Naznaczona wstrząsającą tajemnicą ballada o pięknie i okrucieństwie polskiej prowincji.
Porywające obsesje, niszczące namiętności i groza przemijania.
Uciekająca przed Armią Czerwoną Niemka przeklina Jana Łabendowicza, który odmówił jej pomocy. Wkrótce jego żona rodzi odmieńca – chłopca o skórze białej jak śnieg. A wiejska społeczność nie akceptuje wybryków natury… Córeczkę Bronka Geldy ściga klątwa Cyganki. W wieku kilku lat dziewczynka zostaje ciężko poparzona w wyniku wybuchu granatu.
Na losy Geldów i Łabendowiczów wpływają nie tylko kolejne dziejowe zawirowania i przepowiednie, lecz przede wszystkim osobiste słabości i obsesje. Drogi obu rodzin przecinają się w zaskakujący i niespodziewany sposób. Na dobre zespaja je uczucie dwojga odmieńców, introwertycznego albinosa i okaleczonej w płomieniach dziewczyny. Po kilkudziesięciu latach mroczną tajemnicę rodzinną mimowolnie rozwikła ich jedyny syn Sebastian – utracjusz i aferzysta, który postanawia wykorzystać możliwości, jakie daje Poznań, kipiąca życiem metropolia.
Jakub Małecki snuje opowieść o przedwojennej polskiej wsi, wojnie, latach PRL-u i współczesności. Realizm magiczny łączy z groteską, a nostalgię za światem, który przeminął, przeplata z grozą istnienia w sposób godny mistrzów: Wiesława Myśliwskiego i Olgi Tokarczuk.
Odważna i dojrzała powieść jednego z najciekawszych młodych polskich autorów.
Pisarz, autor książek: Błędy (2008), Przemytnik cudu (2008), Zaksięgowani (2009), Dżozef (2011), W odbiciu (2011), Odwrotniak (2013) i Dygot (2015).
Napisał rownież kilkanaście opowiadań ogłoszonych w prasie i w antologiach. Przełożył z języka angielskiego wiele pozycji, między innymi Brudne wojny Jeremy’ego Scahilla, Paryż wyzwolony Antony’ego Beevora, Moją prawdę Mike’a Tysona i zbiór korespondencji pod tytułem Listy niezapomniane. Publikował w „Newsweeku”, „Polityce”, Angorze”, „Znaku”, „Nowej Fantastyce” i „Tygodniku Powszechnym”.
Laureat nagrody Śląkfa w kategorii „Twórca roku”, dwukrotnie nominowany do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Za przekład książki Listy niezapomniane na język polski zdobył Nagrodę Literacką Miesięcznika KSIĄŻKI. Za powieść Dygot nominowany był do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus i Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego. Mieszka w Warszawie, z żoną Martą i zwierzętami.
Jakub Malecki is one of the most prominent figures of modern Polish literature, I was lucky to get to know him long before the nomination for the Yasnaya Polyana award and even before the Russian translation of his debut novel. More than four years ago I listened to the original audiobook performed by Andrzej Ferenc, but I have now reread my review of that time, and I see more delight in the opportunity to understand Polish from the voice in it than the story about the book. So wrong, we need to fix it.
I'll start with the name. When we talked about Digot with the book reviewer and critic Kristina Kuplevatskaya, she said something I can't disagree with: in meaning, it rather corresponds not to trembling, but to shaking. In Russian, trembling is semantically more associated with uncertainty and fear, and the characters of the novel can not be called timid in any way. What happens to them is an endless concussion-shock-shaking, the inability to take root in life, adapt to it and live in any peace.
Иов 2.0 Жизнь так печальна, но все мы ее живем. Якуб Малецкий одна из самых заметных фигур современной польской литературы, мне повезло познакомиться с ним задолго до номинации на премию Ясная поляна и даже до русского перевода его дебютного романа. Больше четырех лет назад слушала оригинальную аудиокнигу в исполнении Анджея Ференца, но перечитала сейчас свою тогдашнюю рецензию, и восторга от возможности понимать польский с голоса вижу в ней больше, чем рассказа о книге. Так неверно, надо исправить.
Начну с названия. Когда мы говорили о "Dygot" с книжным обозревателем и критиком Кристиной Куплевацкой, она сказала то, с чем не могу не согласиться: по смыслу это скорее соответствует не дрожи, а тряске. В русском дрожь семантически больше связана с неуверенностью и страхом, а пугливыми героев романа никак не назовешь. То. что с ними происходит - именно бесконечное сотрясание-потрясение-тряска, невозможность укорениться в жизни, приспособиться к ней и жить сколько-нибудь спокойно. Судьба трясет их как терьер тряпку или как игрок стаканчик с костями и всякая следующая комбинация в этой игре оказывается хуже предыдущей.
