Szukasz sensu na jedną noc? A może seksu na całe życie? Polizwiązku z kilkoma fajnymi osobami? Stałej, monogamicznej relacji? Dalej nie możesz znaleźć miłości? A może była, ale się skończyła?
Na Tinderze możesz znaleźć to wszystko, a nawet więcej.
Asia Jędrusik korzystała z tej apki tak intensywnie, że momentami aż bolał ją kciuk od przewijania potencjalnych partnerów. I tylko raz umówiła się na randkę z fanem Breivika.
Czytając opisy jej przygód, będziesz wybuchać na przemian śmiechem i płaczem. Nie zdziw się jednak, gdy w przezabawnie opisywanych przez autorkę randkowiczach dostrzeżech uderzające podobieństwa do twoich znajomych.
50 twarzy Tindera to fascynujący autobiograficzny reportaż o poszukiwaniu bliskości, seksu i sensu, praktyczny poradnik randkowania i instrukcja obsługi relacji damsko-męskich.
Przeraźliwie nudna książka bez żadnej grupy docelowej i bez stanowczej ręki redakcyjnej. Mnóstwo grafomańskich banałów, uogólnień, żmudnych tłumaczeń. A to co to Tinder, a to co to depresja, a to jak działają randki czy seks... Dorosłym nie trzeba tego tłumaczyć, przed Tinderem też istniały randki, portale randkowe, nawet nerdzi, a tu autorka jakby pisała do kosmitów, którzy nie mają żadnego pojęcia o relacjach ludzi. Banały o tym, że seks polega na otwarciu się przed drugim człowiekiem i że jest aktem zaufania. To ważne, ale przy mówieniu dzieciom o seksie, a ta książka mimo wszystko nie jest skierowana do dzieci. Urwane wątki, tytuły rozdziałów nie do końca są kompatybilne z ich treścią, zaczyna się o narkotykach, potem nagle przechodzi w alkohol, a dalej z kolei znienacka o trójkątach i seksie BDSM - wciąż w tym samym rozdziale, wciąż pod tytułem zabawnego fanpage, wciąż chaotycznie. Jedyne co mi się naprawdę dobrze czytało i było wciągające, to kilka opisów konkretnych spotkań, relacji, związków, a to z biologiem molekularnym, a to z pracoholikiem Szymonem, a to fanem Breivika. Generalnie sięgając po tę książkę tego właśnie się spodziewałam - opisu 50 randek z Tindera. Albo nawet innej liczby. Ale nie wynurzeń typu: "Tak, życie i Tinder potrafią dać w kość." "Czuję, że za każdym razem jakoś umieram w środku, jest coraz więcej goryczy." "Wybieramy się nawzajem jak produkty na sklepowych półkach." Oraz, droga autorko, pisanie o dzieciach per: "gówniak", to nie lewicowość, to ageism. Nawet jak jest to wplecione w ironiczny monolog krytykujący kapitalizm.
"Czasem krzyżujemy z kimś nasze samotności i wychodzą z tego związki, przyjaźnie, relacje. Z tych krzyżówek rodzą się mieszańce, mniejsze samotności, skundlone, bękarcie. Nie są ani samotnością, ani miłością. (...) Mieszanka jest zawsze niejednorodna. Jakaś relacja ma odstające uszy niczym rasowa samotność, ale sylwetkę miłości. I tak dalej."
Mam mały problem z tą książką. Choć może bardziej z jej autorką. Po pierwszych 50 stronach byłam wkurzona, żeby nie napisać dosadniej, jak chyba nigdy podczas czytania jakiejkolwiek książki. Nie dość, że autorka chwaliła i żaliła się jednocześnie na swój żywot to jeszcze dorzuciła do tego tak tendencyjne i uwłaczające uwagi względem innych ludzi, że moje brwi niebezpiecznie zbliżyły się kilkukrotnie do linii włosów. A to wszystko we wstępie do meritum! Tylko z tej przyczyny stwierdziłam, że przeczytam jeszcze jeden rozdział, już o konkretach, by ostatecznie zdecydować, czy pani Jędrusik siadło na głowę od tego Tindera. I tu się zaczyna mój problem, bo choć dalej ciągle nie wiemy czy autorka się chwali czy żali, to żenujących fragmentów było ZNACZNIE mniej. Niewątpliwie wstęp jest najgorszą częścią tej książki. A co potem? Sporo oczywistości i sporo marudzenia, ale na szczęście w ilościach które da się przetrawić i nie dochrapać zmarszczek od ciągłego unoszenia brwi. Autorka wyrobiła na Tinderze niewątpliwą ilość hmm "doświadczenia w temacie". Wypowiada się wyłącznie z własnej perspektywy, ale na szczęście nie jest takim betonem poglądowym na jaki brzmiała na początku. Ku mojemu zaskoczeniu i zadowoleniu znajduje się tam kilka ciekawych przemyśleń, naprawdę dobrych rad (szczególnie dla tych zapatrzonych w ten typ poznawania ludzi) i parę interesujących wniosków z całego procesu. Momentami zalatywało jakimś