Dzień dobry, prowadzę Wędrowny Zakład Fotograficzny. Jeżdżę od wsi do wsi, robię zdjęcia portretowe i drukuję je na miejscu. Zdjęcia są za darmo albo za coś do jedzenia. Lub za opowieść. Bo pani pewnie stąd? Klisza nie pęknie, proszę się nie martwić – zdjęcia są cyfrowe, ale drukowane na papierze. Że stara i ludzi będzie straszyć? Bez obaw, portret będzie tylko dla pani, nie dam go do gazety, a pani będzie miała pamiątkę. Bo kiedy pani ostatni raz zdjęcie u fotografa robiła? Trzydzieści lat temu? A widzi pani. Młodzi mają w komputerach, ale to nie to samo, prawda? Ja? Tak, mieszkam w samochodzie, jeżdżę latem wzdłuż granicy. Pamięta pani, że byli dawniej fotografowie, portrety robili? Naprawdę płacić nie trzeba. Jajka wezmę, chętnie. Nie ma pośpiechu, pani się przyszykuje, ja zrobię zdjęcie i posłucham. Bo proszę powiedzieć – jak tu jest?
Najpierw byłam zachwycona, potem przez jakieś 100 stron - znużona, a potem znowu zaczytywałam się historiami Agnieszki z przyjemnością. Generalnie pomysł ogromnie inspirujący i ciekawy , wiele spotkań z ludźmi - ciekawych i poruszających, ale zabrakło redakcji, która by książkę odchudziła o ok. 1/4, może nawet 1/3. Byłaby wtedy bardziej skondensowana, nienużąca, mniej wątków by się powtarzało. Można było wybrać esencję ze spotkań autorki z ludźmi i byłoby to dużo lepsze jako całość.
Ta książka to jak siedzenie pod czereśnią w lipcowe popołudnie, gdy powietrze z gorąca drży, słońce przebija się przez liście, pszczoły bzyczą, muchy latają, ptaki od czasu do czasu coś zaśpiewają, skóra pachnie słońcem, a ty siedzisz pod tym drzewem i to czytasz. Albo jak stanie na szczycie drogi, za zakrętem, i patrzenie na oceany rosnącego zboża, przeplatane chwastem, makiem, chabrem, słońcem. Bardzo kojące.
Mój entuzjazm do tej książki rosł i słabł na różnych etapach czytania. Ostatecznie jestem pod wrażeniem. Zupełnie z zaskoczenia wziął mnie końcowy wniosek, że społecznie nic nie wiemy o przesiedleniach, które zniszczyły, zabiły, straumatyzowały tak wiele osób, a miały miejsce tuż pod naszym nosem, w byłych i obecnych granicach tego, co dziś nazywamy "naszym krajem". Brałam do rąk coś, co identyfikowałam jako wakacyjny reportaż o spontanicznej podróży i egzotycznej polskiej wsi. Odkładałam książkę o przemocy przymusowej migracji, której skutki wydają się nie mieć końca. Książkę o znikających wioskach, o znikających ludziach, znikającej pamięci.
O książce Agnieszki Pajączkowskiej pierwszy raz usłyszałam w radiu. Latem. W samochodzie, w drodze nad jezioro. Jadąc polną szosą przysłuchiwałam się rozmowie z autorką książki. Pamiętam, że tytuł mocno zwrócił moją uwagę, jednak idea jazdy po wsiach i fotografowania miejscowych zupełnie mnie nie przekonała. Nie na tyle, aby mimo poleceń sięgnąć po książkę i przeczytać, jeszcze nie wtedy.
Kilka miesięcy później na książkę Pani Agnieszki natknęłam się ponownie, przeglądając stronę wydawnictwa Czarne. Zupełnie przypadkiem natrafiłam na tę pozycję i od razu przypomniałam sobie okoliczności, w których usłyszałam o niej pierwszy raz. Kierując się trochę ciekawością, a trochę internetowymi polecankami, dodałam książkę do koszyka i postanowiłam sama sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak dobra jak o niej mówiono. Dodam, że lekko zaniepokoił mnie motyw Polski przydrożnej, który niebezpiecznie ostatnio niebezpiecznie często się pojawia. Polska B. Polska przygraniczna. Kusi atrakcyjnym materiałem na reportaż. Dlatego trochę obawiałam się tej książki.