Малецкий делает этой книгой удивительную вещь, выворачивая наизнанку концепцию семейной саги в ее привычном смысле, когда род приходит и род уходит, что-то со всеми этими людьми случается, как-то они переживают трагедии, но есть в их жизни и победы, свершения, поводы для радости. Герои "Дрожи" получают удар за ударом, не имея времени и сил оправиться. Все начинается в тридцатых, когда Янек Левандовский встречает свою Иренку. Лето, дождь. рыжая девчонка лежит в неглубокой луже на краю поля, раскинув руки и ловя губами капли дождя. Он ложится рядом и они остаются вместе до конца жизни.
Только прежде война, чудом избегнутая обоими депортация и служба у немецкой Фрау, которая добра к своими молодым польским работникам, с удовольствием возится с их малышом Казиком, но когда в конце войны фрау отправляется домой на набитой добром телеге,приказав Янеку довезти ее, парень сбегает, бросив ее посреди дороги, а вслед ему несутся проклятия: "Чтоб у вас дьявол родился, а не ребенок!" Иренка беременна вторым, Виктусь рождается альбиносом.
И, вот удивительно, я всю жизнь прожила, порой встречая людей с аномалией пигментации, но до последнего времени не слышала, что молва наделяет их магическими свойствами. Внезапно почти одновременно две книги, где мир ловит героев на предмет отщипнуть от них кусочек по типу "Возьми волосы альбиноса...", вторая "Остров Сахалин" Веркина, если что. Ужасно, особенно учитывая, что волосами далеко не ограничивается. И вот мальчик, которого его отличие без того делает предметом школьной травли, едва не погибает, когда во время череды неурожайных лет, соседи пытаются принести его в жертву. Скажете дикость? Соглашусь. только вот, культуры на нас тонким слоем намазано, поверх темных диких пластов.
Скромница Хелена из соседнего городка, пережив предательство первой любви, обретает счастье с неловким и неуклюжим, но любящим и надежным Бронеком Гельдой, и все у них хорошо, зеленная лавка приносит небольшой доход, жить бы, да жить, но будет свое цыганское проклятье, и единственная дочь Маля станет жертвой огня. Ожоги пощадили лицо девочки, превратив ее тело в оплавленное нечто и лишив надежды на нормальную жизнь. Удивительно ли, что эти двое встретятся и случится чудо взаимной любви которое закончится совсем не чудесно.
И вот мальчик Себа, Себастиан, венец творенья, оправдание мук родителей и дедов-бабок. Собой красавец, сильный, уверенный, никому не даст себя в обиду. Совершенный негодяй. Есть такие парни, только бы с сомнительными дружками мутить нехорошие дела. Удивительно, но все ему сходит с рук. Вот все эти добрые честные любящие люди, бесконечно получавшие от жизни пинки, тычки подзатыльники, а вот он, будем честны, тот еще мерзавчик. Которого, тем не менее, не получается осуждать и ненавидеть.
А закончится все тем же, чем началось семь десятков лет назад. Рыжая девчонка лежит в неглубокой теплой луже на краю поля, раскинув руки и ловя ртом капли дождя, парень ложится рядом. И есть в жизни счастье. Отличная книга, правда.
Czy to rzeczywiście książka o życiu? Jak najbardziej! O życiu na wsi, o życiu czasem zbyt przytłaczającym i o życiu w ogóle. To nostalgiczna powieść o uprzedzeniach, strachu, braku akceptacji. Opowieść o ludzkich wyborach, które nie zawsze prowadzą Nas tam, gdzie byśmy chcieli.
Bardzo przygnębiająca historia. I pomimo, że pojawia się tu wiele trudnych wątków, autor porusza cięższe tematy - mam wrażenie, że nic z tego nie wynika. Akcja rozciąga się w czasie od początku II WŚ do początku XXI wieku. Zdecydowanie za bardzo jest to rozwleczone. Nie ma głównego bohatera, kogoś, z kim można się zżyć, zacząć mu kibicować. Bohaterowie rodzą się umierają. Po co? Nie wiem.
Nie mogę odmówić oryginalności, nie mogę odmówić stylu. Autor często kończy rozdział zdaniem, które wywraca wszystko do góry nogami, ale tylko wtedy, jeśli dłuższej się zastanowimy, jeśli włączymy myślenie i zaczniemy analizować - bo potem okazuje się, że nasse wnioski są bledne i tak naprawdę chodziło o jakąś względnie błachą rzecz.
Ale czytając - nie czułam nic. Nie potrafiłam wejść w tę historię. Bohaterowie mnie wręcz odpychali. Nie potrafiłam znaleźć w tej historii prawdziwego życia. Historia mi się dłużyła...
