Człowiek tajemnica. Listów nie pisał. Dzienników nie prowadził. Mruk. Miły. Uśmiechnięty. Osobny – tak o nim mówili. Większość tego, co wiemy o Krzysztofie Komedzie, pochodzi ze wspomnień jego żony. Często sprzecznych z tym, co pamiętają inni. Agnieszka Osiecka pisała, że gdy grał na fortepianie, jego dłonie opowiadały „małe, kameralne historie o niebie dla dwojga osób”. Ale jego życie taką historią nie było.
By poznać prawdę o jednym z najwybitniejszych polskich muzyków, którego kołysankę z Dziecka Rosemary nucił cały świat, Magdalena Grzebałkowska odwiedza między innymi państwa skandynawskie, Rosję i Stany Zjednoczone. Dociera do ostatniego żyjącego świadka tragicznego upadku ze skarpy sprzed pięćdziesięciu lat i jako pierwsza przedstawia jego wersję wydarzeń. Odkrywa osobiste życie polskiego jazzu – Komedy i środowiska, w którym się obracał: od barwnego życia Piwnicy pod Baranami i narodzin warszawskiego Jazz Jamboree aż po Los Angeles tuż po lecie miłości. Poznaje historie ludzi, którzy dla muzyki porzucali pracę, dzieci, dostatnie życie.
To poruszający portret pokolenia, dla którego jazz był najpiękniejszą – i często jedyną – namiastką wolności.
Wydaje mi się, że po raz pierwszy trafiłem na literacki clickbait. Z okładki nowej książki Grzebałkowskiej patrzy Komeda, tytuł książki też skupia się na jego nazwisku, a tymczasem samego bohatera w książce jest bardzo mało. Trochę nie rozumiem przyczyn (poza finansowo-marketingowymi zabiegami), dla których ta książka ma być niby książką o Komedzie, jak on sam w sobie okazał się introwertycznym bohaterem, który w swoim życiu głównie wypowiadał się przez muzykę. „Komeda. Osobiste życie jazzu” to książka oddająca epokę jazzu z Komedą w tle, gdzie są barwne opisy libacji, festiwali i jazzowych wyjazdów kolonijnych, ale te wszystkie anegdoty najczęściej były puentowane zdaniem „Krzysiu też tam był. Moze trochę pił”. Po co jest więc tytuł, okładka i ogólne namaszczenie, że oto dostajemy kolejną świetną biografię od Magdaleny Grzebałkowskiej?
Pamiętam, jak kiedyś w zbiorze reportaży „Polska odwraca oczy” Justyny Kopińskiej trafiłem na jedno zdanie opisujące Towarzystwo Opieki nad Ociemnałymi w Laskach. Zwykle nie znam opisywanych rzeczy w reportażach, ale akurat tutaj moje życie tak się złożyło, że to miejsce znam. Zdanie było ubarwione, przesadzone i jasno miało budować obraz, że życie bohatera miało być strasznie trudne. Nie jestem ekspertem od polskiego jazzu, ale czytając „Komedę” ciągle miałem wrażenie, że spotykam jakiejś literacko-reporterskie sztuczki mające budować jakąś-tam poruszającą historię zamiast prawdziwej historii – trochę z mojej perspektywy czuć było, że autorka chyba nie słucha dużo muzyki. Komeda zakładał nowe projekty, występował w nowych miejscach i komponował nowe utwory, ale ja właściwie nie dowiedziałem się, co on właściwie grał (poza hasłami „improwizacja” i „klawisze”) i dlaczego to jest poruszające. To trochę tworzy taką sytuację, że czytając tę książkę można zostać fanem Komedy, nie słuchając w ogóle Komedy, tak jak można było Beksińscy-hoolsem, nie znając ich audycji i obrazów. A ja na przykład, zajmując się zajawkowo radiem, szanuję młodszego Beksińskiego jako radiowca mocno z oddali.