poradnikiem czy gadką motywacyjną, co zupełnie nie pasuje mi do żadnej maści reportażu, ale zrzucam to na karb potrzeby uświadomienia innych dzięki swoim doświadczeniom. Nie było tego dużo - znów na szczęście. Tym co jednak chce najbardziej pochwalić to to, że pani Jędrusik umie pisać. Kurde blade, mimo że materia raczej mało wdzięczna i niektórym może stanąć kołkiem w gardle przez co wszystko inne będzie bez znaczenia, to ja jestem pełna podziwu. Większość rozdziałów, szczególnie opowieści o poszczególnych relacjach czyta się jak dobrą, współczesną powieść. Autorka bezwzględnie umie opowiadać i nie czuć w tym za grosz wysiłku. Do tego trafiło się kilka naprawdę przednich żartów oraz ciekawych myśli (jak ta na początku tej opinii). Zdziwiłam się widząc, że w planie jest kolejny reportaż, niejako dalszy ciąg, rozgrywający się poza granicami kraju. Okazało się w trakcie lektury, że autorka wyruszyła poza Polskę i jak rozumiem tam zbiera nowe "tinderowe" doświadczenia. Głównie z uwagi na umiejętność opowiadania, ale i to jak wypadnie porównanie dwóch światów. Jestem zaskoczona tym na ile ta pozycja przypadła mi do gustu, bo spodziewałam się totalnej klapy. Niemniej, początku i lekceważącej postawy autorki nie zapomnę, i za niego odejmuje dwie gwiazdki. Zainteresowanym polecam podejście do tego tytułu z otwartą głowa i większa ilością dystansu.
Żyjemy w dziwnych czasach. Coraz bardziej brakuje nam czasu na wszystko, także na budowanie relacji z innymi ludźmi. Bo kto by miał czas szukać swojej drugiej połówki, zdobywać ją powoli, budować związek i poświęcać czas na jego pielęgnowanie? I tutaj wkracza Tinder. W przeciągu kilku sekund decydujesz czy ktoś Cię interesuje, umawiasz się z nim następnego dnia a po dwóch-trzech godzinach lądujecie w łóżku. Szybki, łatwy i przyjemny sposób by poczuć bliskość drugiego człowieka bez całego tego czasochłonnego związku. Joanna Jędrusik przez trzy lata korzystała z dobrodziejstw takiego sposobu życia, o czym opowiada nam w tej książce z nierzadko szokującymi szczegółami.
Ta książka to kolejny przykład sytuacji, gdy wydawnictwo chcąc zwiększyć sprzedaż książki, tworzy dla niej opis nie mający nic wspólnego z rzeczywistością. Obiecuje nam on "przezabawną" relację z tinderowych randek autorki i najwyraźniej widzi w niej autorytet, który ma nas nauczyć "obsługi relacji damsko-męskich". Cóż. Podczas lektury nie zaśmiałam się ani razu, a wręcz przeciwnie, była to lektura nadzwyczaj ponura i depresyjna. W dodatku im dłużej czytałam, tym bardziej się krzywiłam na wpisywane przez autorkę pseudofilozoficzne przemyślenia i w żadnym wypadku nie nazwałbym jej autorytetem od relacji damsko-męskich. Ona w ogóle nie powinna się w tej materii wypowiadać.
Przyznam szczerze, że po raz pierwszy chciałam odłożyć tę książkę już na 11 stronie. Ale czytałam dalej z jakąś perwersyjną ciekawością jak bardzo człowiek może być spierdolony. I nie chodzi mi tutaj o zwyczaje randkowe autorki - jest dorosła, niech robi co chce, ja nikomu pod kołdrę nie zaglądam. Chodzi mi o jej poglądy i zachowanie w sytuacjach, w których każdy człowiek z działającą moralnością zachowałby się zupełnie inaczej.
"Może to jakaś Shadenfreude bardzo niskich lotów, ale jak oglądam czyjeś eksplodujące flaki i pourywane nogi, to moje życie wydaje się odrobinę mniej chujowe."
Z początku zapowiadało się nieźle. Ja sama określiłabym swoje poglądy gdzieś pomiędzy centrum a lewą stroną i mam ostrą alergię na fanatycznych prawicowców. Problem w tym, że nie lubię skrajności w żadną stronę. A już najbardziej nie lubię plujących jadem (i hipokryzją) feministek. Zawsze obiecywałam sobie, że na tym blogu nie będę poruszać spraw światopoglądowych, bo to prywatna sprawa każdego z nas i nie ma nic wspólnego z literaturą, ale tym razem muszę. Bo cholera mnie wzięła jak przeczytałam, że autorka się oburzyła jak facet dał jej swoją koszulę gdy trzęsła się z zimna w letniej sukience. Jestem pewna, że ona bez wahania dałaby szalik swojej przyjaciółce w takiej sytuacji i nie widziałaby w tym nic złego. To zwyczajny, miły gest, nie rozumiem co jest z nim nie tak gdy wykonuje go mężczyzna. To już nie jest równouprawnienie, to jawna dyskryminacja.