Małecki ładnie pisze, ale strasznie nie lubi swoich bohaterów. Ładuje w nich ciosy, jak Mike Tyson w Andrzeja Gołotę. Rozdaje fabularne razy, niczym Wojciech Smarzowski w swoich filmach. Każdy kończy w Dygocie źle, w najlepszym wypadku ciężko życiowo okaleczony. Małecki pędzi przez życiorysy, spłaszczając je do przeżyć jedynie traumatycznych (stąd ta pozorna zwięzłość jego powieści), jest to w pewien sposób fascynujące, szczególnie, że autor jest warsztatowo świetny, no ale ile można tego cierpienia bohaterów przyjąć? Ktoś powie: "takie jest życie" -Tak takie jest, na pewno bywa okrutne, rzadko jednak, jak u Małeckiego, baśniowe, nawet jeśli chodzi o baśnie braci Grimm...
„Dygot” należy do tych powieści, które są wielkie i znaczące, które hipnotyzują pięknem i detalem – o których myśli się długo i nie zapomina nigdy. Rodzinna saga przepełniona tajemnicą, sekretami mniejszymi i większymi, bolączkami i małymi chwilami niemal niezauważalnej szczęśliwości, z których składa się życie. Najlepsza polska powieść 2015 roku :)
Wystarczyła jedna książka, bym zrozumiała fenomen i pokochała styl autora. Historia dopracowana na tylu płaszczyznach, że trudno mi nazwać ją inaczej niż po prostu doskonałą.
5 rozdziałów 5 okresów lat 1938 - 2004 70 lat 2 rodziny
Jeden „Dygot”
Zmuszony wewnętrznym imperatywem głodu jakubowego pisania sięgnąłem po Dygot automatycznie po skończeniu genialnej „Nikt nie idzie”. Nie zaznałem już dawno takiego pragnienia dalszej lektury dzieł nowo poznanego Autora, aż do teraz, do spotkania z twórczością Jakuba Małeckiego. Z pełną powagą i niezachwianym przekonaniem stwierdzam, że jest on wirtuozem słowa pisanego. Genialny opowiadacz, kronikarz żyć, twórca. Nie ważne czy jego książka ma 320 stron, 3200 czy 32000 stron, Małeckiego będę czytał zawsze. I choćby opowiadał przez całą powieść o tym jak menel pije piwo pod sklepem, a potem sobie idzie przez park i kopie kamyk i myśli, choć trochę bezmyślnie i idzie dalej i wciąż kopie kamyk – Małecki opowie to w sposób nieporównywalny z niczym innym, a zachwytów nie będzie końca.
Znowuż jakubowi zwykli ludzie wiodący zwykłe życia, na przestrzeni 70 lat – chyba najgorętszym i najbardziej dyskutowanym okresie historii Polski, tak jeszcze świeżym w pamięci ludzkiej. Służba u „Frau”, wybuch i trwanie wojny z perspektywy wsi, a wśród tego wszystkiego wybory życiowe ściągające w koszmarach do końca życia. Potem socjalizm at its finest, kolektyw, PRL i ówczesny patriotyzm podlewany represjami. Znów zwykłe życia zwykłych ludzi, zaradność, wola przeżycia, instynkt przetrwania. Dochodzimy do lat 90 i ’00. Rodzący się kapitalizm i związane z nim nadzieje. Wbrew pozorom to nie „saga rodu jakiegoś tam”, czy nawet dwóch rodów, nie ma tu rozwlekania, moralizowania, ocen. To idealnie sklejona mozaika ludzkich losów związanych więzami krwi, historii i splotem różnych zdarzeń i wyborów. Chwilami podczas czytania miałem wrażenie jakbym czytał antologię, zbiór opowiadań o ludziach „tamtych czasów”, poszczególne wątki bardzo od siebie odjeżdżają by potem spotkać się w jakiś spektakularny sposób.
Wyobrażam sobie jak Małecki pisze powieść. Jak tworzy historię, jak wymyśla fabułę i te jej elementy, które walą czytelnika w łeb. Na pewno ma obok komputera drewnianą pałkę, taką średniowieczną z końcówką obitą żelazem. Pisze i wstukując ostatnie wyrazy rozdziału nagle wali tą pałką w biurko. Bach! Dalej rozdział spokojnie i bach! Bujaj się czytelniku - kamień w taflę fabuły. Coś niesamowitego.
Kunszt pisarski Małeckiego rozbłyska w pełni na końcu powieści, w ostatniej scenie Autor podróżującemu w czasie czytelnikowi zamyka cykl zdarzeń, dziejów, ludzkich istnień, zamyka koło czasu. Dopełniają się wydarzenia (trochę jak w serialu Dark) Uroboros dosięga własnego ogona. Pokazuje czym jest ludzkie istnienie, życie – momentem w historii, wycinkiem świata od narodzin aż do śmierci.
