Trzydzieści jeden miast, kilkadziesiąt zajmujących opowieści. Filip Springer przejechał całą Polskę od Szczecina po Krosno i od Suwałk do Wałbrzycha, żeby zobaczyć, jak żyje się dziś w miastach, które w 1999 roku utraciły status stolicy województwa. Poznał ich historię, rozmawiał z mieszkańcami. Spotykał przedsiębiorców, artystów, aktywistów i bezrobotnych. Zaglądał do lokalnych warsztatów i kafejek, odwiedzał upadłe fabryki i prężnie rozwijające się firmy, dworce i McDonald'sy. Pytał ludzi o to, z czego są w swoim mieście dumni, co ich cieszy, a co chcieliby zmienić. Z książki wyłania się niejednoznaczny, migotliwy obraz Polski mniejszych miast – gdzie wszystko może się zdarzyć i nic nie jest tak proste, jakby się mogło wydawać.
Filip Springer (ur. 1982) — reporter i fotograf współpracujący z największymi polskimi tytułami prasowymi. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2010) oraz programu Młoda Polska Narodowego Centrum Kultury (2012). Swoje prace prezentował na wystawach w Poznaniu, Warszawie, Łodzi, Gdyni, Lublinie i Jeleniej Górze. Jego reporterski debiut – książka Miedzianka. Historia znikania – znalazł się w finale Nagrody im. R. Kapuścińskiego za reportaż literacki 2011 i był nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia 2012. Jest także finalistą Nagrody Literackiej Nike 2012 i laureatem trzeciej edycji konkursu stypendialnego dla młodych dziennikarzy im. Ryszarda Kapuścińskiego. 13 pięter to jego czwarta książka. Wcześniej ukazały się: Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u, Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni i Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach.
Kiedyś może skończę (przy okazji jakiegoś chorobowego czy coś), ale to jest książka z bardzo widoczną/oczywistą tezą, a to nie jest to, co Tygryski lubią najbardziej.
Male miasto Deindustrializacja, gloryfikowanie przeszlosci, brak perspektyw i srodkow, frustracja, ucieczka mlodych do wiekszych osrodkow. Niby to wszystko oczywistosc, a jednak sa osoby, ktore potrafia podjac inicjatywe na przekor wszystkiemu. Troche porownuje z Hiszpania - z mojej perspektywy w Polsce wcale nie jest najgorzej. W Hiszpanii ucieczka jest naprawde masowa. A Springer jak to Springer, pisze swietnie na kazdy temat.
'Obserwacje na poziomie zwykłego mieszkańca miasta' A ja udam, że nie czytałam tego przegladu anegdot z fb. I cicho liczę, że to tylko jednorazowy blad w sztuce.
Wszystkie opisane miasta Archipelagu zalewają mi się w jedno. Chyba o to chodziło. Pamiętam kilka pojedynczych historii, jak tę o dystyngowanej pani, która wróciła po wielu latach ze słonecznych Włoch, by prowadzić malutki hotel, tę o kobiecie prowadzącej ekologiczną piekarnię czy tę o płockim porcie. Poza tą ostatnią, nie wiem, w jakich miastach rozgrywała się reszta z nich. O to chyba chodziło. Historie z miast Archipelagu, pozornie odległe, przeradzają się w miarę lektury w poruszającą i momentami oniryczną opowieść o porażkach, bezradności samorządów,czy połykającej ludzi szarości, ale i o szansach, tych wykorzystanych i tych zaprzepaszczonych, ambicji, lokalnym, czasem irracjonalnym, patriotyzmie, i w końcu o ludziach, bo to oni zmieniają oblicze miast Archipelagu, nie bacząc na przeciwności i niesprzyjające warunki. Bardzo polecam.
Coś się stało z tym Sprigerem, czy to ja zaczęłam go inaczej czytać?