Pozwólcie, że przytoczę Wam dwie sytuacje. Gość, który podzielił się koszulą był supernieśmiałym gościem, który nie miał wielkiego doświadczenia z kobietami, a to, które miał, było kiepskie. W dodatku niedawno jego matka zmarła na raka (dlatego poszedł na medycynę z zamiarem znalezienia lekarstwa na raka). Autorka z jakichś powodów uznała to za niezwykle seksowne i poszła z nim do łóżka, bo było jej go żal. Ale to jeszcze nic. Gdy była na samotnym urlopie w górach, stwierdziła, że się nudzi. Znalazła więc na Tinderze jakiegoś biedaka, który skrępowany wyznał jej, że cierpi na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Co zrobiła autorka? Zmyśliła, że ona też, żeby chłopak poczuł, że spotkał bratnią duszę i się z nią przespał. No nie mam słów.
"Wszyscy są cholernie mili, chwalą moje cycki, tyłek, chcą się znowu spotkać i napierdalają komplementami jak premier Morawiecki kłamstwami o polskiej gospodarce."
Pani Jędrusik ewidentnie jest nimfomanką. Bo jak inaczej nazwać kogoś, kto schodzi na przerwie na lunch do podziemnego parkingu tylko po to, żeby zrobić komuś loda w samochodzie, a dzień bez seksu z kolejnym partnerem uznaje za stracony? Jednak to bym jeszcze przeżyła, jak mówiłam ja nikomu pod kołdrę nie zaglądam. Ale myślałam, że nie zdzierżę gdy czytałam o jej poglądach na różnice klasowe i o tym, że ona nie będzie się umawiać z kimś o niższym wykształceniu, bo jak dała do zrozumienia, ten ktoś będzie zbyt głupi, żeby prowadzić z nim ciekawą rozmowę. Droga Pani Jędrusik, wielu moich znajomych nie ma nawet matury i wszyscy są jednymi z najinteligentniejszych ludzi, jakich znam, choć zgodnie z Pani filozofią, mając wyższe wykształcenie nie powinnam się z nimi zadawać. Może to dla Pani będzie szok, ale dyplom i praca w korpo nie czyni Pani ani lepszą, ani tym bardziej mądrzejszą od nikogo. Jedynie rozdyma Pani ego do niewiarygodnych wręcz rozmiarów. I nie mogę ani nie chcę powstrzymywać się przed nazwaniem Pani hipokrytką, gdy na jednej stronie wychodzi Pani z randki bo facet śmiał stwierdzić, że czarnoskórzy są źli, a na następnej piętnuje Pani osoby z niższym niż Pani wykształceniem. Wstyd.
Ciekawa jestem czy autorka w ogóle choć przez chwilę zastanowiła się nad tym, co pisze. Bo ja bym się chyba spaliła ze wstydu gdyby moja mama albo moje przyszłe dziecko przeczytali jak opisuję ze szczegółami robienie loda setkom nieznajomych (a potem uczucie pobcieranego gardła). Nawet na zwykłych znajomych nie mogłabym patrzeć już tak samo. A szef? Nie chcę nawet myśleć. Autorka szpanuje co chwilę mądrymi słowami i wspomina o wielkich współczesnych artystach chcąc chyba pochwalić się inteligencją i oczytaniem, ale nie bardzo jej się to udaje gdy z całej reszty tekstu aż bije po oczach pustogłowie. Używa też niewiarygodnej ilości wulgaryzmów. Po co? Nie mam pojęcia.
"Klasizm na Tinderze jest ogromny, częściowo uzasadniony, bo przecież nie mam z chłopakami z zawodówki zbyt wielu tematów do rozmów."
Jedyną dobrą rzeczą w tej książce jest w miarę poprawny język. Kilka opowieści o sytuacjach, w których Pani Jędrusik nie popisuje się skrajną głupotą też jest nawet ciekawych. Poza tym to jedno wielkie narzekanie, że życie jest okropne. Autorka codziennie umawia się z innym facetem na seks, upija w trupa, wstaje z kacem i leci do swojego korpo zrzygać się na klawiaturę, po czym narzeka, że ze światem coś jest nie tak. Czy Wy to rozumiecie? Bo ja nie. Szkoda, że całą swoją energię przeznacza na bluzganie jadem w stronę mężczyzn zamiast spożytkować ją na poprawę tego rzekomo paskudnego życia. I to ma być ekspert do spraw damsko-męskich? Ja wysiadam.