Dygot nie jest wesołą i sielankową książką do przekartkowania. To dość przygnębiająca powieść, choć nie jest to zwykły dramat, jest zapisem ludzkich zmagań z losem pełnych także pozytywnych zdarzeń.
A Jakub Małecki to dla mnie kandydat do nagrody Nobla.
Pod koniec wojny Jan Łabendowicz odmawia pomocy uciekającej Niemce. Ta przeklina jego rodzinę oraz nienarodzone dziecko. Wkrótce po tym żona Jana urodziła syna Wiktora. Chłopiec jest wyjątkowy, ponieważ jest albinosem. W drugiej rodzinie, stara Cyganka przeklina głowę rodziny, Bronka Geldę, grożąc, że piekło pochłonie i wypluje jego córkę. Wkrótce potem w szafie wybucha zapomniany granat, który między innymi okaleczył jego córkę Emilię. Pewnego dnia droga chłopaka albinosa przetnie się z drogą ciężko poparzonej dziewczyny. Jakie będą dalsze losy obu tych rodzin?
To była fascynująca lektura. Nie myślałam, że aż tak przypadnie mi do gustu. Autor w umiejętny sposób przedstawił nam dzieje XX wieku oraz tego jacy ludzie byli w niektórych kręgach zaściankowi, a przy okazji jak potrafili poprzez sianie fermentu psuć innym osobom życie. Wiktor to chłopiec, któremu niczego nie brakuje - ma dwie ręce, dwie nogi, rozum, jak to dziecko rozrabia, jest ciekawe świata i ma miłość swoich rodziców. Jednak jest traktowane jako najgorsze zło tylko dlatego, że jest albinosem. Potężnie odbija się to na jego charakterze jak również na relacjach z innymi osobami. Emilia to dziewczynka, której również nic nie brakuje, a jedynie mocno poparzona skóra staje się tematem plotek oraz uporczywego przyglądania się przez inne osoby. Postacie zostały nakreślone bardzo realistycznie, ale z tych opisów wyłania się raczej negatywny obraz - plotkarze, brutalni, interesowni, biedni, zawistni, przesadnie wierzący w zabobony. Bardzo przypadło mi do gustu również to, że nie skupiamy się tylko na jednym pokoleniu, ale mamy przejście przez aż trzy pokolenia. Daje to pole do obserwacji czy coś się zmieniło w sytuacji rodziny Łabendowiczów oraz w mentalności pozostałych postaci, żyjących w otoczeniu tych bohaterów oraz jaki mają wpływ na życie tej "przeklętej" rodziny. Najbardziej przerażająca jest oczywiście sytuacja Sebastiana, który osiągnął, przy tym wachlarzu postaci, dno.
Solidna, rewelacyjnie napisana powieść. Nie mam nic więcej do dodania.
Jakub Małecki potrafi czarować. Za sprawą słów zabiera czytelnika w świat codziennej niezwyczajności. Pokazuje magię chwili, niepewność i ogromne cierpienie. To książka o życiu, rodzinie, skrywanych uczuciach, rodzicielstwie i pokusach.
Ta pozycja ma tak żywe postaci, że aż głowa mała. To odmieńcy i ich postrzeganie przez małe, lokalne społeczności. To kochające się rodziny i nienawidzący się nieznajomi.
W "Dygocie' znajdziemy to, co nas przeraża. Dowiemy się, że nasze myśli bywają niebezpieczne i potrafią nas otoczyć bez żadnego ostrzeżenia.
Uwielbiam takie zgrabne połączenia poszczególnych bohaterów i miejsc akcji.
Odrzuciło mnie w zasadzie na samym początku. Po pierwsze przez tę kobiecą skórę pachnącą jak mleko. Rozumiem, że bohater miał jakieś dziwne skrzywienie, ale nie, sorry, żadna z pań w mleczarni nie pracowała i żadna (na szczęście) nie była świeżo nakarmionym niemowlakiem. Robiłam więc na to bardzo kamienną minę. Po drugie nie jestem koneserką opisów (a nawet wzmianek) znęcania się nad zwierzętami - jeszcze jakoś bym je przełknęła (po wcześniejszym pominięciu strony), gdyby pełniły w tekście jakąś rolę, ale nikt mi nie wmówi, że tak było. Autor po prostu chciał (zapewne podobnie jak w przypadku mleka), żeby było bardzo "prowincjonalnie" i "naturalistycznie", a innego pomysłu nie miał.