Nie zrozumcie mnie źle, większość książki jest bardzo ciekawa, zwłaszcza dla osoby, która łaknie jakichkolwiek informacji z kraju, ale Springer mi się jakoś psuje. Dużo w "Mieście Archipelagu" jest takich uwag niby to filozoficznych, ale w gruncie rzeczy tak prostych, że aż banalnych, tak banalnych, że aż zupełnie niepotrzebnych. Należy także pamiętać, że skoro całość napisał ten, a nie inny autor, to wszędzie wyczuć będzie można klimat udomowionej beznadziei podszytej przekonaniem, że tu się nigdy nic nie zmieni.
Kilka uwag zebranych po lekturze -- o wrażeniach, wydaniu, zdjęciach, pytaniach, które nasuwają się przy czytaniu i później: http://pierogipruskie.blogspot.com/20... .
Wciągająca i bardzo pouczająca podróż po Polsce mniejszych miast. Lektura książki dobitnie uświadamia, że Polska to kraj różnorodny i nie ogranicza się tylko i wyłącznie do wielkich miast. Mam tylko nadzieję, że projekt, jakim jest Miasto Archipelag, będzie nadal kontynuowane.
Przedsięwzięcie ambitne. Autor sprawdzony, potrafi pisać tak, żeby skromnymi środkami poruszać czułe struny. Książka o poczuciu krzywdy i braku nadziei. I to zapamiętam. Trochę mało jak na 300 stron. Reszta historii zlewa się w jedno Miasto, a raczej Miasteczko.
"Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast" to zbiór reportaży Filipa Springera, których głównymi bohaterami są byłe miasta wojewódzkie. Miasta, które utraciły status, w których rozbudzone nadzieje na rozwój i splendor zostały w latach 90. zatrzymane. Miasta, w których ludzie mają prawo być rozczarowani.
Ja jestem odrobinę rozczarowany lekturą, bo jednak żal, że nie dostaliśmy czegoś więcej. Springer w "Mieście..." pokazuje, że żaden typ reportażu - historyczny, na podstawie źródeł wtórnych, osobisto-impresjonistyczny, a także klasyczny z wyrazistą jednostką bohaterską - nie jest mu obcy i udowadnia po raz kolejny, że jest wirtuozem reportażu. I chyba dlatego bardzo bym chciał, gdyby jednak pomieszkał w jednym z tych miast na dłużej i stworzył rzecz większą. Wiem, że Autorzy nie piszą na moje zamówienie, ale ja bym bardzo chciał czegoś na wzór "Miedzianki", bo jednak najlepiej czytało mi się "Polskę mniejszych miast", gdy czułem, że z danego reportażu można by przejść do wielkiej narracji reporterskiej, do osobnej książki o Chełmie czy Elblągu.
Tyle marudzenia, teraz jednak pochwały i osobiste refleksje. Fantastyczny zamysł Springera, by pokazać różnorodność "Polski mniejszych miast", jej poplątane losy historyczne oraz trudną, kapitalistyczną rzeczywistość, w której peryferia przegrywają z centrum, wzbudzi zapewne niejedną lokalną debatę. Jest o czym rozmawiać. Żyjemy w takim dziwnym momencie, gdy z jednej strony potrafimy już śmiać się z "wanny z kolumnadą", obnażamy mechanizmy rynkowe, czytamy "Magazyn Porażka", śmiejemy się z nieśmiesznych obrazków czy przyznajemy, że można być Chujową Panią Domu a wraz z Frej czy Chromrym smutno się uśmiechać nad własnym losem. Tyle, że rzeczywistość średnich miast bywa bolesna, fobiczna, antyludzka, wciąż uwikłana w wojenki, zbiorowe amnezje i niemoc bez tych obrazków. Tam jest trudniej bez memów.
Springer świetnie opisuje lokalną beznadzieję, choć nie brakuje w "Mieście Archipelagu" optymistycznych wizji, ludzi, którzy spełnili się w swoich "małych ojczyznach". Mimo to dominują historie jak z horrorów czy groteski. Czy to perspektywa warszawskiego reportera gnającego po prowincji, by zrobić książkę, o której będzie głośno? Czy jednak werystycznie oddany świat miast, które przegrały walkę o status? To są pytania bez dobrych odpowiedzi i Autor zdaje sobie z tego sprawę. Za co mu chwała.