Podsumowując, "50 Twarzy Tindera" to festiwal depresji, nimfomanii i hipokryzji. To niesmaczny i wulgarny monolog mający na celu nawrócić na wszystkich na jedyne słuszne poglądy autorki, z którymi w ogóle nie ma dyskusji. Kilka ciekawych opowieści niestety nie ratuje tej książki. Żal mi Pani Jędrusik, bo ewidentnie jest osobą głęboko nieszczęśliwą, ale mój żal trochę studzi fakt, że nie robi nic, żeby z tego nieszczęścia wyjść. Z przykrością stwierdzam, że ta książka była stratą czasu. Nie polecam.
Bardzo nie lubię takich pseodulewicowych, przeintelektualizowanych i pretensjonalnych gniotów, tak niestety mogę opisać tę książkę. Autorka określa się mianem lewaczki, co w ogóle dla mnie jest określeniem strasznie pejoratywnym. No okej, może jakąś tam wrażliwość lewicową posiada, ale to tyle. W tej publikacji niestety mam wrażenie, że nic się nie trzyma kupy. Najpierw autorka używa określenia "depresyjna spierdolina" w stosunku do osób z którymi się spotyka, co dla mnie jest wyrazem totalnego braku szacunku do tych osób, a później stara się na poważnie pisać o problemie depresji. Stawia jakieś absurdalne tezy na podstawie własnych zachowań, np. że Tinder kosztuje, bo ogólnie to stara się konsumować mniej, ale jak korzystała z Tindera to nagle zaczynała wydawać mnóstwo pieniędzy na kreowanie swojego wizerunku i dopasowywanie się do innych ;) Dawno nie czytałam czegoś tak złego. Naprawdę starałam się zrozumieć autorkę i jej przeżycia jednak mimo wszystko, książka wzbudziła we mnie niesmak i zażenowanie. Następnym razem autorka mogłaby trochę stłumić swoje ego i wykazać się skromnością.
Tytułem wstępu : moja recenzja to bardziej polemika z recenzją pani Rosemary.Littletoe, niż coś pisanego od zera.
Aż sobie przeczytałem ten komentarz kilka razy, i w zasadzie to jeśli ktoś daje pokaz hipokryzji, to Pani w swojej recenzji. Natomiast autorka w swoich wynurzeniach jest po prostu szczera i kreśli krajobraz, który nie jest wbrew pozorom tylko jej udziałem. Najwyraźniej coś tu boli.
Z jednej strony, pisze Pani, jak to nic pani nie przeszkadzają zachowania seksualne autorki, z drugiej raźno wtrąca, że na miejscu jej dzieci spaliłaby się ze wstydu. Powstaje zatem pytanie - dlaczego te dzieci miałyby się wg. Pani palić ze wstydu? Chyba dlatego, że uznajemy jakieś zachowania za złe, prawda? Problemem z hipotetyczną kłopotliwą sytuacją dzieci, nie wynika z wynurzeń autorki, tylko z zachowania osób najprawdopodobniej Pani podobnych. Jest to argument na tym samym poziomie, co 'sama prosiła się o gwałt, bo była w mini'. Chciałbym dożyć czasów kiedy nikt nie musiałby się wstydzić, że chodzi do wielokątów ze swoim partnerem, czy sam, czy że (o zgrozo!) robili to jego rodzice. Fajnie byłoby gdyby mogli uczyć dzieci, że istnieją różne zachowania seksualne, i nie trzeba z ich powodu czuć się dziwakiem, o którym potem sąsiadka z trzeciego na pewno będzie miała coś ciekawego do powiedzenia za plecami.
Dziwi mnie też, że koronnym przykładem na rzekomą nimfomanię ma być fakt, że ktoś ma fantazję związaną z seksem na parkingu. No ja nie wiem, czy w Pani kręgu tylko w sypialniach życie seksualne się odbywa, ale nieistotne, nie idźmy w ad-personam.
Klasizm. Tutaj też chyba Panią szczerość boli, i nie widzi Pani rzeczywistości. Jeśli obraca się pani w gronie światłych, inteligentnych i obytych kulturalnie osób z wykształceniem zawodowym, to gratuluję szczęścia, jednak moje obserwacje są zupełnie inne. Poza tym jedna sprawa - mieć znajomych do miłego spędzania czasu, to jedno, a co innego tworzyć z kimś związek. Z ręką na sercu - ile zna Pani trwałych związków (albo niech tam - średnio trwałych, choćby trwających 3 lata), gdzie istnieje przepaść w wykształceniu? Ja nie znam żadnej takiej pary, czy małżeństwa, a nie jestem odludkiem, znajomych mam wielu. Nie zmienia to oczywiście faktu, że wyjątki się zdarzają, ale chyba trudno kogoś winić, że ma zaufanie pokładane w statystyce i swoich doświadczeniach, i woli wybrać znajomość, która ma większą szansę być interesująca dla obu stron?