Na pewno w tę książkę została włożony ogrom pracy i riserczu. Na pewno Magdalena Grzebałkowska ma ogromny talent literacki do pisania biografii. To wg mnie strasznie czadowe, że mamy w Polsce autorkę, która sprawiła, że ludzie jarają się tym gatunkiem. Szkoda tylko, że ja dużo słucham muzyki, dużo rozmawiam z muzykami i pomimo tego, że dzięki tej książce dowiedziałem się dużo o początkach jazzu w Polsce, to wciąż czułem w tym wszystkim lekką ściemę. Jak w zabarwionym zdaniu o szkole w Laskach.
Jak sugeruje podtytuł książki, nie jest to opowieść jedynie o Krzysztofie Komedzie. To także piękna laurka złożona historii polskiego jazzu. Grzebałkowska w swoim stylu prowadzi narracje, często wtrącając swoje przemyślenia i anegdoty, akcentuje istotną rolę biografa. Książka, tak jak życie Komedy, jest nie tylko intensywna i pasjonująca, ale też niesamowicie smutna.
„Większość książek z kategorii literatury faktu sprzedaje się dzięki podtytułom” – Guy Periwinkle (w:) Niksy, Jonathan Hill.
Podtytuł mówi jak jest, o czym jest - o jazzie, o polskim środowisku jazzowym lat 60. Dużo nazwisk, dużo kronikarskich relacji gdzie, co, jak, z kim – i… nudno jest. A nie było, gdy MG w Trójce u Margańskiego opowiadała o pracy nad książką. Przyszłam odnieść talerz po obiedzie, zrobić herbatę i na godzinę utknęłam przy radiu. Lubię MG, lubię jej styl, a w całej książce dostrzegłam go może w trzech miejscach. Najbardziej juicy part to końcówka (książki i jego życia). To też najbardziej Grzebałkowska narracja. Cała reszta jest nudną faktologią. Pewnie rzetelną, ale nie jestem (psycho)fanem jazzu, żeby mnie to porwało i bym mogła docenić wykonaną pracę śledczą. A na to liczyłam (po wywiadzie even more). Że jak Grzebałka pisze, to skoro (debiutując) zainteresowała mnie księdzem, to tym bardziej Komedą. Którego kojarzyłam z: Polański, Hłasko, wypadek, śmierć, Dziecko Rosemary i (irytujące) rozpływanie się dziennikarzy/jazzmanów nad genialnością Komedy. Gdyby takim stylem (jak w końcówce) była napisana całość, mogłaby być nawet o jazzie, a byłaby pasjonująca (jak ten wywiad). Ale nie była. Nie polubiłam ani bohatera, ani książki. Szkoda.
O Komedzie przeczytałem, o ile pamiętam, przynajmniej jedną książkę, szereg artykułów prasowych i z pewnością kilkadziesiąt wzmianek na różnych stronach www. Co jeszcze można dodać do jego historii? Magdalena Grzebałkowska wykonała tytaniczną pracę w zbieraniu informacji, duży ukłon za próby bezpośredniej rozmowy z cytowanymi osobami. W moim odczuciu jednak nihil novi. Co nie oznacza, że biografii nie polecam, bo jest przede wszystkim ciekawym kompendium o początkach polskiego środowiska jazzowego. Są nawet drobiazgi, zupełne detale, które zabłąkały się gdzieś w rubrykach np. "Przekroju", czy pamięci świadków opisywanych wydarzeń. Są to smaczki, które dodają dużo całości, jednak im bliżej Trzcińskiego, tym mniej nieznanych faktów, tym bardziej skrótowe opisy/relacje. Jeżeli chodzi o pobyt w Stanach i ostatni okres życia, nie pojawiło się dla mnie, jako fana, nic zaskakującego. Dwie różne wersje wypadku, który skutkował krwiakiem, a ostatecznie śmiercią, też okazują się bardziej chwytem reklamowym, niż czymś robiącym zasadniczą różnicę. Czy jednak można było oczekiwać innej książki? Po tylu latach, po tylu próbach ustalenia faktów i wreszcie po śmierci nieomal wszystkich świadków feralnego zajścia? Końcówka lekko rozczarowująca, absolutnie wtórna, powtarzająca inne źródła. Brakuje detali, które przez wcześniejsze rozdziały dawały uczucie, że ta wersja historii jest lepsza jakościowo, bardziej kompletna.
