Na początku było słowo. A potem Bóg stworzył wyraz. Wyrazy znam brzydkie, słowa mam dla ludzi.
Miodek: Wrzuciłem na bloga swoją focię ze słynną szafiarką i gimbaza miała polewkę. Markowski: Zupełnie nie ogarniasz bazy. Ale obciach! Bralczyk: Profesorze, polewka z kolegi? To hejt.
Z powszechnie znaną lekkością, humorem i oczywiście oczywistą erudycją panowie profesorowie Bralczyk, Markowski i Miodek przeprowadzają nas przez labirynt znaczeń, dawnych i nowych, sypiąc obficie przykładami i anegdotami. I tłumaczą, pochylając się z aprobatą, dziwiąc się, prześmiewając, a nawet złoszcząc, choćby na gwiazdy mediów, że lansują odrażające pod każdym względem, także fonetycznym, słowo ‘zajebiście’…
– Dlaczego mąż, żona czy szef, którzy zatruwają nam życie, są toksyczni, a nie trujący? – Czy rzeczywiście hejtować jest łatwiej niż nienawidzić? – Co zrobić z paparazzo i czy kobietę zajmującą się namolnym fotografowaniem nazwalibyśmy paparacka? – Jak to się stało, że polewka – zupa – zmieniła się w polewkę, którą mamy z kogoś? – Kiedy facet całe lata funkcjonujący w polszczyźnie jako żartobliwe, ironiczne, lekceważące określenie mężczyzny zaczął faktycznie oznaczać twardziela?
„Trzy po 33” to nie tylko opowieść o słowach i zwrotach. To kapitalna rzecz o naszej współczesności i życiu w ogóle. Bo jak powiedział Wittgenstein, granice mojego języka są granicami mojego świata, co profesorowie słyszą doskonale i wychwytują natychmiast.
Ta książka drużyny językoznawców odbiega formą od poprzedniej (Wszystko zależy od przyimka) - jest zbiorem felietonów, a nie wywiadem. Według mnie jest w efekcie znacznie mniej atrakcyjna. O ile rozważania na temat współczesnej polszczyzny są ciekawe, tak sposób ich przedstawienia jest nazbyt monotonny. W dodatku przy niektórych felietonach odnoszę wrażenie, że były pisane "na siłę" i nie niosą wiele treści. Zdecydowanie mniej polecam niż wcześniejsze książki.
Mimo mnogości krótkich rozdziałów i ogólnie niezbyt grubej książki o dziwo czytałem ją dosyć długo. Może temu, że ciężko zapamietać na raz znaczenie dużej ilości słów. Czytałem sobie na raz po parę rozdziałów, max 10. Autorzy każde słowo opisują zwięźle, nie leją wody, same konkrety. To tak jakby porównać plik rozpakowany że spakowanym. Tutaj mamy wszystko "spakowane". Co do samych słów to przeczytacie o nich w opisie książki. Na koniec nadmienię, że podobał mi się ostatni dialog autorów.
Głupio dawać trzem wybitnym profesorom trzy gwiazdki, ale niestety - jakkolwiek wiedza jest wybitna, tak przekaz był dość słaby. Felietonowa forma sprawia, że ciężko jest czytać ją długo. Ostatecznie wylądowała jako tzw kiblownik. Inaczej nie da rady jej strawić, choć wiele przykładów było ciekawych.
Książka niestety jest bardzo nierówna. Markowskiego nie da się czytać i jest w bardzo niestrawnej formie. Bralczyk sadzi swoim charakterystycznym chaosem i strumieniem świadomości, ale Profesor Miodek, jak zawsze, jest niezawodny i wspaniale podaje najnudniejsze z pozoru informacje. Dla jego wkładu chociaż warto sięgnąć po tę pozycję.
Kto by pomyślał, że słowo plik pochodzi z łacińskiego wyrazu oznaczającego fałdę? Kto kojarzy, że oprócz rosyjskiej albo ukraińskiej chandry, angielskiego spleenu, niemieckiego Weltschmerzu, kiedyś używało się ojczystych smętków, żałości i tęsknic? Czy dla Was słowo fascynat w ogóle kojarzy się z pierwszym znaczeniem tego słowa, oznaczającego człowieka, który łatwo wpada w gniew? A wiedzieliście, że mówiąc pełen komfort popełniacie błąd?