Wydaje się też Pani nie zauważać faktu, że książka jest ewidentnie 'dziennikiem kryzysu' i często się robi wtedy rzeczy, z których samemu nie jest się dumnym. To źle o tym pisać? Jakoś dziwnym trafem, badania wykazują, że kilkadziesiąt procent zarówno kobiet jak i mężczyzn zdradza swoich partnerów (często utrzymując piękną mieszczańską fasadę swego związku), ale co tam, przyznanie się autorki do manipulacji w celu uzyskania 'one-night-standa' z innym 'singlem' nagle czyni ję niemalże pierwszą kurtyzaną RP. Już nie wspomniawszy o tym, że autorka pisze o tym raczej w charakterze rzeczy, której ostatecznie mocno żałuje.
Ja sam nie uważam, żeby książka była jakimś dziełem wielkiej próby, jest bardzo nierówna. Niektóre rozdziały były naprawdę wciągające, czy śmieszne, inne słabe, wypchane nieudolnie używanymi przekleństwami (nieumiejętność przeklinania w rozrywce, to w ogóle problem na polskim rynku).
Ale uważam, że jest krokiem w dobrą stronę, bo jak widać po reakcjach burzy pewne fasady, powoduje dyskomfort. I bardzo dobrze.
No jest to gniot z dodatkiem prostych przemyśleń o życiu. Tyle pisać o relacjach i ludziach, gdy się nie umie w relacje i w ludzi. Może jeśli ktoś by jeszcze dobrą redakcje tego zrobił i zadał pytanie „dla kogo jest ten pamiętnik pensjonarki”? Może. Nie byłam i nie będę fanem książek typu „Pokolenie ikea”. Nie polecam.
Bardzo dobrze się czyta, choć fragmenty bardzo mocne przeplatają się z powierzchownymi i upraszczającymi. Nie wiem czy do końca wierzę autorce, że opisane postaci istniały na prawdę. I jakoś mnie konfunduje to, w jaki sposób autorka opisuje samą siebie.
Nie wiem, dlaczego tak książka ma tak niskie oceny, chyba kwestia oczekiwań. Ja oczekiwałam niewiele i okładka chciała mi wypalić oczy. Ale dostałam kilka wybuchów śmiechem na głos przy ludziach, słodko-gorzkie historie, które coś mi wyjaśniły i niewiele moralizatorstwa. Pewnie przeczytam część drugą.
Liczyłam na guilty pleasure z fajnymi anegdotami i ciekawymi spostrzeżeniami.. dostałam to w jakichś 30%. Reszta to banały w rodzaju: "Dziewczyny, jak facet mówi, że szuka aktorki do obsadzenina w filmie i, że ma agencję modelingową to nie wierzcie. Panowie, jak laska wygląda bardzo młodo, to lepiej mieć pewność, że ma jednak więcej niż szesnaście lat". Dosłowny cytat, w książce podany jako odkrywczy fakt, bez ironii.
Dużo w tej książce też takiego protekcjonalnego tonu, dużo i przeraźliwej samotności, którą autorka próbuje przykryć narzuconą sobie nieco na siłę otwartością, której nie umiem kupić jako szczerej, bo brzmi jak desperacka walka o chociaż trochę prawdziwego ciepła, a nie nowo odkryta miłość i wiara w poliamoryzm. I spoko. To ciekawe, bardzo smutne w kontekście budowania relacji dzisiejszych 20-40 latków, którzy w sumie to by chcieli stworzyć coś trwałego, tylko za szybko się nudzą i za bardzo skupiają tylko na sobie.. ale chyba nie taki był zamiar, bo i nie takie są wnioski autorki, oprócz tego że nie ma wniosków innych niż dalsze zbieranie pokemonów.. Oraz jakoś tak półrefleksyjnie tylko zauważa, że mimo terapii po trudnym rozstaniu - efektem 'tinderowania' była mocno zwiększona ilość kasy, którą wydawała nie tyle na siebie, co na dopasowanie się do nowych gatunków pokemonów. Np. nerdowe ciuchy gdy miała fazę na nerdów, a których by sama nie założyła itd. I, że to skutek uboczny bycia na Tinderze, a nie problem autorki z samooceną.. Przy jednoczesnym protekcjonalnym tłumaczeniu co to jest geek i rpg, jak kosmitom, a chwilę później używaniu nerdowego slangu bez wyjaśnienia, co można podciągnąć w sumie pod tylko kiepską redakcję.
Ale te pozostałe 30% się czytało naprawdę fajnie i miało ciekawe momenty, więc bym dała 2.5 gwiazdki jakby była taka opcja.
