Akcja Latarni umarłych rozgrywa się w rok po wydarzeniach opisanych w Sedinum. Wiadomość z podziemi. Troje młodych ludzi – Paulina, Igor i Johann – zostaje ponownie wplątanych w sensacyjne śledztwo, tym razem dotyczące pewnego morderstwa.
Dawno, dawno temu, w pewnym małym miasteczku nad samym morzem, w starym średniowiecznym zamczysku rodzi się chłopiec, który niedługo potem zostaje królem całej Skandynawii, a w ówczesnej Europie jest nazywany Cesarzem Północy.
Mijają wieki. Rok 1941. Mroźną listopadową porą, w samo południe, nieopodal miasta dochodzi do potężnej eksplozji, która kładzie pokotem wszystkie drzewa i wybija szyby w oknach w całej okolicy. Fala uderzeniowa odczuwalna jest w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, a w pewnej starej kaplicy zapada się posadzka.
Blisko osiemdziesiąt lat później pewnego wiosennego dnia do redakcji popularnego, szczecińskiego dziennika przychodzi wiadomość od pewnego staruszka. W jego kolejnych listach nieprawdopodobne wspomnienia i sensacyjne szczegóły przeplatają się z urojeniami z czasów wojennych. Zajmująca się tym tematem dziennikarka Paulina Weber zaczyna wątpić w zdrowie psychiczne nadawcy. Gdy w ostatnim liście zdradza on, że od wielu lat ukrywa zakopane w piwnicy zwłoki, jest już tego pewna…
Pozostawione przez niego stare dokumenty z wolna zaczynają jednak odsłaniać mroczne wydarzenia, które za czasów drugiej wojny światowej rozegrały się w sennej, nadmorskiej scenerii...
MUZA STRZELA SOBIE W STOPĘ Ten dylemat moralny musiał kiedyś się pojawić: czy mam prawo oceniać książkę, i to ekstremalnie źle, jeśli nie doczytałam jej do końca? Trudno, niech będę zołzą. Jako recenzent samozwańczy i niezależny udzielam sobie zgody warunkowej, a ty, drogi czytelniku, możesz mnie za to potępić albo wyrazić swoje votum separatum na moim blogu. Najpierw jednak spróbuj doczytać ten tekst do końca. To tylko jedna strona, nie sześćset, jak w przypadku „Latarni umarłych”.
To książka o rozmiarach cegły gotyckiej. Napisać tyle w ciągu roku – oj, niełatwo. Jeśli Leszkowi Hermanowi się udało, to znaczy, że ma wielką łatwość w wylewaniu słów i układaniu ich w zdania. Łatwością tą napawa się tak bardzo, że zupełnie go nie obchodzi, czy to, co jemu sprawia tak wielką satysfakcję, zainteresuje również czytelnika. Nie ma też kompletnie pojęcia jak się buduje napięcie i konstruuje intrygę.
Zobaczcie sami, jak się to rozwija. Prolog, rok 1941. Małe nadmorskie miasteczko. Najpierw poznajemy zasady łowienia dorsza na Bałtyku i zaznajamiamy się z ekipą rybaków. Potem pojawia się pan hrabia, który udaje się na przejażdżkę konną po swych włościach, zamartwiając się po drodze niedomykającym się oknem w przypałacowej wieży. Potem stary człowiek wspina się po schodach zamku, wspina się wspina i nic. Pojawia się kolejny nowy bohater i wątek – młody mężczyzna otwiera swój sklepik w rynku i rozmyśla o spotkaniu z ukochaną. Może to on odegra wreszcie jakąś rolę? Nie. Mamy nową bohaterkę: w Mariackim kościele: stara kobieta myje posadzkę i zachwyca się jak „słońce, przedzierając się przez szklane meandry, rzuca na posadzkę kościoła kolorowe refleksy”. I wszystko to po to, aby w końcu wielki podwodny wybuch pochłonął dopiero co poznaną ekipę rybaków i pozbawił okien wszystkie domy w miasteczku. Oprócz rybaków nikt nie zginął, ale okno hrabiego wypadło i zniszczyło daszek. Macie już dość?
Nie ma tak dobrze. Jedziemy dalej. Czasy współczesne. Dwóch mało rozgarniętych tajemniczych kłusowników wędruje po bagnistym lesie. Autor roztacza przed nami wizję złowrogiego lasu, przez który biegnie linia kolejowa „a przejeżdżający czasem tędy pociąg wypełniał podmokłe łęgi złowieszczym turkotem, strasząc przemykającymi wśród drzew oczami świateł”. Kłusownicy wędrują, wędrują i wędrują, żeby w końcu odnaleźć w bagnach zwłoki.