Popartowa okładka skrywa w sobie krótkie teksty znanych profesorów Bralczyka, Markowskiego i Miodka, którzy z polotem i dużym dystansem analizują stosunkowo nowe zmiany w języku polskim. Wybierają sobie kolejne słowa, zasłyszane ostatnio od znajomych, nadużywane w telewizji, używane powszechnie w internecie. Obkładają się słownikami, szukają przykładów. A potem snują niespieszną opowieść w imieniu językoznawstwa deskryptywnego, czyli opisują zamiast nakazywać, zapisują obserwacje nowych użyć na tle historycznych znaczeń, badają uzus, zamiast serwować reguły. Omawiają trendy, nowe użycia, rozszerzenia, przesunięcia czy zawężenia znaczeń, pożyczki z innych języków - gównie paskudne anglicyzmy, które zagnieżdżają się w polskiej mowie obok rodzimych wyrazów.
Ta skromna, zielona książeczka pochłonęła mnie całkowicie, wrzucając w labirynt znaczeń, użyć i anegdotek. Zgrabne felietoniki o słowach podzielone na dwanaście części tematycznych w większości są niezwykle pasjonujące, bo oprócz zjawisk językowych mimowolnie komentują rzeczywistość: korporacyjną, medialną, wirtualną. Teraz z angielska bystrze odczytujemy czyjeś zamiary, zamiast odgadywać czy interpretować, biura podróży oferują egzotyczne destynacje, zamiast celów podróży czy po prostu miejsc, adresujemy naszą prośbę do managera, zamiast ją kierować do naszego zwierzchnika. Manifestacja kojarzy nam się z pozytywną i statyczną afirmacją poglądów, demonstracja sugeruje protest, ruch i negatywne emocje. Modne stało się godne pochylanie nad problemem, w sztuce do łask wróciło słowo kolektyw, a przyznawanie się już nie jest kojarzone z wyznawaniem winy. Takie użycia słów to szpan i tyle.
A znacie może słowo prekariat? Ja nie znałam. Podobnie jak zdumiał mnie fakt, że słowo raczej pochodzi od staropolskiego stopnia wyższego stopnia przysłówka rado, czyli chętnie. Ciekawie czytało się rozważania na temat nienawiści i hejtu, bo to już dwie różne rzeczy, na dokładkę z wycieczką w historię starego, słowiańskiego słowa nienawidzieć. Przedziwne, że obciach wziął się od trącego myszką obcinać - na przykład obcinać się na egzaminie. Znajdziemy też analizę szafiarki, modowego, prawilności, polewki i gimbazy, do tego przekonałam się, że trochę mylnie rozumiałam słowo bałamucić, a także, że mogę spokojnie używać po polsku wyrazu klisza w rozumieniu angielskim. Nie oszukuję się, że mówię i piszę po polsku zupełnie poprawnie, a czytanie takich rozważań rozbudziło we mnie językową tęsknotę za studenckimi zajęciami ze stylistyki języka polskiego, gdzie wyszło tyle utartych błędów, które popełniam na co dzień...
Do jednego mogę się tylko przyczepić, bo nie wiem, czy to ironia, czy po prostu niedoinformowanie. Mianowicie chodzi o fragment o słit foci. Profesor Miodek wspomina, że focia wywodzi się "z języka gier konsolowych <>" - nope. To nie tak. Słit mowy tudzież PoKeMoNiAsTeGo PiSmA używały tzw. pokemony, czyli dziewczynki z zamierzchłych czasów początku polskiego internetu, czyli dziewuszki Neostrady. Reguły były bardzo irytujące, bardzo niepoprawne i bardzo idiotyczne: zapożyczały słowa z angielskiego i zapisywały w spolszczeniu albo pisały polskie słowa częściowo fonetycznie jak po angielsku, ewentualnie doprowadzały do totalnych abominacji w stylu loffciam, boshe czy daj komcia. Więcej tu. Pismo i mowa tychże dziewuszek nie ma nic wspólnego z grami Pokemon.
