„Historie takie zdarzają się rzadko – raz, dwa, góra trzy razy za życia, ale zdarzają się każdemu. Tak, każdemu! Każdemu? Każdemu! No, chyba że ktoś zupełną jest klęską, katastrofą i zapaścią. Ale i wtedy się zdarzają”. - Jerzy Pilch
Słownik samotności? Opowieść o miłosnym olśnieniu? Czy może wyznania arcymistrza rozpadu na temat dążenia do wielkiej miłości?
Przewrotna, dramatyczna i poruszająca historia. Główny bohater, niedoszły historyk sztuki, który całe życie spędził na obsesyjnym szukaniu miłości, poznaje młodziutką i olśniewającą Pralinę Pralinowicz – żywą kopię młodej kobiety z obrazu Albrechta Dürera, studentkę psychologii, kobietę ze wszech miar niepokojącą i tajemniczą, obdarzoną również „atletycznym” talentem literackim.
Niestety, szybko okazuje się, że burzliwy i ekstatyczny związek dwojga kochanków nie ma najmniejszej szansy na przetrwanie. Dlaczego? Czy dwójka bohaterów rzeczywiście pragnie miłości, czy raczej marzy o gwałtownym i efektownym rozstaniu? Kto tu kogo uwodzi, kto kogo zostawia, kto nad kim ma władzę? Czy Pralina rzeczywiście była miłością życia? I czy w ogóle była?
Czasem nie trzeba kilometrów tekstu, setek ściętych drzew wykorzystanych na karty książki, które zostaną pokryte nadymanym, pompatycznym słowotwórstwem. Czasem wystarczy samo sedno, meritum i dosłownie mówiąc wisienka na pysznym torcie i właśnie Jerzy Pilch udowadnia to w "Portrecie młodej wenecjanki". Mimo wielorakich zarzutów pod adresem tej książki, że nierówna, że trochę na siłę, że autor do końca nie wie co sam ma w zamyśle, z pełną odpowiedzialnością muszę stwierdzić, że jak dla mnie jest to dzieło wyśmienite.
Najnowsza powieść Jerzego Pilcha pokazuje w pełnej krasie nie tylko jego niebanalne umiejętności dotyczące władania nad naszym rodzimym językiem, ale jednocześnie posiadane przez niego oryginalne poczucie humoru. Conajmniej poprzez te dwie rzeczy książkę czyta się wyśmienicie i jest to idealny test dla dystansu wobec nas samych jak również prowadzona z pełną premedytacją gra autora z czytelnikiem, która wciąga bez reszty. Pilch opowiada tu historię procesu zafascynowania się, zafiksowania wręcz na pewnej przedstawicielce płci pięknej, a właściwie opowiada o uwielbieniu płci przeciwnej w ogóle, szczególnie tymi młodszymi o 20, 30 lat kobietami. Jest to jednak pretekst do rozważania nad sobą i swoim miejscem w świecie w ogóle. Z jednej strony Jerzy Pilch jest bardzo krytyczny do swoich życiowych decyzji do własnych relacji z kobietami, które szybko mu się nudzą, nużą go więc i to po relatywnie krótkim okresie znajomości, a z drugiej strony momentami wydaje się więc chełpić swoimi "deficytami relacyjnymi".
"Portret młodej wenecjanki" przypominał mi momentami coś na wzór remanentu, sądu który autor dokonuje wobec własnej osoby. Przy okazji tegoż remanentu nie omieszka on podziielić się z czytelnikiem spostrzeżeniami na tematy może i mniej istotne, ale jednakże wliczające się w jego konstrukt osobowościowy. Poczytamy więc o jego stosunku do kobiet, po części wielbionych, a po części traktowanych mocno instrumentalnie. Znajdzie się również miejsce na opis pijackich wojaży, kibicowania Cracovii, ale proszę mi uwierzyć że to wszystko naprawdę ma sens i po skończonej lekturze większość z tych, którzy się skuszą na najnowszą powieść Jerzego Pilcha, zrozumie o co tak naprawdę się z tym na pozór niepotrzebnym bajdurzeniem wiąże. Niewątpliwie pisarstwo tego autora nie każdemu przypadnie do gustu i podobnie jest z "Portretem młodej wenecjanki", czyli książki obok której nie można przejść obojętnie. Najczęściej czytelnicy takie dzieła albo wychwalają pod niebiosa, albo też wręcz ich nie cierpią. Ja zdecydowanie zaliczam sie do tej pierwszej grupy.
