Utrzymana w formie codziennych zapisków opowieść o losach młodego pracownika w dziale obsługi klienta wielkiego zagranicznego banku to namiętny monolog przeciwko światu wielkich korporacji i ludzkim trybikom, przeciwko upokorzeniu i uprzedmiotowieniu. Jej bohaterami są ludzie, którzy stali się towarem na rynku pracy, pionkami w niezrozumiałej grze, oszalałymi uczestnikami wyścigu szczurów, znajdującymi wytchnienie tylko w jałowych weekendowych rozrywkach. To brutalna i ostra, pełna zjadliwego humoru opowieść o hipokryzji i cynizmie, frustracji i pogardzie, wyobcowaniu i wielkiej samotności. Sławomir Shuty rejestruje w swojej powieści wiele współczesnych języków: marketingową nowomowę i biurowe small-talks, slang czatów internetowych, reklamowych sloganów, mowę ulicy i prasowych brukowców, oficjalny pusty język sukcesu i szaleńczy, rozpaczliwy bełkot odrzuconych.
Polish writer, photographer and director. Best known as a writer. He was publishing in Rastra, Lampa, Iskra Boża and brulion, cooperates with Ha!art, where for some time he was doing special - provocatice - satirical put in additon Baton. Co-founder Artistic Club Galeria T.A.M. in Cracow. He got Polityka weekly Passport Award in literature section for Zwał ("for literary hearing, passion and courage in picturing Polish reality")
Moje pierwsze spotkanie z Shutym to wykłady z literatury współczesnej, początek lat dwutysięcznych. Niedomyty docent, którego chyba wyrzucili z panków i za karę poszedł pracować na uczelni, nawet mi go nie szkoda, bredził coś niemrawo o hipertekstualności "Bloku" a ja prawie płakałam, bo uważałam że to niesprawiedliwe, że ten "Blok" już ktoś przede mną napisał a mogłam była na to sama wpaść. Docent prawie płakał, bo czuł się na uczelni jak Mireczek w Hamburger Banku.
No więc książka Shutego jest jak ten docent, niby mądra taka i krytyczna, ale taka trochę niechlujna. "Zwał" przypomniał mi o moich pierwszych latach biurowych, kiedy wszyscy palili cienkie papierosy, wciągali fetę i wysyłali sobie raporty faksem. Pracy szukało się w poniedziałkowym dodatku do "Wyborczej", nie było praw pracowniczych, nie było ochrony danych osobowych, w ogóle nic nie było, ale wszyscy z ufnością patrzyli w potransformacyjną przyszłość i myśleli, że to tylko drobne niedogodności, które za kilka lat będziemy mięli za sobą. Minęło prawie dwadzieścia lat a system, który tak wymiętosił głównego bohatera rozrósł się i zrakowaciał i najstraszniejsze jest w nim pewnie to, że współcześni Mireczkowie w większości nawet nie czują w swoich korpo dyskomfortu. Docent od współczesnej dosłużył się już pewnie habilitacji.
Spodziewałam się klimatu podobnego do filmów Koterskiego- głowny bohater jest wypalony i powoli stacza się w otchłań szaleństwa. Niby to dostałam, ale Jezu przenajświętszy, jak mnie ta książka zmęczyła. Nie trafia to do mnie, chyba po prostu moje pokolenie nie jest już targetem
Zwał jak zwał, ale zwał...przerażające życie w korporacyjnym mechanizmie. Podobały mi się zmiany stylu i umiejętności wyartykułowania myśli podczas odlotu, zwała i w godzinach pracy. W ciekawy sposób dzielą książkę na fragmenty.