Najbardziej jednak ubawił mnie fakt, że mimochodem dowiedziałam się skąd jest słowo rozkmina! Moja mama od razu skomentowała, że od początku wiedziała, że to jakieś brzydkie słowo, a co najmniej podłego pochodzenia. Okazało się otóż, że kmina to określenie mowy w gwarze więziennej, zapożyczone wcześniej z żargonu wędrownych handlarzy dewocjonaliami...
Najwyraźniej orientuję się w języku ojczystym lepiej niż myślałem, więc mniej felietonów miało wartość poznawczą dla mnie. Ale i tak dobra pozycja. Jedno zastrzeżenie: czytać porcjami, bo dojdzie do zmęczenia materiału :)
Są takie pozycje, obok których prawdziwy świr polonistyczny nie potrafi przejść obojętnie. Połyka je jednym tchem. I nie zmienia intensywności uczuć nawet wtedy, kiedy pozycje te nie do końca spełniły jego oczekiwania.
Było ich trzech. Bralczyk, Miodek, Markowski. Z takimi nazwiskami się nie dyskutuje. Takich nazwisk się słucha, czyta, chłonie. Każdy z nich to niezaprzeczalny mistrz słowa polskiego. Wiadomo było od początku, że kiedy stworzą coś razem, to nie ma zmiłuj: będę musiała to mieć. I mam. Książka ta jest zbiorem felietonów. Każdy z nich krąży wokół danego słowa. Na pierwszy rzut oka rewelacja. Schody zaczynają się, kiedy postanawiasz przeczytać tę książkę. Nie da się tego zrobić ot tak, jak powieść. Krótkie rozdziały, każdy z nich napisany przez jednego z trzech autorów. W każdym mnóstwo nowych informacji, które tak chcesz zapamiętać. Nie jest to książka, którą czyta się jednym tchem. Jakkolwiek ciekawe nie byłyby poszczególne rozdziały, to czytelnik szybko się męczy. Poświęciłam tej pozycji prawie tydzień. Zapamiętałam… niewiele. W pewnym momencie czułam się, jakbym przygotowywała się do egzaminu. Pojedyncze felietony świetne. Zebranie ich w książkę nie do końca trafne. Głowa puchnie za szybko. Z całym szacunkiem do trzech niepodważalnych autorytetów. Może spróbuję jeszcze raz. Od czwartku do czasu będę zaglądać i czytać jeden rozdział. Może właśnie to jest sposób, żeby wynieść z 3 po 33 najwięcej jak to możliwe.
Panowie profesorowie Bralczyk, Miodek i Markowski w pięknym stylu, z ogromnym poczuciem humoru i z przymrużeniem oka prowadzą nas przez zawiłości współczesnej polszczyzny, "oswajając" przy tym obce wyrazy, które - zapożyczone od sąsiadów (bliższych i dalszych:)) - już na stałe weszły do naszego języka. Poznajemy więc etymologię "kariery", "autowania" czy "paparazzo", wspólnie z autorami zastanawiamy się, jak zmieniły się znaczenia niektórych wyrazów, jakich słów Polacy nadużywają, a o jakich zapomnieli...:) Przywołane cytaty z bieżącej prasy, telewizji i internetu doskonale ilustrują poszczególne felietony, a ostatni rozdział (a właściwie rozdzialik:)), zatytułowany "Trzy po trzy", jest niczym wisienka na torcie - i z pewnością wywoła uśmiech na twarzy. Bo jak tu się nie uśmiechnąć, czytając:
"NASZ TARGET Bralczyk: Prezentuję panom mój nowy produkt felietonistyczny. Miodek: Dla jakiego targetu jest dedykowany? Markowski: Obawiam się, że bez bonusa w pakiecie zrobi klapę."
Nie muszę chyba dodawać, że: "produkt", "target", "dedykowany", "bonus" i "pakiet" to "bohaterowie" felietonów zawartych w książce:)
Zdecydowanie przeczytajcie - nauka o języku to naprawdę "zajefajna" zabawa (o tym słowie panowie też pisali:)).