Kiedy nie wiesz, jak pomóc sobie, zrób jedną dobrą rzecz – dla innych.
W poszukiwaniu życiowego azylu większość z nas wyjechałaby na Południe. Adela Henert obiera przeciwny kierunek – sprzedaje położony na skale domek, z którego przez lata podziwiała morze o barwie limonek, oddaje prowadzoną przez dekadę ukochaną kawiarnio-księgarnię i opuszcza malowniczą włoską Sperlongę. Przybywa do mroźnego, zasypanego śniegiem Wrocławia, w sam środek ponurej polskiej zimy. Przywozi ze sobą dwie walizki, długi warkocz i plan – zrobić jedną dobrą rzecz.
Przedziwna i poruszająca opowieść o próbie odkupienia.
Prawdziwa do bólu, po prostu piękna w swojej prostocie. Odnalazłam w Adeli część siebie, bardzo zżywając się z bohaterami i historią. To taka książka, po której po prostu się siedzi i nie wie co zrobić z samym sobą. Pojechałabym teraz do Wrocławia. Albo Sperlongi.
Chyba na blogu (http://nerwslowa.blogspot.com/) będzie recenzja. Bo owszem, można zrecenzować "Niksy" albo "Większość bezwzględną" Mroza, czyli zrobić to, co robią teraz wszyscy. Tylko po co? To książka Magdaleny Knedler - którą pokochałam za trylogię o komisarz Annie Lindholm - jest opowieścią, którą należy polecać, bo prawdopodobnie żaden empik i tak dalej jej nie wypromują.
A szkoda, bo powieść ta jest piękną, wzruszającą historią o miłości, stracie, żałobie i budowaniu od nowa całego swojego życia, z bardzo intelektualnym smaczkiem dobrej literatury, muzyki i filmów. Ja przeczytałam ją jednym tchem, zaczynając na niezbyt zajmujących zajęciach, kończąc chwilę przed zaśnięciem.
Nie wiem, czy to nie będzie najlepsza, najbardziej treściwa, najlepiej skomponowana "rozrywkowa" (w sensie do przeczytania, a nie do otrzymania jakichś snobistycznych nagród) polska książka roku. Zobaczymy :-)
„(…) można powiedzieć, że ta filiżanka uosabiała jej życie. Pęknięte na pół. Przed i po. Dwa idealne, regularne odłamki, którym nie można zarzucić nic ponad to, że nie stanowią całości. I które dzieli jedno zdarzenie.” – fragment powieści.
Mówią, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Tak mówią… Ale jak wzmacniać ma człowieka coś, co doprowadza do rozpadu świata, w którym dotąd żył? Jeśli wzmocnienie ma polegać na wypracowaniu mechanizmów radzenia sobie z wszechogarniającym smutkiem i poczuciem winy, to ja za taki proceder dziękuję i wolę uznać, że człowiek ma w sobie raczej siłę przystosowania się do danej sytuacji, ale niekoniecznie do łatwego pogodzenia się z nią.
Trzydziestoczteroletnia Adela Henert – główna bohaterka obyczajowej powieści Magdaleny Knedler pt. „Historia Adeli” – wyznaje według mnie podobną życiową filozofię i stara się zaadaptować do nowych warunków po utracie w tragicznych okolicznościach ukochanego małżonka. Wydarzenie to stanowi wyrwę w jej życiu, które jawi się niczym pęknięta na pół filiżanka, o której mowa jest w cytowanym na początku niniejszej recenzji fragmencie powieści. Adela z pełną premedytacją porzuca słoneczne, włoskie wybrzeże i zimową porą wraca do rodzinnego Wrocławia, w którym nikt na nią czeka, ponieważ kiedy lata temu postanowiła podążać własną ścieżką, jej wybór okazał się nieakceptowalny dla jej rodziców. Kobieta rozpoczyna kolejny rozdział swojego życia, który można by zatytułować „po stracie”, od wynajmu mieszkania oraz podjęcia pracy. Obie te aktywności wprowadzają do jej otoczenia nowe osoby, które już niedługo okażą się dla niej kluczowe.
Nie chcę zbyt wiele mówić o fabule oraz kompozycji „Historii Adeli”, bo o ich kunszcie musicie przekonać się sami, natomiast gwarantuję wam, że tym razem autorka przedstawia zawoalowaną, romantyczno-tragiczną historię relacji międzyludzkich, pełną metafor, trafnych cytatów niemalże na każdej stronie i środków wyrazu, od których puchnie serce – puchnie ze szczęścia, że jego właściciel lub właścicielka może czytać te jakże mądre słowa! Wydarzenia przeszłe krzyżują się w idealnych proporcjach z teraźniejszymi, ukazując jednoznacznie siłę konsekwencji wynikających z raz podjętych pod wpływem uporu czy rozgoryczenia decyzji.
Nić opowieści tkanej przez Knedler jest subtelna niczym pajęcza sieć, skrząca się w promieniach słonecznych po deszczowym poranku. Jedna z czytelniczek bardzo trafnie określiła jej styl jako elegancki i ja się pod tym epitetem absolutnie podpisuję, ponieważ kunszt słowa tej wrocławskiej pisarki wprowadza literaturę popularną i jakby nie było rozrywkową, na nowy poziom.
Co więcej, w prozie Knedler każdorazowo znaleźć można hołd oddany olimpijskim muzom, znanym z greckiej mitologii. Nie inaczej jest w „Historii Adeli”, w której znaczącą rolę odgrywa: - muzyka - Polihymnia powinna czuć się ukontentowana jazzowymi brzmieniami, nadającymi powieści niepowtarzalnego charakteru, - taniec - Terpsychora zapewne doceni talent taneczny Daniela Raczyńskiego, którym to zarazi niepostrzeżenie główną bohaterkę, - film - rola dziesiątej, bezimiennej muzy jest w tej książce nie do przecenienia, - literatura - Kalliope pod rękę z Erato z pewnością zaaprobowałyby wprowadzone w fabule wątki korespondencji miłosnej, wymienianej przez parę drugoplanowych bohaterów pod postacią stron z różnorodnych dzieł. Znalazło się w tej książce również miejsce dla sztuki, jaką jest malarstwo, co bezapelacyjnie dopełnia walorów edukacyjnych, płynących w nienachalny i bardzo przekonujący sposób z tego tytułu, łączącego w sobie nuty rozrywki i erudycyjnej przygody.
Mając za sobą lekturę niemal wszystkich książek, które wyszły „spod pióra” Magdaleny Knedler, z pełnym przekonaniem uznaję „Historię Adeli” za najlepszą powieść w jej dorobku, a już na pewno za najlepszą polską książkę roku 2017.
Bardzo dziękuję Wydawnictwu „Novae Res” za egzemplarz recenzencki oraz gratuluję decyzji o wydaniu „Historii Adeli” w gustownej, twardej oprawie z przyciągającą oko swoją ascetycznością okładką.
Ja nie wiem co jest w tych książkach Knedler, ale historia taka po prostu zwyczajna, o smutku, błędach, wybaczaniu, szukaniu siebie, radościach, a daje mi takie poczucie komfortu. Nie umiem nie lubić tych głównych bohaterek.