Początek zabawny i błyskotliwy. To tyle. Potem jest już tylko gorzej i gorzej i najgorzej. Ciężko uwierzyć w te wszystkie rzekome randki, raczej brzmią bardziej jak fantazje literackie i to dość słabe. Opis seksualnych doświadczeń przypomina wybieranie warzyw na targu, czyli mam listę i wszystko się musi zmieścić do koszyka, więc oczywiście jest BDSM, jest i czworokąt, i bi i ofkors musi być poliamoria, i wszystko co na topie, podtopem, przytopie aż w końcu dochodzi do wielkiej wtopy.
Banalnie banalne banały. Pod koniec, ma się już pewność, że trochę to pisanie i wymyślanie miało służyć akcji ODWET na byłym mężu, który mnie zostawił. Takie kwiatki są mega słabe:"… wszystko znowu trwa jakieś trzydzieści sekund. Trochę jak z byłym mężem, tylko Janek przynajmniej poprzedza te trzydzieści sekund epickim wstępem."
jakoś czytałem takie sobie recenzje tego, ktoś się na facebooku z tego pastwił a to jest zaskakująco dobre. zadna to wielka literatura ani ważna ksiązka, jasne. ale ani tego nie obiecuje ani nie każda taką musi być. czyta się przyjemnie, autorka jest niegłupia, mimochodem jej wychodzi chyba calkiem niezły zapis warszawy i pewnego środowiska w latach 10tych. to będzie moze za jakis czas calkiem fajny dokument tego czasu. jasne dużo banałów i oczywistości w tym, ale w sumie sporo z nich jest takich co to dobrze ze ktoś to powie na głos. czasem własnie dobrze jak jakieś banały zabrzmią a nie będą tylko myślane. fajne, szczere, prawdziwe.
Jak już większość przedmówczyń i przedmówców napisało - co to za gniot?! Krytyka Polityczna bardzo promuje tę laskę, but why??? 🤔 Doczytałam chyba na na zasadzie jakiegoś czystego samomasochizmu. Chociaż jako dość aktywna użytkowniczka Tindera zgadzam się z pewnymi uwagami, a światopogląd autorki, o którym tak często wspomina, jest bardzo bliski mojemu - do głowy by mi nie przyszło, że tak słabo podane treści mogły kogokolwiek w redakcji Krytyki skłonić do pomyślenia: 'TAK, TO JEST KSIĄŻKA KTÓREJ POTRZEBUJEMY'. Nie potrzebowaliśmy. Strasznie słaby styl, niby miało być tak hop do przodu, po wielkomiejsku, a wyszło tak, że na niemalże każdej stronie dla wzmocnienia siły przekazu pojawia się epitet 'cholerny'. WOW, ależ prowokujące. Humor denny, historyjki banalne. A mogło być naprawdę zabawnie i z pomysłem. Nie polecam.
Gdyby ta książka miała redakcję, mogłaby mieć cztery gwiazdki. A tak jest dość nieuczesanym i nieprzebranym zbiorem luźnych opowieści przeplatanych przemyśleniami.
Nic specjalnego - książka jest napisana miernie, korekta też zrobiona po łebkach, autorka zdecydowanie chciałaby zaszokować czytelnika swoim bogatym życiem seksualnym, ale wychodzi z tego raczej harlekin, który chciałby być prawdą objawioną, niż faktyczny obraz społeczeństwa, w którym miłości i intymności poszukuje się w internecie. Nie wiem też, do kogo ta książka jest skierowana. Duże rozczarowanie, bo książka ma potencjał, ale niestety warsztat autorki dużo pozostawia do życzenia.
Na początku myślałam, że będzie to po prostu wyliczanka z iloma facetami z Tindera spała bohaterka. Jednak książkę polecała świetna psycholożka i seksuolożka Kasia Koczułap, więc brnęłam w to dalej. Okazało się, że warto. Przede wszystkim dla przemyśleń o poliamorii z perspektywy osoby, która w takich relacjach była. Jest to niesamowicie ciekawy temat pod wieloma względami (socjologicznym, psychologicznym, historycznym, a nawet ekonomicznym). Autorka jest kobietą inteligentną i pokazuje, że wszystkie jej doświadczenia wiele ją nauczyły o ludziach, świecie, życiu. Wnioski są gorzkie i bardzo szanuję za zakończenie.