Czas na osobistą refleksję. W sobotę byłem w Elblągu, który jest jednym z bohaterów książki. Przy Centrum Sztuki Galeria EL, które mieści się w odbudowanym gotyckim kościele, stoi, jak to mówią w galeriach, "obiekt o walorach artystycznych", Rzeźba, instalacja. Obiekt. I obiekt ten zależnie od perspektywy może być ilustracją sukcesu i wysokiego statusu miejsca, albo pokazywać jak groteskowym projektem jest elbląskie Stare Miasto. By pokazać, że żaden z tych obrazów nie jest prawdziwym trzeba umiejętności dużo większych niż moje próby z aparatem w komórce i filtrami do insta. Te umiejętności chyba posiadł Springer.
To wrażenie z wycieczki, ale kilkanaście lat mieszkania u podnóży Wałbrzycha sprawia, że rozumiem czemu Autor nie pisze o "małych ojczyznach" a "archipelagu" - bo to są takie wyspy, na które, jak już się z nich odpłynie, to bardzo trudno wrócić. Prądy raczej je omijają i można przez lata nie trafić na ten właściwy, znaleźć inną ojczyznę, ale jednak z jakimś szybszym biciem serca czytać o wałbrzyskiej Palestynie. Bo każde wspomnienie zapomnianej wyspy to jednak jej docenienie, nadanie statusu interesującej, reporterskiej. I to nie w klimacie "sprawy dla reportera".
Springer nawet pisząc negatywnie i pokazując ciemne oblicza średnich polskich miast, je nobilituje, rekonstruuje nadając im cechy "miejsc godnych reportażu". Czas zatem ruszyć w Polskę mniejszych miast. Patrząc na plany wydawcy i Autora - okazji do spotkań będzie sporo. A ja - choć to niby zawód tego kolesia, co to napisał - muszę dodać, że szacun Filip za to ile się najeździłeś. Może teraz powieść drogi? Póki co z pewnością warto poznać mieszkańców archipelagu.
Świetna reporterska robota, tym bardziej interesująca, gdy kilka lat mieszkało się w stolicy, czasy liceum spędziło się w jednym z miast Archipelagu, a teraz osiadło się w zupełnie innym "archipelagowym", odległym o kilkaset kilometrów od tego pierwszego.
Książka pokazuje różnorodność miast, których jedynym wspólnym mianownikiem to, że kiedyś były stolicami województw. Miasto Archipelag pokazuje też, że kłopoty Radomia/Częstochowy/Elbląga/ to nie jest po prostu efekt utraty rangi po podziale administracyjnym państwa, ale złożenie wielu różnych czynników. I niestety karmienie naiwnej masy obywateli wytłumaczeniem "Tego się nie da, tamtego się nie da, ale... gdybyśmy znów byli stolicą województwa to ho ho" to po pierwsze zwykła kiełbasa wyborcza służąca mamieniem owiec chodzących od urn, a po drugie tania wymówka, którą bardzo łatwo zasłonić brak pomysłów i chęci działania różnych instytucji.
Na szczęście Springer pokazuje też jasne punkty w tej sieci wysp, zarówno pojedyncze osoby jak i grupy, które potrafią przeciwstawić się temu defetyzmowi i wbrew wszystkiemu działają i próbują zmieniać otaczające je miasto na lepsze.