Przechodzimy wreszcie do rozdziału pierwszego, znów czasy współczesne, więc może w końcu coś zacznie się dziać? Chcielibyście. I znów ta sama, wielowątkowa narracja wystawiająca cierpliwość czytelnika na ogromną próbę, znana nam już z prologu.
Na rosyjskim kutrze rybackim, który czegoś poszukuje na Bałtyku poznajemy nowego bohatera – Artioma - o rosyjskim rodowodzie.
Następnie zapoznajemy się szczegółowo z niezwykle pasjonującą walką polskiego architekta Igora z bezdusznością organu wydającego pozwolenie na budowę i odkrywamy różnicę między sygnaturką, wieżyczką, a elementem instalacji technicznej.
Na Bałtyku pojawia się kolejna łódź, z kolejną ekipą której oczywiście niczego się nie dowiadujemy, oprócz tego, że jest niezwykle tajemnicza.
Macie już dość? Ja też. To nie koniec, ale oszczędzę wam dalszych opisów. Fakt, że dalej pojawia się dziennikarka, która wpada na dobrze zapowiadający się trop afery z czasów II wojny światowej niczego w narracji nie zmienia. Akcja wcale nie przyśpiesza, bo autor wysyła dziennikarkę na wycieczkę na Węgry, gdzie obowiązkowo razem z nią musimy nacieszyć się pięknem Budapesztu i delektować obiadem nad brzegiem Dunaju (po co? po co? po co?).
Przez sto pierwszych stron powieści pojawia się czternaście (sic!) nowych wątków i jeszcze więcej bohaterów, ale tak naprawdę niczego konkretnego się nie dowiadujemy, bo przecież wszystko ma być „tajemnicze”. Tylko, że to zupełnie tak nie działa w percepcji czytelnika. To nie takie proste, że im więcej tajemnic, tym lepiej. Są granice, których Leszek Herman nie wyczuwa zupełnie.
Tak źle napisanych książek w dzisiejszych czasach, przy wszechogarniającym selfpublishingu jest całkiem sporo, ale naprawdę dziwi, że poważne skądinąd wydawnictwo MUZA pozwoliło sobie na taką wpadkę. Autor dał się przecież poznać w poprzedniej książce. To, że pierwsza powieść autora dobrze się sprzedała, założyło chyba redaktorom klapki na oczy. A przecież już w „Sedinum” doskonale było widać, jak wielkie autor ma skłonności do wodolejstwa. Ale tam przynajmniej akcja od samego początku ruszyła z kopyta, więc dało się dobrnąć do zakończenia, zwłaszcza, że sam temat odkrywczy i niezwykle ciekawy. Czytałam „Sedinum” w czytniku, więc nie miałam świadomości, jaka to cegła. W pewnym momencie pomyślałam sobie, że chyba już czas, żeby wszystko zmierzało do zakończenia. Krótkie spojrzenie na licznik. Co? Dwadzieścia pięć procent? Wtedy, jak już się wciągnęłam - domęczyłam do końca. Teraz - nie dam rady. Dopiero na 99 stronie znalazłam pierwsze zdanie, które by mnie do tego zachęciło. Za późno.
Jeszcze bardziej irytująca niż sama książka jest polityka wydawnictwa, kreująca autora na „mistrza powieści sensacyjnej”. SEN-SA-CYJ-NEJ! Odnaleźliście jakiś element sensacji w tym, co powyżej streściłam? Pan Leszek Bugajski z „Wprost” napisał nawet, że Leszek Herman jest polskim Danem Brownem. Albo pan Bugajski nie przeczytał nigdy w życiu żadnej powieści Dana Browna, albo tak jak ja, nie był w stanie dokończyć „Latarni umarłych”. Dana Browna (pomijając szablonowość jego powieści) czyta się tak, że pośliniony palec już wisi w powietrzu, żeby przewrócić kartkę i dowiedzieć się, co jest na następnej stronie. Czytanie Leszka Hermana to jak podróż ze Shrekiem do Zasiedmiogórogrodu. Ciągle ma się ochotę pytać „daleko jeszcze?”
Tak czy inaczej, nawet recenzent „Wprost” nie uczyni marnego pisarza autorem światowych bestsellerów. Ciekawe, czy teraz mu wstyd. Recenzentowi, oczywiście.