50 twarzy Tindera to kolejna pozycja, na która szkoda tracić czas. Reklamowana, jako zabawny przewodnik po świecie damsko – męskich relacji w świecie Tindermanii. Określana mianem fascynującego poradnika. Niestety dobry marketing, ma niewiele wspólnego ze środkiem. Autorka po ośmiu latach rozwodzi się z mężem, żeby odreagować, za namową znajomych zakłada konto w portalu randkowym i traci hamulce. Normalnym jest, że po rozstaniu następuje czas żałoby i odreagowania, jak po każdej stracie. Często ludzie znajdują nowe hobby, pasje, autorka Joanna Jędrusik także znalazła na to sposób. W swojej autorelacji, bohaterka nie wstydzi się opisywać sceny seksu, nie boi się pisać o często żenujących wydarzeniach. Mam wrażenie, że za cel swój cel, pod pretekstem znalezienia partnera, postanawia przespać się z tymi 60% , którzy nie mają partnera (jak badania dowodzą pozostałe 40% ma). Większość opisów dotyczy nie randek, a po prostu umawiania się na seks. Mężczyzn, z którymi się spotyka ocenia w sposób mocny, dosadnie to argumentując. Żaden nie jest dość dobry – złość z ex przenosi na pozostałych przedstawicieli gatunku. ‘Książka reklamowana jako Bridget Jones na ostro’ – jest wulgarnym, słabym językowo tworem, który z zabawną komedią nie ma nic wspólnego. Autorka sili się na zabawne tony, ale wypływa z nich bardziej złość i gorycz. Mnie osobiście całość nie bawi, a wręcz odpycha. Książka zrecenzowana dzięki Czytam Pierwszy.
"Czytając opisy jej przygód, będziesz wybuchać na przemian śmiechem i płaczem."
Powyższy cytat pochodzi z opisu książki "50 twarzy Tindera". Miały być przygody, śmiech i płacz, a był to festyn frustracji, nudy i zażenowania. Mojego zażenowania, bo autorka raczej czuje się dumna ze swoich "przygód" na jedną noc. Reportaż Joanny Jędrusik to opis jej poczynań w aplikacji Tinder. Aplikacja ta w zamyśle ma pomagać znaleźć przyjaźń/związek/seks*, a randkowanie kończy się różnie.
Joanna po rozwodzie z mężem nudzi się. Nudzi się w domu, nudzi się w swojej korpopracy, nudzi się sama ze sobą. Zakładając Tindera chce zmienić tę nudę w ekscytację i w spermę we włosach. Tak, Joanna opowiada wszystko ze szczegółami. Chociaż ciężko mnie czymś obrzydzić, to nie lubię takiego prymitywnego zaglądania komuś pod kołdrę.
Męczyłam się okrutnie przy czytaniu, krzywiłam się i w większości czasu byłam zniesmaczona. Rozumiem wydźwięk, ma być ciężko i prawdziwie, ale nie rozumiem czemu ta książka powstała i dlaczego ktoś ją wydał. Pseudointelektualny bełkot kobiety, feministki i według niej samej - tolerancyjnej osoby, która strona po stronie opisuje swoją hipokryzję. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że taka zła opinia was zaciekawi, ale proszę - nie czytajcie tego. Nie ma tu nic z Bridget Jones czy Pokolenia Ikea, jest tylko morze pogardy, złośliwości i smutku.
*niepotrzebne skreślić
Książkę odebrałam za punkty z portalu Czytam Pierwszy.
Czytając recenzje tej książki prawie się zniechęciłam do sięgnięcia po nią, a byłby to błąd! Książka napisana jest ostrym, wartkim językiem ale odzwierciedla on realia opisane w książce. Autorka bez owijania w bawełnę przedstawia swoją przygodę na tinderze. Te przygody sporo mówią o nas, o otaczającej nas polskiej rzeczywistości. Są świetnym komentarzem do tego gdzie jesteśmy jako ludzie, społeczeństwo. Polecam zapoznać się z treścią zanim wystraszymy się brutalnego języka, a odkryjemy wiele wrażliwych przemyśleń na temat związków, miłości, samotności i ludzkich poszukiwań.
Całkiem dobra książka. Dobry język, choć nie jest to może Krasznahorkai, no ale mało kto z uznanych pisarzy zna swój język jak Krasznahorkai ;) Nie jest to płaskie, ani nudne, ani głupie, ani rozwlekłe, banału i nudy, i smutku - takiego nienachalnego przyglądania się smutkowi, jest w sam raz, tyle co w życiu. Kwestie obyczajowe mogą razić konserwatywny elektorat czytelniczy - no bo jednak inaczej się ogląda Nimfomankę, a inaczej czyta non-fiction od koleżanki z pracy.
Nie jest to ani praktyczny poradnik randkowania, ani tym bardziej fascynujący reportaż. Gdyby autorka ograniczyła się do autobiograficznego zapisu swoich przygód erotycznych, to byłoby do zniesienia. Niestety ma pretensje do stawiania diagnoz społecznych i, o zgrozo, moralizatorstwa. Opisy ekscesów łóżkowo-alkoholowych przywodzą raczej na myśl wynurzenia nastolatki, poza tym, że spod rzekomej pochwały hedonizmu przebija strach przed pustką i potrzeba potwierdzania swojej wartości w oczach kolejnych partnerów.