Koncepcja książki Springer zasadza się na "archipelagu", co bardzo dobrze oddaje portret Polski mniejszych miast. Jak pisze sam autor, na koniec te wszystkie miasta zlewają się w jedno. O taki efekt chodziło. Springer snuje arcyciekawą opowieść, do której momentami wkrada się chaos. Opowieści mogłyby być bardziej uporządkowane i dopracowane, ale Springer przyjął rolę reportera, nie pisarza. On niczego nie udaje, nie próbuje niczego czytelnikowi "wepchnąć" na siłę. Dlatego też, mogę mu pewne rzeczy wybaczyć. Ważniejsze dla mnie jest to, co on opisuje, a nie w jaki sposób. Nie mogę, niestety, Springerowi darować jednego - za mało zdjęć. Wielka szkoda, bo zdjęcia są piękne i bardzo dobrze wkomponowują się w opowiadane historie. "Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast" to trudna lektura, która pozostawia mnie z bardzo gorzką refleksją. Jeżeli wyznacznikiem rozwoju miast staje się McDonald's i galerie handlowe, to przyszłość rysuje się w czarnych barwach. Może i nie jestem najbardziej empatyczną osobą, ale patrząc na zdjęcie dworca w Chełmie, zrobiło mi się po prostu przykro. Tak po ludzku.
Tak, Panie Springer. Tak, tak, tak. Po raz pierwszy czuję, że zabrakło mi skali. Takiej ksiażki potrzebowałam, mam cichą nadzieję, że potrzebowały jej też polskie mniejsze miasta. Nie potrafię ubrać w słowa, co dokładnie w sposobie pisania Springera mnie tak urzeka i absolutnie pochłania, że jego książki odcinają mnie od ��wiata i nie puszczają, aż nie skończę. Być może powodem jest właśnie to, takich książek o Polsce właśnie nam trzeba. Albo przynajmniej mi.
Ta książka nie jest zła. To całkiem dobry początek reportażu o kilkudziesięciu miastach w Polsce, ale problem polega na tym, że nie da się o nich opowiedzieć na tych trzystu stronach. Chce się dużo więcej. I, nie oszukujmy się, wiedziałam o tym już zanim otworzyłam tę książkę. Pewnie dlatego byłam tak ciekawa. To, że Springer potrafi zresearchować temat nie ulega wątpliwościom: zakochałam się w Miedziance, bardzo lubię Zaczyn, a z 13 piętrami zyskałam do niego naprawdę wielki szacunek. Jestem przekonana, że o odwiedzonych miastach wie dużo, dużo więcej; trochę naiwnie wierzę, że część jego geekowskiej duszy łkała, kiedy zdawał sobie sprawę z tego, jakich opowieści nie przedstawi. Choć nie lubię pobieżnego dotykania różnych historii jestem w stanie przyjąć konwencję autora – i doceniłam ją zarówno w Źle urodzonych czy Wannie. Pytanie tylko: po co tu to wszystko? Stawiam dolary przeciwko orzechom, że każdy z nas był kiedyś w Mieście – i nie potrzebuje autora do tego, by samemu wysunąć pewne wnioski. Odnoszę nieprzyjemne, niepokojące wręcz uczucie niepotrzebności, jestem trochę zawiedziona. Ta książka, niestety, nie dostarcza żadnych myśli, których nie mielibyśmy już wcześniej. Trochę naiwnie wierzyłam w to, że się uda: że tłok historii doprowadzi do innej, niż średnia, mieszanki. O tym już wiedzieliśmy. Cały projekt Miasto Archipelag uważam za przedni pomysł. Chętnie poczytałabym – o każdym z miast – dużo, dużo więcej. Pozostaje mi mieć nadzieję, że kiedyś się to uda.
Widzę te miasta smutne jak pizda, pulsujące frustracją i rezygnacją, brudne i brunatne, zmęczone i zadymione. Widzę odrapane kamienice, które jakby nie miły już prawa stać, a przecież ktoś im wstawił białe okna z PCV. Widzę ulice, domy i podwórka, jak żywe, jakbym stała na nierównym chodniku i słyszała odjeżdżającego właśnie z przystanku Ikarusa. Zwłaszcza, iż wygląda na to, że autor wykonał wszystkie fotografie w późne listopadowe popołudnie (jakby w miastach archipelagu nigdy nie świeciło słońce).
I niewiele umiem powiedzieć na temat słowa, autora, czy języka... jakby książka, co przecież całkiem sporo waży i ma zadrukowane kartki, nie istniała. Tylko te zasnute ciężkimi chmurami obrazy otaczają mnie, jak gdybym to ja dopiero co wysiadła z pekaesu na dworcu krytym blachą falistą. Niewykluczone, że to właśnie jest dowodem dobrze wykonaną reporterską robotę.