ukierunkowanie wściekłości wiele zmienia w tym, jak funkcjonujemy w świecie i jakie drogi dostrzegamy
Mirek, pracownik banku, siedzi dzień w dzień przy biurku, zakłada maskę z wyszczerzonym uśmiechem, słucha poleceń Basi, obsługuje klientów Hamburger Banku, a każda interakcja wywołuje zgrzyt nienawiści, rosnącego jak gula w gardle wkurwu, który chce wypluć, wyrzygać, a przy tym jeszcze wykrzyczeć i zatopić zęby w gardle tego, kto sprowadza na niego taki los; pada na Basię, kierowniczkę oddziału, która staje się osią nieszczęścia, głównym motorem konspiracji przeciwko Mirkom tego świata, rozczarowanym dzieciom transformacji, porzuconemu potomstwu Balcerowicza, rozczarowanym nowym, lśniącym kapitalizmem masom
w tygodniu Mirek pracuje, weekend spędza na ćpaniu, rozpierdalaniu mózgu przemęczonego już na starcie w korpo-świecie; siły, których nie rozumie, kłębią się wokół niego, gryzą go i uciekają, kapitalizm rozrasta się jak rak, który zyskał już tyle przerzutów, że nie odróżnia nowego bólu od starego, więc stępia tylko zmysły, żeby nie wybuchnąć
ale wybucha i cała frustracja kieruje się przeciwko Basi, co pokazuje ciekawy mechanizm klasowy – klasa menadżerska, jedną nogą w świecie posiadaczy i drugą w świecie pracowników – stanowi łatwy obiekt złości dla postawionych niżej oraz wygodne proxy dla tych, którzy odpowiadają za powszechną niedolę; ukierunkowanie negatywnego afektu na drugiego pracownika, któremu zarząd sprytnie udzielił niewielkiego dostępu do władzy, usuwa celownik z samego zarządu, a także szerzej, ze struktur, które nas niszczą – postrzeganych pragmatycznie, nie konspiracyjnie – z organizacji gospodarki wokół motywu zysku i nieskończonej ekstrakcji zasobów, w tym ludzkich, w tym umysłowych, dla których jedyną obroną wydaje się czasami spalenie własnych obwodów, zanim zrobi to coś większego niż my sami
Jestem zaskoczony, bo to naprawdę zgrabnie napisana książka. Pobrzmiewają w niej echa znane z prozy Masłowskiej czy Witkowskiego. Shuty ma równie dobry słuch. Wstyd przyznać, ale wciąż aktualna, jeżeli chodzi o absurd pracy biurowo-korporacyjnej.
Nie porwała mnie, ale podobała się. Przeczytałam ją w ciągu niecałych dwóch dni, co jak na moje standardy dość szybko. Nie mam zbyt wiele czasu na czytanie, a tu w weekend zaczęłam i w ten sam weekend skończyłam. W dużej ilości opinii o książce pojawia się zarzut odnośnie wulgaryzmów. Budziło to moje obawy zanim zaczełam czytać, ale podczas lektury okazało się, że nie jest tak źle. Wulgaryzmy są tylko tam, gdzie to naprawdę niezbędne dla środowiska/sytuacji itp. Nie jest tak jak na przykład w przypadku "Pokolenia Ikea", którą to książkę porzuciłam m.in. właśnie z powodu nadmiaru wulgaryzmów. Męczy mnie trochę język - zwłaszcza ten opisujący weekendy. Taki niby imprezowo-luzacki, nowomowa, slang. To nie mój klimat kompletnie. Muszę nawet przyznać, że części kwestii chyba nie byłam w stanie do końca zrozumieć. Natomiast język tygodniowy - odnośnie pracy w banku, poszukiwań pracy itp sytuacji codziennych jest jak najbardziej do przyjęcia. Podoba mi się spostrzegawczość autora...
Zaczęło się dobrze. Są dwa wyjścia: albo książka mnie przerosła i jej nie doceniłam albo nie było co doceniać. Intuicyjnie wyczuwam, że jednak to drugie. Mamy tutaj taki kuczokowsko - maślankowy styl. Tylko zabrakło "tego czegoś" co zostawia ciary(Kuczok) albo bije po głowie(Maślanka). Będę jednak śledzić dalsze losy autora.