Jest sporo niby psychologicznych i niby socjologicznych refleksji, a to o kapitalizmie, a to o Polsce, a to relacjach międzyludzkich w ogóle, ale generalnie trudno się tu doszukać czegoś odkrywczego. A już na pewno nie należy się spodziewać rzetelnej wiedzy na temat poliamorii, BDSM czy używek, choć autorka stara się sprawiać wrażenie, że ma coś do powiedzenia na każdy z tych tematów. Przy niektórych refleksjach autorki można się serio przerazić: a to nie wie, czy wyraziła zgodę na seks, bo trudno wyrazić sprzeciw z kneblem w ustach, a to narkotyki nie są niebezpieczne, bo nie zna nikogo, kto miałby z nimi problem.
Autorka lubi pisać o tym, jaka jest wspaniałomyślna, wrażliwa społecznie, tolerancyjna i pełna współczucia dla spotykanych przez siebie nerdów, półprawiczków i facetów z wszelakiej maści problemami psychicznymi. Szczyci się tym, że wyzwała kogoś od "jebanych faszystów", bo okazał się rasistą albo ekscytuje się tym, że nie przeszkadza jej fakt, że jej partner jest biseksualny. Tudzież płacze, słuchając o czyjejś depresji.
Co prawda porady, żeby umawiać się z nerdami, bo będą za to wdzięczni mocno trącą paternalizmem, ale kto by się tym przejmował. Podobnie wygląda relacja o tym, jak autorka wspaniałomyślnie umówiła się z kimś spoza swojej bańki społecznej (był z małej miejscowości i miał tylko licencjat) i była w szoku, że jest w stanie z nim rozmawiać. Nie mówiąc już o takich drobiazgach jak nazywanie ludzi „depresyjnymi spierdolinami”.
Na osobną wzmiankę zasługuje historia, w której autorka skłamała nowo poznanemu facetowi, że cierpi na te same zaburzenia psychiczne, co on, żeby chętniej poszedł z nią do łóżka. Autorka jednak chętnie i bez problemu usprawiedliwia swoje manipulacje (przecież wszyscy kłamią), klasizm (wszyscy szukają partnera ze swojej warstwy społecznej) czy ryzykowne zachowania (wszyscy chleją i ćpają). Pewnie nie raziłoby mnie to tak, gdyby nie wspomniana wcześniej skłonność do moralizatorstwa, pouczania na temat konsensualnego seksu (okraszone refleksją, że każdy konserwatysta to potencjalny gwałciciel) oraz generalnie wycieranie sobie gęby lewicową wrażliwością czy feminizmem.
Książka o nieoczywistej formie. Po części pamiętnik, poradnik, a nawet recenzja/omówienie aplikacji randkowej. Część pierwsza jest najbardziej rozbudowana i najciekawsza. Imponujący zakres „badań terenowych” zachęcił także autorkę do wyciągnięcia wniosków psychologicznej i socjologicznej natury. O ile są ciekawe i wydają się trafne, to niestety pozostają uzupełnieniem, bonusem do części pamiętnikowej. Są to obserwacje i wnioski wynikające jedynie z fragmentarycznej analizy zjawiska, związane z osobą o określonej pozycji społecznej, mieszkającą w konkretnym miejscu. Trudno na ich podstawie wyciągać wnioski ogólne o naukowej wartości. Dla pełnego obrazu socjologicznego zjawiska, jakim niewątpliwie jest randkowanie internetowe, należałoby przecież przeanalizować także mieszkających poza Warszawą, osoby w różnym wieku, reprezentujące różne społeczne grupy. Wreszcie należałoby zbadać także sposób wykorzystywania aplikacji przez… mężczyzn. Brak zastosowania przy opisie zjawiska socjologicznej czy psychologicznej metody badawczej nie jest wadą, bo też taka analiza nie była raczej przez Joannę Jędrusik zakładana w pracy nad książką. Jest to chyba bonus, próba podsumowania i wyciągnięcia wniosków z bogatego materiału badawczego. Natomiast ta socjologiczna i psychologiczna analiza zaburza nieco konstrukcję książki. Nie są to już tylko opowieści z gatunku „moje przygody na Tinderze”, książka zyskuje za sprawa wniosków i analiz, ale traci na przejrzystej konstrukcji. Fragmenty pamiętnikowe są najciekawsze. Autorka ma przejrzysty, lekki styl. Potrafi prowadzić opowieść zarówno z humorem, jak i z zadumą, a nawet z nostalgią. Nierzadko jej narracja jest zaangażowana społecznie i politycznie. Jędrusik ma niewątpliwy talent literacki. Jako czytelnik chętnie przeczytałbym jej prace w literackiej formie bardziej określonej (powieść, opowiadanie), mniej gatunkowo amorficznej. Warta uwagi jest także gra autorki z hipokryzją czytelnika, który nierzadko zderzany jest z bezpruderyjnym opisem i słownictwem. Szczerość wypowiedzi i otwartość na doświadczenia mogą wciąż wydawać się szokujące, zwłaszcza że dotyczą osoby nie ze społecznych nizin, ale wykształconej o bogatym kapitale kulturowym.