Żywy duch i duchy. Oto Jerzy Pilch jakiego nigdy dotąd nie czytaliśmy! Ostatni na statku szaleńców.
Zagłada cicha jak kot? Potop bez opadów? Terrorystyczny atak z nieba? Globalne wyludnienie? Apokalipsa rozgrywa się w języku. Świat kończy się, bo milknie. Dalekie głuche pożary. Nie ma do kogo gęby otworzyć. Przed aniołem śmierci, który przeszedł przez Warszawę, uchodzi jedynie pisarz — odludek . Można powiedzieć trafił żywy duch na swego. Po kolejnych próbach nawiązania kontaktu z kimkolwiek i gdziekolwiek nie może się dłużej łudzić. Został sam. I to sam w sensie ścisłym.
Co może robić ostatni człowiek na świecie? Wyruszyć przed siebie? Spać w najlepszych hotelach? Bezkarnie wynosić książki z księgarń i markowe ubrania z najlepszych butików? To co zwykle: łudzić się kasą? Pielęgnować samotność, czyli życie? Gorączkowo upajać się własną wyjątkowością? Tylko właściwie po co? A przedtem było po co? Czy przedtem i potem to jest aż tak wielka różnica? Widziadła coś do niego mówią — nie wie co, bo nie wie, czy są z tego świata? A my? Jesteśmy jego urojeniami? — Jerzy Pilch
Zdecydowanie najsłabsza książka Pilcha, jaką czytałem. Mam wrażenie bezcelowości. Nie wiem po co cała ta otoczka postapo, skoro z góry wiadomo, że to tylko obudowa stałych motywów w twórczości autora. Wychodzi trochę esej, a trochę felieton lub zbiór dygresji. Problem w tym, że to właściwie dywagacje o niczym, a i fraza ociężała tym razem.
"Żywego ducha" to opis apokaliptycznego świata. Nie wiadomo co spowodowało to co nadeszło, wiemy że trwało to parę sekund i już... nie ma nikogo oprócz jednej osoby. Na początku lekki szok, próba znalezienia wyjaśnienia i... krygowanie się w zabieraniu książek z księgarni. W miarę upływu czasu (nadmienię, że bohater nie skreśla krzyżykiem dni jak w więzieniach, więc nie orientuje się ile faktycznie minęło dni, może tygodni od końca świata) wyprawy w dalsze zakątki miasta, do mieszkań w nieustannym poszukiwaniu odpowiedzi na pytania, "co się stało?", "dlaczego ja zostałem?".
Cytat, który zapadł mi w pamięci:
Żyłem jeszcze? Nie było jak sprawdzić. Nogi bolały, słabły, odmawiały posłuszeństwa, zdawałem sobie sprawę, że za kilka, najdalej za kilkanaście miesięcy nie dam rady ruszyć się z miejsca, gromadziłem zapasy, w gruncie rzeczy po co? Żeby przeżyć? Przepraszam, uśmiałem się jak nie wiem co. Faktycznie, żeby przeżyć! Nic dodać, nic ująć.
Przeczytalam wszystkie ksiazki Jerzego Pilcha i bardzo go cenie, ale z przykroscia stwierdzam, ze jedynie za starsze tytuly. Jego dwie ostatnie ksiazki - 'Portret mlodej wenecjanki' i 'Zywego ducha' w niczym juz nie przypominaja erudycyjnego, refleksyjnego stylu z poprzednich lat. Narracja sie rozjezdza, jest niedopracowana, na 197 stron przypada absolutnie zero tresci, mimo, ze pomysl jest przeciez rewelacyjny. Zdecydowanie jedna z najslabszych pozycji tego autora.