Ależ ta Grzebałkowska jest zdolna! Komeda nudny jak flaki z olejem a biografię czyta się nieziemsko dobrze. Warsztat i kilkanaście miesięcy pracy widoczne w każdym zdaniu.
Mało Komedy w tej biografii Komedy. Mam wrażenie, że to bardziej zarys historyczno-obyczajowy czasów, w jakich Komeda żył bądź biografia jego żony. Pierwsza połowa przerażliwie nudna, druga całkiem wciągająca.
Początek i koniec dobry. Środek czyta się troche jak statystki sportowe, kto grał z kim, na jkim instrumencie, i w którym lokalu. Jako kronika na pewno istotne, ale mało pasjonujące dla przeciętnego czytelnika.
Czy można sobie wyobrazić, jak wyglądałoby zebranie ZMP w Piwnicy pod Baranami? Można.
Można też wyobrazić sobie, jak wyglądali jazzmani w pochodzie pierwszomajowym. W 1957 roku nadzieje na dobrą zmianę były spore. Niemieccy muzycy grali bluesa dla Gomułki, polscy mogli machać proporczykami w pochodzie.
Można też oglądać zdjęcia. Zwłaszcza te dwa, gdy „Krzysio zaczął coś „bu-bu-bu” grać na saksofonie”. Wojciech Plewiński zrobił genialne fotografie – coś jak z Malczewskiego, choć te moje malarskie skojarzenia bywają mało zrozumiałe. Testowałem.
W hali poznańskich targów towarzysze z ZSRR prezentują kosmiczne technologie, Polacy jazz. To też trochę kosmos.
„Młodość ma zawsze racje” napisze Tyrmand, a prywatna ścieżka dźwiękowa, którą sobie układam podczas lektury „Komedy” Magdaleny Grzebałkowskiej rozrasta się niekontrolowanie. Sprawiła mi ta książka wiele przyjemności w dwukrotnej lekturze i pozostaję pod sporym wrażeniem nie tylko tego co autorka uzbierała, ale też tego jak to podała. Pisanie złożone z pojedynczych obrazów zbudowanych ze zdań oznajmujących, unikających opisowości i metafory, które łączą się wspólną ideą lub z różnych stron pokazują ten sam obrazek, w polskim reportażu zdarza się za często. Jest to bardzo kusząca metoda pisarska, bo pozornie upraszcza niedobory narracji i pozwala uniknąć zabawy w tworzenie fikcji. Grzebałkowska metodę doprowadziła do perfekcji, ale niebezpieczne chwilami balansuje na jej granicy, za którą jest niekomunikatywność. A teraz prosty przykład i odrobina zabawy. Mojej. Bo można tak:
W kwietniu 2018 roku pewien naburmuszony na świat czytelnik, nazywany przez niektórych „krytykiem literackim” zaczął czytać książkę o Krzysztofie Komedzie. Lektura zajęła mu osiem godzin, kilka dni później przeczytał dzieło Grzebałkowskiej drugi raz, szukając ładnych fragmentów. Podglądał autorką na insta i wcale jej Moneta w Paryżu nie zazdrościł, podobnie jak tej kaczki, której fotę wrzuciła na jego prośbę.
A można tak:
Nadużywał słowa „ale”. Chciałby chwalić, ale… Był czytelnikiem zachłannym i pospiesznym. Lektura „Komedy” zajęła mu popołudnie z wieczorem, jakieś osiem godzin. Tyle co zdrowy sen, a chodził spać za późno. „Komeda” zasypiania nie ułatwiał. Brzmiał. Muzyką, zdaniami, frazami, anegdotami, wyczuwalną tragedią wpisaną w ten porządny, poznański życiorys. Nazywali go „krytykiem literackim”, bo to upraszcza i umożliwia wydawanie ocen kategorycznych. A on czytał. Drugi raz, staranniej, szukając zdań, które można pokazać czytelnikom i czytelniczkom. Znalazł sporo i dawno żadna książka nie miała tylu wpisów na Kurzojadach.