Postanowiłam czytać jednak dalej. I żałuję, bo liczyłam na umiarkowanie chociaż ciekawą historię rodzinną, ale niestety postaci w tej książce okazały się płaskie niczym ziemia w wyobrażeniach naszych przodków. Pojawiały się tylko po to, by wypełnić określoną rolę. Czyli rodziły się, przytrafiały im się wielkie, wyszukane nieszczęścia, wchodziły w konflikty z rodziną lub członkami okolicznej społeczności, umierały. Tyle. A, no tak, brały też śluby i płodziły dzieci, żeby było dalej o kim pisać. Można oczywiście założyć, że na tym polega życie, ale wszystko autor podał nam w tak telegraficznym skrócie, że zabrakło miejsca na psychologię, wiarygodny rozwój osobowości, złożone wątki i wszystko to, czego należałoby oczekiwać po tego typu powieści. Trudno nawet się do kogokolwiek ustosunkować, o lubieniu lub nielubieniu nie wspomnę.
Najbardziej wywracałam oczyma czytając o Emilii, która zdobyła wykształcenie - jak sugeruje tekst - dlatego, że żaden z kilkudziesięciu chłopców/mężczyzn, w jakich się kochała przez pierwsze kilkanaście życia, jej nie chciał z powodu jej oszpeconego ciała. Niby widzę, jaką logikę próbował zastosować tu autor, ale kompletnie jej nie kupuję.
Dwie gwiazdki daję (a w zasadzie 1 i pół), ponieważ podarowałam sobie czytanie zakończenia, które mogło być co najwyżej gwoździem do trumny "Dygotu", a nie chcę być niesprawiedliwa (ha ha). Pozwolę sobie jednak odnieść się jeszcze do opisu na przodzie okładki i powiedzieć, że jeśli ktoś chce czytać ballady, to odsyłam go do Mickiewicza (ok, jestem ciut złośliwa, ale to określenie pasuje do tej powieści jak świni siodło, a "Ballady i romanse" to znacznie lepsza literatura), a jeśli szuka piękna i okrucieństwa polskiej prowincji, to lepiej sięgnąć po Tokarczuk albo chociaż "Dolinę Issy" (i pewnie kilka innych pozycji, które mi teraz do głowy nie przychodzą).
Cóż. Gdybym chciała być wyrozumiała, powiedziałabym, że „Dygot” Małeckiego to książka ze wszech miar poprawna, wtłoczona we wszystkie standardy literatury popularnej, ze sprawdzonymi trikami i tematyką, która przyciąga tłumy czytelników. Książkę czyta się szybko i… chyba tyle. Bo niestety poza chwilami ładnym językiem i sprawną narracją, „Dygot” jest wtórny, nijaki i wypełniony postaciami wyciętymi z kartonu. Wszystko zagrane jest na tę samą nutę, nutę rzewną i szybko męczącą. To nie jest „Prawiek i inne czasy” Tokarczuk, to raczej nowa odsłona „Samotności w sieci”, choć może teraz jestem za surowa, Małecki nie zasługuje na taką potwarz (nikt nie zasługuje).
Im dalej w las, tym bardziej wywracałam oczami, bo to wszystko było i jeszcze w lepszej formie. Te niekończące się niby to zbiegi okoliczności, pachnące przeznaczeniem i wołające o historii zataczającej koło. Te tajemnice, które albo odgadywało się natychmiast, albo nic czytelnika nie obchodziły (albo oba naraz). I owszem, opisy chwilami były ładne. Chwilami jednak leciały w banał i kicz, a wszystko to niczym z podręczników kreatywnego pisania. Wiem, czytałam, do tej pory mam traumę. Początek jeszcze dawał nadzieję, że może dalej autor się rozbuja i zaserwuje coś głębszego, prawdziwszego. Niestety, przy akcie o Sebusiu nie wiedziałam już, czy ziewać, czy wywracać oczami z ciężkim wzdychaniem.
Książka cieszy się taką popularnością, że może to typowa sytuacja, że nie jestem grupą docelową. Nie wiem, kto nią jest, ale tyle osób lubi „Dygot”, że może powinnam zachęcać Was do spróbowania. Tyle że mnie osobiście wydaje się, że szkoda czasu.
Jedna z najlepszych powieści jakie czytałam w ciągu ostatniego roku. Książka o życiu. Opowieść o dwóch rodzinach na przestrzeni kilku pokoleń. Brzmi tendencyjnie i nieciekawie. A opowiedziana w taki frapujący sposób, z taką swadą i lekkością, że nie mogłam się od książki oderwać. Tajemnica w powieści nie pozwala przerwać czytania.