Dnf w połowie książki. Szanuję wiedzę historyczną autora, niemniej dawno się tak nie wynudziłam. Akcja rozwleczona, poszatkowana na kilka wątków, zbyt długie opisy. Do tego sztampowi bohaterowie i, w mojej ocenie, nierealistyczne dialogi. Mam wrażenie, że Latarnia Umarłych aspiruje jednocześnie do miana książki historycznej i opowieści w klimacie amerykańskiego filmu akcji. Niestety, wyszedł z tego twór w rodzaju nudnego filmu klasy B.
Nie sądziłam, że tak szybko po "Sedinum" sięgnę po kolejny tom tajemnic i przygód pewnego architekta, nieprzyzwoicie bogatego Anglika i pewnej urokliwej dziennikarki. Ewidentnie jednak cierpię teraz na niedosyt tego typu lektur. Kiedyś tę lukę zapełniał mi Steve Berry, którego jednak ostatnie książki tak mnie zawiodły, że przestałam w końcu kompletnie czytać tego autora. Ale oto przybył on - nasz, polski! - Leszek Herman.
Tym razem akcja przenosi nas do jednego z nadmorskich miasteczek wypoczynkowych oraz na pełne morze Bałtyku. Johann wybiera się na rejs jachtem swojego ojca. Towarzyszą mu jego brytyjscy znajomi. Szybko jednak wyprawa łączy się z Igorem oraz Pauliną, która tym razem - jako już pełnoprawna dziennikarka - prowadzi śledztwo, które szybko stawia ją za cel pewnych niebezpiecznych ludzi.
Ponownie zagadka skupia się na okresie II wojny światowej. Tym razem - na szczęście! - jej rozwiązanie nie jest tak zagmatwane i pełne oklepanych schematów jak "Sedinum", ale nadal nie jest to powieść bez wad. Bardzo szybko domyśliłam się, kto jest 'tym złym', co jednak nie zepsuło mi przyjemności z lektury, choć te tajemnicze opisy tego konkretnie bohatera bardzo szybko zaczęły wywoływać na mej twarzy pobłażliwy uśmiech.
Pomimo moich obaw lektura była wolna od miłosnych wątków, choć pewne napięcie między niektórymi postaciami było wyraźnie wyczuwalne. Kolejny plus jest taki, że teraz autor zrezygnował - przynajmniej w połowie - z wszechwiedzy swoich bohaterów. Jeśli już przytaczają jakieś historie pełne szczegółów i dat, to jest to wyjaśnione, skąd ta wiedza pochodzi. Dzięki temu książka jest znacznie mniej sztuczna, aniżeli poprzednia.
Pewnie fakt, że ta część podobała mi się bardziej sprawił, że od razu sięgnęłam po kolejny tom. No cóż, ogłaszam wrzesień miesiącem Leszka Hermana.
Styl autora jest bardzo dokładny, szczegółowy. Książka nie dostała ode mnie 10/10 tylko dlatego, że niekiedy męczyły mnie dłuższe opisy na przykład łodzi, ale dla fanów takich tematów - będzie to nie lada gratka. Widać, że pan Herman dokładnie przestudiował temat, zanim zaczął pisać książkę. Wiele informacji zawartych w książce sprawdziłam i okazały się prawdziwe. Zastanowiła mnie tylko jedna rzecz (może ktoś mi wyjaśni), a mianowicie na stronie 313 zostało napisane trzydziesty lutego odnośnie rocznika 2012 w Polsce... Ale wiecie, jestem raczej na 100% pewna, że takiej daty nie ma... Dlatego podejrzewam, że to zwykłe przeoczenie, które w natłoku dobrego reaserchu oraz genialnie napisanej historii można spokojnie wybaczyć.
W prawdziwe wydarzenia autor wplótł naprawdę sensacyjną historię, donoszącą się nie tylko do czasów II Wojny Światowej, ale także do XV-wiecznej historii Pomorza. Akcja przeplata się nie tylko z przeszłością, ale także z wydarzeniami, które z pozoru zupełnie się ze sobą nie łączyły, a na koniec stworzyły jedną misternie zbudowaną na szczegółach całość. Wszystko zaczyna się dość niepozornie. Dokładnie od tsunami, które zniszczyło Darłowo. Początkowo nie miało to dla mnie zupełnie żadnego związku z późniejszą historią, ale nie martwcie się - tutaj wszystko układa się spójnie i logicznie. Ponadto pan Leszek nie ułatwia nam odgadnięcia tajemnicy, cały czas kręci, mota, mami czytelnika, aby na koniec zawrócić mu w głowie prawdziwą bombą. Chociaż książka ma ponad 600 stron, czyta się ją błyskawicznie, chcąc poznać zakończenie tej niecodziennej zagadki. Historia cały czas trzyma nas w napięciu, a autor z rozmysłem przedstawia nam kolejne elementy układanki.