Gdy pisał recenzje, Grzebałkowska była u Moneta. Na szczęście hasztag „grzebalkowskawlodowce” nie zniknął z opisów. Jakaś ulga. W Paryżu nadal zimno. To z Instagrama. Wczoraj jadła niefotogeniczną kaczkę. Ale zdjęcie zrobiła. Jak przystało na reporterkę.
Trochę się nabijam, trochę bawię, trochę przekomarzam, trochę wyciągam twarz do słońca i cieszę się, że biografia jednego z najważniejszych dla mnie artystów, a z pewnością jest nas więcej, została tak dobrze napisana. A teraz padnie „ale”. „Ale” stąpa Grzebałkowska po cienkim lodzie, gdzie ze stylizacji łatwo popaść w rupieciarnię, z anegdotycznej, zrytmizowanej opowieści w kicz, z wciągającej biografii w przyczynkarstwo. Tu się wszystko udało, ale nie próbujcie tego w domu. Idźcie już do tych księgarń, bibliotek, ekomersów i kiosków z ebookami i czytajcie, nie wiem po co jeszcze tu siedzicie.
O Komedzie raczej nie pisało się łatwo. Dosyć enigmatyczna to postać, chyba dosyć zamknięta w sobie i introwertyczna. Mam wrażenie, że wyciśnięto z niej tyle ile się dało, więc szacunek za ogrom pracy. Wiem też co się może nie podobać. Bywają momenty, że czyta się tę książkę jak rozbudowaną kartkę z kalendarza o czasach, które niekoniecznie muszą być czytelnikowi znane. O ile początkowo traktowałem "Osobiste życie jazzu" głównie w kontekście "życia artysty w PRLu" i pokazanie właśnie tego kontekstu wydało mi się najbardziej fascynujące, to w momencie, gdy autorka skupiała się na samej postaci, w wielu momentach zaczynało to przypominać kartotekę. Dlatego rozumiem rozczarowanie części czytelników. Jeśli nie interesujesz się historią polskiego jazzu czy muzyki filmowej, jeśli nie rozpoznajesz większości nazwisk ówczesnego muzycznego światka to niekoniecznie będziesz z drżeniem rąk czytał o historii powstania "Astigmatic" czy ścieżki dźwiękowej do "Dziecka Rosemary", ale jeśli kontekst jest ci chociaż pobieżnie znany, książka Grzebałkowskiej będzie pozycją obowiązkową
A meticulous annals documenting the Polish 'modern' jazz birth and coming out of age ('50) and troubled adulthood (jazz falling out of fashion, jazzmen emigration in '60) interwoven with biography and events that shaped Komeda (Krzysztof Trzciński) life. Magdalena Grzebałkowska dug through disappearing archives and captured memories of Komeda friends and acquaintances. The attention to details shows, as at times the book is rather dull account of Komeda gigs (whom, when, where, for how much). However, such unbiased life story, with just a little bit of work from reader, allows to understand the motives, enormous energy, willingness to life bigger, limitations to and event try to grasp Komeda's creative process itself. Definitely, worth a quick read, if you are into his work and early years of Polish jazz. For biased, and a bit more character, read Zofia Trzcińska's mémoire "Nietakty, Mój czas mój jazz” (I think it's now safe to skip hers „Komeda, Zośka i inni”).
Jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam w ostatnim czasie. Napisana rzetelnie, ciekawie - bardzo dobrze, tak jak można się spodziewać po autorce. Natomiast jest to dodatkowo historia wyjątkowego człowieka, jego twórczości, relacji i piękny opis polskiego jazzu.
więcej tu szkicu konkretnego środowiska w pewnej epoce niż samego komedy, ale może właśnie o to chodzi w samej jego postaci, otoczenie, wydarzenia i ludzie wokół.
Wow! Absolutely amazingly composed story about a misterious jazzman. Misterious, because he always kept to himself. Never complained. And was an absolut music genious. And he grew up near me!