First 200 pages are amazing, but later it's not that good. I'm not disappointed because of first 2/3 of the book which was magical. Ofc you must read it yourself, but I have mixed feelings :/
"Dygot" oceniam na solidne 4. Z czego to wynika? Z powtarzalności pewnych chwytów w konstruowaniu bohaterów i fabuły, korzystania z podobnych schematów, które zauważyłam w "Rdzy", a które powtórzyły się w "Dygocie". (Choć właściwie jest odwrotnie, ale czytałam w zaburzonej chronologicznie kolejności). Nie ma w tym nic złego, ale też nic zaskakującego. Pewnie gdybym najpierw sięgnęła po "Dygot", to "Rdza" straciłaby nieco w moich oczach, a tak uplasowała się wyżej.
Rany, to było takie wręcz nie do opisania. Opowieści tylu pokoleń... Z początku kojarzyło mi się to z "Chłopami" Reymonta, wiem ze to inne lata, ale ten opis życia ludzi w danych czasach wydaje się bardzo charakterystyczne. Jestem pod dużym wrażeniem.
Dla mnie ta książka jest o smutku, utrapieniu, o drżeniu serca szarpanego cierpieniem. O tym, jak to wszystko z jednego człowieka rozlewa się na innych, a w szczególności na rodzinę, potomstwo. Przy tym pokazane jest życie, zwykłe życie i wyzwania codzienności, mozół i rutyna, z przebłyskami radości w nieskończonym mroku. Po przeczytaniu czuję wciąż echo tego smutku z książki. Nie każda historia musi być szalona i niezwykła, nie każda musi się dobrze kończyć i podnosić na duchu. Czuję, że mój optymizm opiera się klimatowi tej książki i pociesza mnie fakt, że to wynika z mojego wychowania. Z tego, jak wielkie miałam szczęście wzrastając w szczęśliwej rodzinie, pod opieką kochających rodziców, którzy dali mi beztroskie dzieciństwo i niezachwiane poczucie bezpieczeństwa. Wiem, że nie każdy miał w życiu takie szczęście i wiem, że nie każdy miał szansę zbudować w sobie optymizm i siłę, by walczyć ze smutkiem. Doceniam tę książkę za to, że przypomina mi o tych wszystkich ludziach, wzmacnia moją pokorę i zrozumienie, a także pobudza na nowo wdzięczność za to, co mam.
Książki Jakuba Małeckiego o pięknie i okrucieństwie polskiej prowincji. Książki napisanej o ludziach jako demonach, jako żywiołach, trwających i czekających na nieuniknione. Dygot to jest strach przed życiem, przed cierpieniem i przed wszystkim na co nie mamy wpływu.
Opowieść o ludziach, o pokoleniach, o pojedynczych przypadkach ludzi, którzy starali się jakoś przeżyć jak najlepiej swoje życie i wychodziło im to z różnym skutkiem. Niekiedy przez twoje własne błędy które gdzieś tam popełnili po drodze, innych życie nie było kolorowe przez to, jak byli traktowani przez innych i zupełnie nie mieli na to wpływu.
Powiem wam że ja z Małeckim mam coś takiego, że o wiele mi się lepiej go słucha niż czyta. Dlatego niezwykle się cieszę, że postawiłam na audiobooka tej książki, mimo że mam wersję papierową, bo choć nadal trochę gubiłam się w bohaterach to jednak cała historia wydawała mi się niezwykle magiczna i nie nużył mnie ten styl jak mógłby podczas fizycznego czytania.
Ta historia mnie wchłonęła i obudziła tyle emocji, że brak słów. Bardzo mocna i do bólu prawdziwa. Przepiękna i wzruszająca ballada. Pozostaję pod ogromnym wrażeniem.
Mocna średniówka. Nie wywołała we mnie ani negatywnych, ani pozytywnych emocji. Nie związałam się z żadną postacią ani nie miałam potrzeby do niej wracać :(
Kolejne, bardzo udane spotkanie z Małeckim. Podoba mi się jego styl i sposób opowiadania ciekawej historii, pięknej i zarazem smutnej opowieści o poszukiwaniu akceptacji i swojego miejsca. Solidny autor i dobra literatura.
NA SKRÓTY Podobno teraz się czyta Jakuba Małeckiego (nie mylić z Robertem). Nie lubię mieć zaległości, więc zachęcona pozytywnymi opiniami znajomych z LC czytam wreszcie i ja.
Nie dygoczę. Stękam. Nie zachwycam się. Wybrzydzam. Narażam się wszystkim znajomym. Trudno. Wybaczcie, albo nie, ale skoro już tę książkę przeczytałam, to muszę wyłożyć, dlaczego dla mnie jest ona zaledwie przeciętna.