PS. Tylko jak to możliwe, że każdy z napotkanych przypadkowych mieszkańców, od żuli i pijaczków, "poprzemysłowych emerytów", poprzez właścicieli mniejszych lub większych działaności gospodarczych, działaczy kultury i reporterów, aż po byłych wojewodów, wypowiada na koniec akapitu jedno ważkie zdanie, mądrość, czasem tkliwą, czasem gorzką, ale zawsze brzmiącą jak najdonioślejsza puenta?
Ciekawy pomysł na książkę-reportaż. Autor przemieszcza się między miastami, które w wyniku reformy administracyjnej w 1999 roku utraciły status miasta wojewódzkiego i obserwuje prowincjonalną codzienność. Książkę czyta się szybko, choć jest dosyć nierówna. Interesujące historie i celne spostrzeżenia wymieszane są z mało ciekawymi opisami-dłużyznami. Czasami przeraża trafność obserwacji życia i estetyki prowincjonalnej Polski.
Bardzo zmęczyła mnie ta książka. Dopiero od około 220 strony treść i historie nabrały dla mnie koloru i sensu. Do 220 strony w zasadzie czułam się jakbym czytała powyrywane kartki z kalendarza, każda z innego roku i miesiąca, każda zupełnie o czym innym.
Wcześniej przeczytałem "Miedziankę", dlatego teraz z zaciekawieniem sięgnąłem po "Miasto Archipelag". Miałem dodatkową motywację - 10 lat (od 3 klasy podstawówki do ukończenia liceum) przemieszkałem w Koninie, który jest jednym z opisywanych miast. Książka mnie nie zawiodła. Springer to dociekliwy reporter, wnikający w rozmaite miejskie szczeliny, w których widzi coś interesującego. Niestety, obraz, który się wyłania, daleki jest od kolorowych obrazków, którymi kiedyś epatowano, aby przyciągnąć ludzi w te miejsca. Mało znam inne opisywane miasta, ale wnioski ogólne, które wyciąga autor, pokrywają się z moimi obserwacjami. Konin staje się powoli chylącym się ku upadkowi miastem emerytów. To pokolenie moich rodziców tworzyło to miasto, bo wtedy, w latach 60. oferowało to, co było przynętą - porządną pracę oraz, co ważniejsze, mieszkania na nowych osiedlach. To już jednak historia, teraz młodzi uciekają - byle dalej. I trudno się im dziwić. Polecam tę pozycję przede wszystkim tym, którzy jakiś czas swojego życia spędzili w jednym z tych byłych miast wojewódzkich, ale na pewno z zainteresowaniem przeczytają je ci, którzy nigdy w takim miejscu nie mieszkali. A swoją drogą - może autor, będący przecież młodym człowiekiem, powędruje tym szlakiem jeszcze raz, np. za jakieś 20 lat. To może być ciekawe doświadczenie.
Pierwszy Springer, którego mi się źle czytało (mam problem z książkami wydawanymi przez Dowody na Istnienie i teorię, że gdyby wydali Springera, byłaby to pierwsza książka Dowodów, którą czytało mi się świetnie; no więc to już nie jest taki pewniak. Czytając Archipelag, miałam wrażenie, że doczekałam spełnienia mojej teorii i ona nie wypaliła). Za dużo statystyk, cytatów z przeszłości, za duże rozproszenie, za duża powierzchowność. Sama idea była świetna, śledziłam projekt we wszelkich mediach, w jakich się pojawiał, i bardzo mu kibicowałam, ale książka jest jego najsłabszym ogniwem. Jednakowoż wybaczam. 5 (nie przeczytałam jeszcze Zaczynu) z 7 popełnionych przezeń książek było świetnych (albo bardzo dobrych), więc tę jedną słabszą wybaczam (#jedzienaopinii).