Jerzy Pilch już od kilku tytułów nie radzi sobie z bohaterami, pałętali się oni po książkach niepotrzebnie zabierając miejsce, które można było wykorzystać dla rozmyślań boleśnie przeżywającego starość bohaterów, będących wyraźnymi “porte-parole” autora. Pilch to w końcu dostrzegł i w “Żywego ducha” najzwyczajniej pomordował konkurentów do czytelniczej uwagi. Przyszedł anioł śmierci i pozamiatał wszystkich. Podczas meczu. Na świecie został tylko Pilch. Tfu - bohater Pilcha. Mający co prawda trochę więcej od niego lat, ale wyposażony w dziesiątki cech z Pilchem się kojarzących, jak miejsce zamieszkania czy zwyczajnie przeszłość. Autobiograficzna gra Pilcha jest słaba jak i pozorna fabuła “Żywego ducha”, w którym zniknięcie ludzi nie wpłynęło na dostęp do pitnej wody, a autor co jakiś czas przypomina sobie, że metaforę trzeba urealnić. Pilch nie zajmuje się stworzeniem przekonującego postapokaliptycznego świata w centrum Warszawy, gdyż cała powieść służy mu do napisania kilkudziesięciu esejów o tym, jak rozczarowany jest jego bohater światem, zanurzony w przeszłość, zniedołężniały, pozbawiony dostępu do kobiet. W tej kompletnie niepotrzebnej metaforze Pilch pisze - wcale się z tym nie kryjąc - o swojej dzisiejszej sytuacji - pisarza opuszczonego przez ludzi, żyjącego obok i jakby na przekór. To co mogło być świadectwem wielkości wybitnego pisarza, w pierwszej części książki zamieniło się niechcący w karykaturę, powieść bełkotliwą, pełną koelizmów i seksistowskich passusów Choć w pewnym momencie nastepuje zmiana - zmęczony postapokalipsą pisarz zaczyna odsłaniać kulisy powstania książki, niejako przyznaje się do porażki i zaczyna opowieść o niemożliwości napisania fabuły niezależnej od sytuacji autora. I tu są fragmenty kapitalnie napisane, świetne obserwacje o polskim monokulturowym społeczeństwie, świecie, który odchodzi a na jego miejsce nie pojawia się żadna ciekawa alternatywa. Jednak dalej problemem “Żywego ducha” jest pierwsza, siląca się na powieść z fabułą część.
Pilch jest świadom tego, że mu nie idzie w tej książce i obraca ją w pastisz, pracuje z groteską i ironią, esejem i dziennikiem, ale wyjątkowo nieznośnie mu to wychodzi. Efektem jest niespójność i poczucie, że “Żywego ducha” to powieść niesamowicie nudna, przy której człowiek budzi się jedynie w co bardziej obleśnych fragmentach, które czyta się nie z oburzeniem, a smutną refleksją, że to, co mogło być błyskotliwym i pięknym esejem o seksie i erotyce w kontekście przemijania, jest zwyczajnie przedmiotową tęsknotą za ruchaniem. I tyle. Tęsknotę za dawniejszą intensywnością sprowadza Pilch do żarciku, że dzisiaj to intensywne bywają już tylko zaparcia. Nawet niezbyt dobrze napisaną tęsknotą. Są u Pilcha momenty, bo to jednak Pilch, ale całość razi nieudałą próbą napisania czegoś ważnego. Spętanie w kulturze, w której wciąż ważne są dwa wiersze Bronisława Maja i parafrazy Herberta, a istotnym bohaterem jest Guido Morselli, autor wstrząsających “Wydarzeń” ma świadczyć za upadek współczesności, jej miałkość i zupełną niepotrzebność. “Wspomnienia są jedynym miejscem, w którym jeszcze występują pełnokrwiste postaci” pisze Pilch i należy żałować, że ten gigant prozy nie zauważył, że niekoniecznie są to wspomnienia przekładalne na papier. “Żywego ducha” to książka, która mogła być genialna, mogła być wielkim oskarżeniem starości, słabości i współczesnej kultury, mogła być wielkim wspomnieniem i ambitnym solilokwium, a wyszła mało interesująca powiastka o pisarzu w rozległym kryzysie. W sensie ścisłym.
"Żywego ducha" to moje pierwsze spotkanie z twórczością Jerzego Pilcha i już mam ochotę na więcej. Stanowi on esej pokazujący niczym w zwierciadle nasze wady, stawia wiele trudnych pytań, kierując nasze myśli do tego co wieczne i uniwersalne, co stanowić może język dla każdego człowieka na Ziemi – bez względu na jego pochodzenie, przeszłość i wyznanie. Pokazuje w prosty sposób, jak literatura i malarstwo potrafi oddać wszystkie bolączki ludzkości oraz wskazać jej prawdziwe oblicze, często takie którego wolałoby się nie zauważać. To jedna z tych książek do których będzie można wracać i za każdy razem odczytywać ją zupełnie na nowo.