Może gdyby poprzeczka moich oczekiwań nie została zawieszona tak wysoko… Ale została. Skoro widzę w recenzjach nazwisko Jakuba Małeckiego wymieniane jednym tchem obok Wiesława Myśliwskiego i Olgi Tokarczuk, to czemu tu się dziwić? Więc pierwszy zawód - to jednak nie ta liga.
Jeśli chodzi o język, styl i umiejętność budowania fascynującej anegdoty Małeckiemu rzeczywiście nic nie można zarzucić. Wielka literatura, to jednak nie tylko zdolność prowadzenia wartkiej narracji ciekawym językiem, ale coś więcej. Coś nieuchwytnego, coś, co sprawia, że książka chwyta za gardło i porusza tak, że nie można o niej zapomnieć. Dlaczego więc nie zachwyca, skoro zachwyca?
Najbardziej mi szkoda, że autor mając tak wielki potencjał, poszedł na skróty. Skupił się wyłącznie na przedstawieniu ciągu anegdot, i to takich, które są ze swej natury najbardziej atrakcyjne dla czytelnika. Lawina nieszczęść, wiszące w powietrzu klątwy, odmienność, która zawsze jest pociągająca – wszystko to sprawia, że książkę czyta się z dużym zainteresowaniem, ale szybko się o niej zapomina.
Bohaterów jest tak wielu, że żadnemu z nich nie mamy szansy przyjrzeć się uważniej. A kiedy już mamy nadzieję, że może uda nam się wejść głębiej, poznać psychikę postaci, motywację działania, znaleźć odpowiedzi na nurtujące nas pytania, przejąć się czyimś losem, to bohater zaraz umiera. Klątwa? Dygot? Nie kupuję tego. To tylko unik autora.
Jakub Małecki traktuje po macoszemu nie tylko psychologię postaci, ale również polską historię. Gdyby poszedł na całość i osadził akcję w jakimś fikcyjnym Macondo, wtedy można by mu wybaczyć wszystko. Ale jesteśmy w Wielkopolsce, w konkretnych ramach czasowych i miejscach, a mamy poczucie, że moglibyśmy być wszędzie, czyli nigdzie.
Prowadząc akcję przez prawie siedemdziesiąt lat Małecki miał okazję napisać epicki fresk mocno osadzony w historycznych i topograficznych realiach. Z szansy nie skorzystał, i to jego święte, autorskie prawo, ale mnie, dociekliwemu czytelnikowi naprawdę jest żal, że na przykład o wysiedleniach z Wielkopolski w czasie II Wojny Światowej dowiedziałam się tylko tyle, że jakieś były. Rodzina wyjeżdża nie wiadomo gdzie, potem wraca nie wiadomo skąd, więc właściwie nic takiego się nie stało. Dla ludzi nie związanych z regionem to temat zupełnie nieznany (nie to, co opisywane na sto sposobów wywózki do Kazachstanu), potencjał ma ogromny, więc szkoda, że został zupełnie odpuszczony. Po co w ogóle było go sygnalizować, skoro dla tej historii nie ma to żadnego znaczenia?
To nie jest książka o wpływie historii na losy jednostki – powiecie. Zgoda. Nie jest. Ale nie można, zasłaniając się „realizmem magicznym”, udawać, że takiego wpływu w ogóle nie ma. Wypadałoby też, jeżeli pisze się o czasach historycznych, włożyć trochę pracy w dokumentację. Rodzina prowadzi prywatny sklep prawie przez cały okres powojenny, jakby nie było ustawy o nacjonalizacji przemysłu i handlu. Kolejny dowód na to, że dla młodego pokolenia okres komuny różni się tylko tym od współczesności, że kiedyś było trochę więcej biedy i ludzie byli bardziej zabobonni (patrz: recenzja „Wiary” Anny Kańtoch na moim blogu https://www.czytacz.pl/2018/08/anna-k...). Więc po co się brać za opisywanie czasów historycznych, skoro tak mało się o nich wie?
Mam takie nieodparte wrażenie, że :Dygot” to jest właściwie dopiero szkic powieści. Objętość tak wątła, że nawet autorzy kryminałów piszący po kilka książek rocznie potrzebują więcej słów żeby wyłożyć temat. Liczba anegdot i barwnych postaci jest za to tak duża, że można by nią obdzielić spokojnie jeszcze niejedną powieść.
I to jest chyba największy zarzut do Jakuba Małeckiego: brak zachowania odpowiednich proporcji. Bujna wyobraźnia ponosi autora tak daleko, że nie potrafi jej okiełznać i założyć sobie cugli. I stąd właśnie wrażenie, że tylko ślizga się po zamarzniętej powierzchni, ledwie dotyka ważnych tematów i nie interesuje go sięganie głębiej, pod lód. Dygot, i wystarczy. Dla mnie to za mało.