Bohaterowie to kolejny mocny punkt książki, choć na początku lekko się pogubiłam. Może być to spowodowane jednak tym, że Latarnia umarłych to drugi tom przygód Igora, Pauliny i Johanna, a Sedinum nie czytałam. Od razu mówię, że nie odczułam za specjalnie tego braku pod względem fabularnym, ale na pewno kiedyś nadrobię tom pierwszy.
Igor to architekt znudzony już swoją pracą, którą zupełnie inaczej sobie wyobrażał. Interesuje się historią i to on był jednym z głównych źródeł wiedzy w tej książce. Paulina to dziennikarka, która wplątuję się w całą sprawę przez przypadek. Do tego zmaga się ze swoim średnio udanym związkiem. Z nią zżyłam się jakoś tak najmniej, bo jednak większość mojego zachwytu pochłonęła ekipa Pandory <3 Johann oraz jego przyjaciele to cudowna mieszanka osobowości, która pod przewodnictwem Igora zwiedzała Darłowo, a poza tym byli pełni energii! Johanna zresztą polubiłam w ogóle najbardziej! Postaci drugoplanowe nie giną wcale w tle pierwszoplanowych. Autor nadał im osobowość i pewne cechy, które od razu wskazują nam bohatera. Często można łączyć ich też z konkretnymi sytuacjami (mi na przykład Gwen do końca książki kojarzyła się z pozostawionym tam, gdzie nie trzeba stanikiem).
Podsumowując, dawno nie czytałam tak dopracowanej pod względem tła historycznego książki. Jedyna, co przychodzi mi do głowy po zakończeniu Latarni umarłych to: muszę zmusić chłopaka, aby to przeczytał. A to będzie wyczyn, bo on nie czyta książek. Ponadto gdybym miała porównać pana Leszka do jakiegoś zagranicznego autora, nie poszłabym śladem gazety Wprost i nie porównałabym go do Dana Browna. Nie, ponieważ pan Herman napisał dużo lepszą książkę niż autor Kodu Leonarda da Vinci. Ja osobiście porównałabym go do Zafona, bo tak, jak hiszpański pisarz Barcelony, tak powoli, ale bardzo szczegółowo roztacza przed nami sekrety Pomorza, a to rejon znacznie nam bliższy. Zdecydowanie polecam fanom dobrze przemyślanych i trzymających w napięciu sensacji!
Co za męcząca słabizna! Nie dajcie się zbałamucić pseudorecenzjom różnych blogerów, pisanym w zamian za darmowe egzemplarze z wydawnictwa. W przeciwieństwie do "Sedinum" niewiele tu rozmachu, za to mnóstwo wodolejstwa, które zamienia się w zwykłą nudę, połączoną z irytującym poczuciem marnowania czasu. Igor i Paulina stali się w stosunku do "Sedinum" zupełnie nijacy, niezły pomysł z Johannem został niepotrzebnie zmultiplikowany do całej grupy "angielskich artystokratów" - postaci równie dla fabuły zbędnych, jak rodzice Igora. I autor, i redaktor tracą do tego stopnia kontrolę nad niekończącym się potokiem słów, że na str. 313 pojawia się data... trzydziesty lutego. Może, gdyby to miało 200 stron, to byłoby w miarę przyjemne czytadło. Ale rozdęcia tej miałkiej i pozbawionej energii fabuły do 600 stron nic nie usprawiedliwia.
Wspaniała lektura! To była fajna, wciągająca i pod względem historycznym, niesamowicie ciekawa w szczegóły przygoda. Jako człowiek z Pomorza Zachodniego dopiero teraz sobie uświadamiam jak wiele wątków z dziejów pomorskich mi umknęło. Świetna rozrywka.
(Audiobook), 6/10 Lektor - 5/6 Zaczęło się lepiej niż "Sedinum", ale ostatecznie dosłuchałem tylko dzięki lektorowi i lokalnemu kolorytowi, bo autor niestety powiela błędy poprzedniej części. Resztę już sobie daruję...