Archipelag smutku, zagubienia, bezwładności. Miasta upadłe anioły, pozbawione skrzydeł. Ostatnie na mecie, ale jednak jeszcze w biegu. Porzuciła je nadzieja, ale taniec jeszcze trwa, a mentalność odrzuconego dziecka przeradza się w pewien uparty spokój. Jak zwykle u pana Filipa podróż w nieznane owocuje niecodziennymi spostrzeżeniami. Doskonałe reportaże zamykają ginący świat w słowach i obrazach. Na pamiątkę, być może, ich odrodzenia.
Lata temu zupełnie inaczej odbierałam tę książkę. Była dla mnie odkrywcza, fascynująca, a spojrzenie autora na Miasta Archipelagu - świeże, przeszywające na wylot i precyzyjne w podsumowywaniu najważniejszych "grzechów" popełnionych na tych miastach, które znalazły odzwierciedlenie w reportażach ze zbioru. Teraz jednak staję raczej po drugiej stronie barykady: większość tekstów traktuje o niczym, rozdmuchuje do nieprawdopodobnych rozmiarów aspekty historyczno-cywilizacyjne, zarazem mijając się po drodze z motywem przewodnim książki (wpływ reform administracyjnych z 1979 r. i 1998/ 1999 r. na 31 "mniejszych miast" z tytułu), pełno też w tej pozycji jest reportaży niewnoszących kompletnie nic i meandrujących po mieliznach (Koszalin i jego "wpływ" na drugą zasadę termodynamiki; Leszno i sprzedawca zegarów; Skierniewice i Teatr Realistyczny; Krosno i Król Rynku etc.). Rozmówców Springer zresztą też dobierał według dziwnego klucza, dla mnie wyglądają oni niczym zbieranina przypadkowych interlokutorów, a wystawiane przez nich świadectwa o ex-stolicach wojewódzkich zdają się być jedynymi obowiązującymi, bo jakoś nie zmuszają autora do poszukiwania przeciwwagi czy kogoś, kto hołduje innym sądom i może rzucić inne światło/ podzielić się własnymi doświadczeniami czy spostrzeżeniami. Brakuje tu kontrapunktu z perspektywy mieszkańca, ponieważ same źródła historyczne i grzebanie w periodykach nie wyczerpują tematu, a czasami wręcz niepotrzebnie go spłycają (choć jednocześnie nie ujmuję Springerowi wykonania tytanicznej pracy przy zbieraniu tak różnorodnych źródeł). Poza wszystkim restauracje/ kawiarnie/ galerie handlowe są wyłącznie "nabite", ciąg budynków to tylko "pierzeja", a każda byle jaka sterta to "pryzma". No okej.
Zdaje się, że w zamyśle autora "Miasto Archipelag" miało być zbieraniną rozrzuconych impresji o miastach, które jeszcze dwadzieścia lat temu były miastami wojewódzkimi. Dlatego ja też w opinii podzielę się moimi wrażeniami, chaotycznie wyjętymi z pamięci, mam nadzieję, że wyjdzie z tego choć trochę przydatna opinia. Pierwsze akapity zachwyciły mnie - są o mapach, tych od czasów Ptolemeusza, niedokładnych, przekłamanych, pełnych fikcyjnych krain. Tak, zaczynając od starożytnej Calisii, wchodzimy w świat post-wojewódzkich miast zdegradowanych. A potem zaczyna się jazda bez trzymanki, rzadko który cały rozdział dotyczy jednego miejsca, tak więc po jakimś czasie nie wiedziałam, czy czytam o Koszalinie, Przemyślu, Elblągu czy Wałbrzychu. Dopóki autor trzymał się jednego tematu, jednej historii, książkę czytało się świetnie. Pokazał mnóstwo osób zaangażowanych w rozwój swojej małej ojczyzny, wbrew modzie i w niezgodzie na bylejakość i bezbarwność. Niektóre historie były bardzo budujące i w myślach notowałam co rusz inne miasto, które koniecznie chcę odwiedzić. Pod tym względem Filip Springer zrobił dobrą robotę. Na palcach jednej ręki mogę policzyć te miejsca, które uznałam po lekturze za nieciekawe. Uważam też, że autor ma świetne oko do detali, zauważa mnóstwo elementów miejskiego krajobrazu, które mi umykają.