Mam szczerą nadzieję, że to tylko błąd młodości, a nie świadomie wybrana droga. Że to nie Coelho, który udaje, że jest Marquezem, tylko Małecki, któremu brak doświadczenia. Na pewno sięgnę jeszcze po jakąś jego książkę, ale tak najwcześniej za dwa, trzy lata, żeby się przekonać, czy nadal będzie szedł na skróty, czy uda mu się dorosnąć.
Bardzo się cieszę, że przeczytałem tę powieść. Jakub Małecki umie w ten magiczny sposób pokazać naszą szarą rzeczywistość oraz ubrać ją w piękne słowa. Czytając Dygot, byłem pod ogromnym wrażeniem ilości informacji podanych w niewielkiej liczbie stron. Śmiało z losów obydwu rodzin można by stworzyć kilkutomową sagę. A tu cała opowieść zamyka się na trochę ponad 300 stronach. Nie działo się w niej nic, ponadto co może spotkać i zapewne spotkało wiele polskich rodzin. A mimo to czytałem z wielką uwagą oraz zainteresowaniem. Wiem, że nie ocenia się książki po okładce, ale poprzednie wydanie, mimo wielu zachwytów nad książką, nie zachęciło mnie do zakupu. Dzięki Wydawnictwu SQN nie dość, że w końcu przeczytałem Dygot to jeszcze mam w swoich zbiorach piękne, nowe wydanie. Po lekturze myślę, że dużo lepiej pasujące do samej powieści. Chociaż brakuje mi sowy na okładce. Polecam gorąco, każdemu kto jak ja, zwlekał jeszcze z zapoznaniem się z Dygotem. Warto, warto, warto.
Słyszałam mnóstwo pozytywnych opinii o tej książce. Jednak mnie nie zachwyciła.
Nie zrozumcie mnie źle. Fabuła jest świetna, styl pisania też nie jest zły, ale zwyczajnie nie potrafiłam się zżyć z tą historią. Brakowało mi emocji. Pojawiały się tylko w kilku momentach, natomiast w pozostałych dla mnie wiało nudą.
Szkoda, bo nastawiałam się na interesują pozycję. Nie mamy dogłębnego opisu bohaterów. Pojawia się ich za dużo. Książka ma ogromny potencjał, ale we mnie nie wywołała żadnych emocji. Ani zachwytu, ani irytacji. Nic.
Odczucia po przeczytaniu takie jak po "Rdzy". Znów było prosto, ale bardzo wciągająco. Smutno, ciekawie i zaskakująco. Autor ponownie prowadzi historię na swój, wyjątkowy, można powiedzieć, że magiczny, sposób. Schemat jest bardzo podobny - historia ludzi, rodziny na przestrzeni wielu lat. Bardzo prawdziwa, bez koloryzowania. Mimo, że brakuje tej książce wad, po wcześniej przeczytanej "Rdzy" nie robi już takiego dużego wrażenia. Mam nadzieję, że kolejne książki autora nie będą powielać wszystkich dotychczasowych schematów i przyniosą coś nowego.
Pierwszy raz czytałam tę książkę prawie 10 lat temu i wtedy uderzyła mnie prosto w serce i wycisnęła powietrze z płuc - pewnie dlatego, że wcześniej niczego podobnego nie czytałam. Po latach oceniam "Dygot" trochę niżej, na nieco naciąganą czwórkę. Lubię sagi rodzinne, ale zazwyczaj jest tak, że któraś z części historii jest lepsza niż inna, tutaj są to czasy Janka, Ireny, Bronka i Heleny, no i perspektywa Emilii. Niestety współczesna linia czasu nie podobała mi się aż tak i nie przemówiła do mnie tak jak przeszłość. Podczas lektury miałam skojarzenia z "Na wschód od Edenu", zwłaszcza przy wątku Kazimierza i Wiktora, i trochę przy Dojce. Trzy ostatnie strony tej książki to jest taki kunszt, że aż chce mi się płakać. Ogólnie - to wciąż fantastyczna książka.
Po przeczytaniu „Nikt nie idzie” długo zwlekałam po sięgniecie po kolejną książkę Małeckiego… Jak ogromny błąd popełniłam. Czy za recenzję może posłużyć fakt, że przeczytałam ją praktycznie w jeden dzień? Albo moje łzy, które wylałam nad losami członków rodziny Łabendowiczów?
Niesamowity klimat, trochę brudny, trochę brzydki, ale wciągający, jak nic innego. Ludzie, prości i prawdziwi, z każdą stroną coraz bliżsi i realniejsi.
Sama nie wiem co pisać. Jest zachwyt… Chyba jeden z największych w tym roku 🫣