oparł swoje teksty. Fakt, że pomimo to i tak się wciągnęłam wyraźnie sugerują jednak, że warto sięgać po wszystko, co wychodzi spod pióra Marcina Wichy, a przynajmniej ja robić to będę na pewno.
– "elegancko wyjustowane, tak jak lubił" – glejt na nonszalancję – "urzędnicy nie potrafią zamawiać, oceniać, i przyjmować produktów designu" – "komunikacja wizualna to elegancka forma obsikiwania terytorium" – czasu jest mało, a śmiesznych kotów tak dużo – erotyczno-patriotyczna-germańska babunia
A ja po tej lekturze zaczęłam kochać design. Styl ironiczny, że aż miło. Poza tym książka jest prawdziwą kopalnią inspiracji i błyskotliwych uwag. To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Marcina Wichy – na pewno nie ostatnie.
Ta książka jako całość mogłaby być dobrym cytatem, ale na przykład: "O polskim projektowaniu świadczą: - kwitek na list polecony, który łatwo wypełnić, pod warunkiem że nosimy nazwisko Jan Byk i mamy wzrok jak pilot F 16 z bazy w Krzesinach; - formularz PIT, z szaro-szarymi polami i mętnym opisem, którego przekaz brzmi: znajdź księgowego, który to wypełni, a potem módl się i krzyżuj palce; - elementarz szkolny - kolorowy do mdłości, chaotyczny i okraszony portretami uśmiechniętych ofiar eksperymentów genetycznych; - oznaczenia autostrad, a szczególnie zjazdu na Grodzisk Mazowiecki (naprawdę nie chciałem jechać do Poznania)."
Fajna rzecz - trochę o codzienności, trochę o nostalgii, trochę przeszłości (naszej i w ogóle), trochę, jak to bywa, o Polsce. I generalnie o nas samych: o tym, pod iloma względami estetyka (no i ten design właśnie) ma na nas wpływ. Może trochę zbyt "notkowe", może trochę za gładko leci, bez jakiejś silnej myśli przewodniej, ale dużo tu trafnej, nie za ostrej ironii (nawet kiedy Wicha pisze o tym, dlaczego u nas tak brzydko, nie ma w tym tego springerowskiego fatalizmu - choćby i sam Springera przywoływał), a do tego sporo anegdotycznie podanej, ale prawdziwej wiedzy.
Napisana lekko i zabawnie. Momentami zbyt szydercza i mało w tym szyderstwie konstruktywna, ale prawdziwa. Bliska mi, bo w moim domu rodzinnym też nie było boazerii ani meblościanki. Ojciec sam robił meble, rodzice szyli nam paczworkowe kapy na łóżka (chociaż rodzina nie była paczworkowa) i czerwono-granatowe sztruksowe poduchy z kangurem i sercem, u dziadka wisiały na ścianie wszelkie możliwe ekierki i linijki etc. etc. Przeczytać warto!