Myślę, że jeśli ktoś nie zna jeszcze Jerzego Pilcha, a chciałby sprawdzić czy ten fenomen zostanie i przez niego doceniony, to najnowsza powieść Pana Jerzego jest doskonałą okazją do początku takiej właśnie przygody z jego twórczością. To książka z jednej strony będąca grą, zabawą, półprawdą czy momentami nawet żartem, ale równocześnie można zauważyć tu liczne elementy autobiograficzne, bo taki już jest ten nasz jeden z największych pisarzy współczesnych, że jego własne losy niejednokrotnie bardzo mocno wiążą się i przeplatają ze światem powieściowej fikcji. Zwłaszcza kiedy próbuje zapomnieć o swym dziedzictwie, to za każdym razem ono samo wysuwa się na pierwszy plan. Jerzy Pilch oddaje swą duszę każdemu słowu, a tym co świadczy o sile jego prozy jest to, iż cały czas trzyma czytelnika w koncentracji i zaciekawieniu. Kiedy już przychodzi moment, że zaczyna nam to pachnieć stetryczałym dziadkiem, to zaczyna "sypać kurwami" niczym domorosła gwiazda hip-hopu. Ilekroć zdaje się, że zagubił się on w meandrach tych wszystkich słownych zawijasów i mamy powoli do czynienia z czystą sztuką dla sztuki, to on tymczasem niczym wytrawny wędrowiec, odnajduje swą drogę do domu. Czytajcie Pilcha, bo naprawdę warto !
Początek świetny, jak najbardziej wpisujący się w mój gust i dlatego oczywiście książka mnie zaintrygowała. Jednak z rozdziału na rozdział czytanie stawało się bardziej męczące i przez to pozycja traciła na jakości.
Jedna z gorszych książek jakie czytałam. Wypociny dziadka chwalącego się swoimi łóżkowymi podbojami. Przy okazji najważniejsze pytanie: gdzie ta Pralina? Wspomniana została może 3 razy i to w jaki sposób...
To brzmi jakby typ się przebudził o 3 w nocy i w amoku próbował coś sklecić, ale słabo mu idzie po czym wstaje rano i kończy to z sensem. Napewno można zauważyć u autora przejawy rozdwojenia jaźni i nadmiernego popędu seksualnego jak na 60-latka? Tak się kończy moje wybieranie książek w ciemno zazwyczaj dramatycznie, ale przynajmniej ciekawie.
Cenię za szczerość, bo książka jest niemałą kontrowersją, a kontrowersja sama w sobie zwykle jest ciekawa, ale zdania typu seks był wybitny tak upłycają jego wypowiedziom. Jest tu kilka mądrych myśli, które niestety często przykrywa ten płaszczyk ego topa, a jednocześnie osoby bojącej się życia.
Pilchowi napewno nie można odebrać tego, że ma bogate słownictwo. Wiecie co to znaczy ergo? Ergo znaczy "a więc". Jak nie widzieliście to już wiecie nie ma za co.
Wyliczanka z książkami na koniec kompletnie nie potrzebna.
Zażenowanie, smutek spowodowany powtarzalnością, dojmujący brak Pilchowskiej inteligentnej ironii, rozczarowanie miałkością fabuły - to podstawowe wrażenia po lekturze "Portretu młodej wenecjanki". Na siłę wpleciony wątek rzekomego podobieństwa do modelki Dürera, nużące rozważania o kolejnym związku z kilkadziesiąt lat młodszą partnerką nie pozwolą czytelnikowi odnaleźć dawnego Boga literatury, dawnego błyskotliwego Pilcha. To raczej smutny koniec świetnego prozaika. Przykre spostrzeżenie, choć utrwalone kolejną tego typu - jak zgrabnie to ujęła krytyk Eliza Kącka - "spowieścią" (połączeniem spowiedzi i powieści).
Z początku wydawało mi się, że to jednak nie powieść, ale chyba jednak powieść o związku z dużo (ponad 30 lat) młodszą kobietą. Powieść pełna dygresji i to one są najciekawsze.
Nasz współczesny Charles Bukowski mierzy się z tematem wyświechtanym i starym jak świat. Czyni to nierówno. Miejscami wznosi się na wyżyny swojej erudycji, sprawiając, że szukam notesu, aby wynotować co trafniejsze lub błyskotliwsze myśli. Następnie mierzę się z literackim bełkotem, który mnie frustruje. Niemniej jednak, po przeczytaniu całości, czuję, że książka nie pozostawiła mnie obojętnym. A o to chyba w tym chodzi.
Bardzo dobra lektura na spokojny wieczór. Trochę jak niespieszna opowieść biesiadna z wieloma wtrąceniami, odniesieniami filozoficznymi i mocnym motywem damsko-męsko-erotycznym. Ciężko nie mieć wrażenia, że jest to autobiografia.
Miał być geniusz literacki, miała być wybitna proza europejska, miał być wspaniały Jerzy Pilch - wyszło takie sobie o coś. Znam debiuty, które wyszły lepiej.
Daję trójkę, bo jednak zebrało się kilka zarzutów przy kartkowaniu. Miejscami zdarzyło mi się lekko zirytować, ale koniec końców Pilch na zawsze w sercu (a i cytatów kilka przydatnych się znalazło).
Wirtuozerski początek, spadek w przepowiadane sobie przez samego narratora wyznania marudnego casanovy. Ale do strony 90. - żal nie czytać. Zdaje się, że wyszłoby lepiej, gdyby był z tego po prostu dziennik, bez fabuły i podobnych krępacji języka.
nie wytrwałam do końca. to jakby stary pseudo literat chciał się pochwalić swoim życiem erotycznym. Bo każdy teraz pisze, wiec czemu nie on. początek jeszcze daje nadzieję, ale po każdej stronie coraz ciężej.