Stosunkowo niska ocena wynika głównie z wymieszania miast ze sobą, w pewnym momencie wszystkie zlały mi się w jedno. Być może nie należy jej czytać jednym ciągiem, a dawkować sobie raz na jakiś czas.
Gdybym miał wynieść z lektury jedno słowo, byłby to kaliski "niedasizm". Niedasizm opisujący miasta pozostawione swojemu losowi, gdzie braku perspektyw według wielu nie da się już odwrócić. Miejsca, których nie da się już odbudować, lecz można z nich jeszcze uciekać. Ale także ludzie, którzy udowadniają, że nadal się da i wprowadzają do swoich miast teatr i kulturę, wykazują się gospodarnością i chęcią do działania w kierunku przyszłości, a nie rozpamiętywania tego, co było i nie wróci.
Warto również zapamiętać "archipelag", które powinno wejść do słownika jako pojęcie opisujące sieć mniejszych miast rozsianych po Polsce. Chciałbym, żeby to słowo weszło na salony, bo to będzie oznaczać, że rozmawiamy o możliwościach decentralizacji, gdzie większy nie zawsze zjada mniejszego.
Książka opowiada wiele historii z tychże miast, czasem związanych z historią, kulturą, a czasem bardziej przypadkowych spotkań. Choć wskazywane są miasta, których dotyczy dany rozdział, są one rozsiane pozornie przypadkowo, tak aby czytelnik nie musiał w każdym momencie wiedzieć, o którym mieście właśnie czyta. Tak samo jak każdy z nas pochodzący z mniejszych miast albo przeżył samemu wyjazd stamtąd, albo zna doświadczonych tym ludzi. Miasta zlewają się ze sobą razem z tym, gdy powstaje nasze wspólne generacyjne doświadczenie wyjazdu z Włocławków, Siedlec, Koszalinów i Wałbrzychów tego kraju w celu ułożenia sobie życia gdzieś indziej.
Fantastyczna lektura, szczególnie jeśli samemu było się związanym z którymś z opisanych miejsc.
Opisanie wszystkich miast, które przestały być wojewódzkimi po reformie w 1999 roku wydaje się karkołomnym zadaniem. I tak powstał opis „archipelagu” miast złożony z urywków historii, anegdot, szczątków krajobrazu. Chociaż wiele z nich jest ciekawych, zastanawiam się czy to, co powstało, zamiast być rzetelnym opisem zjawiska, nie nakreśla swego rodzaju stereotypu pokrzywdzonych miast, które mogą być ciekawostką i miejscem dla zdeterminowanych, ale nie polem do życia dla większości „ludzi z perspektywami”… Mimo, że pojawiają się też próby przełamania tego wrażenia, zakwestionowania niektórych tez, dalej czuję, że z tego reportażu można wyłonić swego rodzaju „mit małego miasta”.
Dlugo odkładana. Wyczekana, bo taka uznana, a i sam autor jest po prostu fajny.
Ale "Archipelag"? To jest wprost z podręcznika "jak napisać płytki reportaż" (no, pogłebiony nieco rysami historycznymi luźno dopiętymi do terażniejszości).
Wyjątkowo nie lubię "reportażu z podróży". Myślałem, że ta książka jest czymś więcej, ale to też schemat wspomnień z wycieczki.
Czyli jakoś półkę niżej niż reportaż..
Szkoda, bo autor sporo się najezdził, a naprawdę podobną książkę można napisać z domu.
Często znamy tylko największe miasta - nie tylko w innych krajach, ale we własnym również. Książka pokazuje jak zróżnicowane są mniejsze miejscowości, z jakimi trudnościami się borykają, ale też jaki potencjał w sobie mają. Chętnie przeczytałabym aktualizację po tych kilku latach - co się zmieniło i w jakim kierunku. Wsiadłabym teraz w samochód i pojeździła po Polsce. Reportaż, do którego na pewno jeszcze wrócę.