Po kilku dniach wyczekiwania „Wędrowny zakład…” w końcu trafił w moje ręce. Otworzyłam, zaczęłam czytać i przepadłam. Pani Agnieszka historiami spisanymi w swoim trzydziestoletnim volkswagenie T3 kupiła mnie w całości. To co ujęło mnie już od pierwszych stron? Na pewno pokora autorki, którą się po prostu czuje. Pokora w stosunku do miejscowych i do zasłyszanych historii. Autorka w ramach projektu realizuje kilka wyjazdów wzdłuż wschodnich kresów Polski oraz na Dolny Śląsk. Autorka poszła trochę na żywioł, widac że te podróże są dla niej odkrywaniem nowego. Sama też tak czułam.
Czytając książkę miałam wrażenie, że siedzę obok Pani Agnieszki i podróżujemy razem. Zatrzymujemy się, zagadujemy miejscowych i przeżywamy przygody. Autorka dociera tam gdzie bieda nabiera pewnej egzotyki i gdzie przeplatają się różne kultury. Doskonale wyczuwa z kim można porozmawiać, a kogo lepiej zostawić w spokoju. Cieszy mnie to, że autorka nie traktuje wsi i jej mieszkańców jako atrakcji turystycznej, którą można barwnie, może nawet prześmiewczo opisać. Za to skupia się na poznaniu przeszłości napotkanych ludzi i historiach przesiedleń, które odcisnęły piętno na reszcie ich życia.
Piękny język, staranne zapisy relacji z podróży i próba jak najwierniejszego odtworzenia wszystkich zasłyszanych historii opowiadanych przez napotkanych mieszkańców. Celem rozmów nie było zebranie materiałów na reportaż, a autorka w swojej książce oddaje głos gwarze miejscowej ludności. Autentyczne zapisy wspomnień – wyszło to bardzo zgrabnie. Dużo historii Polski opowiedzianej głosem tych, którzy byli jej częścią. Bez nadęcia, za to z ogromnym szacunkiem do swoich rozmówców. To się po prostu czuje. Jestem naprawdę wdzięczna, że Pani Agnieszka podjęła się projektu i zabrała nas w tę podróż. Dla mnie te opowieści – mimo że często zabarwione smutnym tłem historycznym – mają w sobie jakąś duszę i magię. Ciesze się, że mam tę książkę u siebie w biblioteczce.
Pani Agnieszka nie próbuje kamuflować swojego pochodzenia, ani zjednywać sobie przyjaźni mieszkańców. Wcale nie staje się jedną z nich. Jest doskonałą obserwatorką. Nie ocenia, chociaż jej doświadczania na wschodnich kresach nie zawsze są przyjemne. Autorka mimo to postanowiła skupić uwagę czytelnika na wyjątkowych historiach, które zebrane razem tworzą niesamowity zbiór portretów ludności polskiej wsi. Niespieszny bieg wydarzeń przeplata się z momentami wartką akcją. Atmosfera lata, pieczonego jabłka i długich, ciepłych wieczorów. Pięknie to wszystko zostało spisane. Bez typowego reporterskiego zacięcia. Autorka nie wchodzi z butami tam, gdzie jej nie chcą. Za to znajduje towarzyszy, którzy naprawdę chcą rozmawiac i – o dziwo – chętnie dzielą się swoimi przemyśleniami i refleksami, których wcale nie ubierają w piękne słowa. To jest właśnie obraz Polski przygranicznej, który warto poznać i zapamiętać.
Książka jest zbiorem mini reportaży, zapiskiem rozmów autorki z mieszkańcami przygranicznych wsi na wschodzie i zachodzie Polski. Osobiście najciekawsze wydały mi się fragmenty traktujące o rzezi wołynskiej i akcji "Wisła".
Myślę, że autorce przez odpowiedni dobór rozmówców i zestawienie reportaży, udało się pokazać jak skomplikowana i bolesna była historia ludności zamieszkującej te tereny. Książka jest napisana poprawnym językiem i czyta się ją sprawnie. Już samo zainteresowanie autorki losami ludzi tak często zapomnianych, jest godne podziwu.
Jeśli chodzi o wady, to najbardziej rażące były dla mnie - jak to nazywam -"wkładki feministyczne". Nie mam nic przeciwko autorkce i wolności jej poglądów, ale na wszystko jest czas i miejsce. Jestem przekonana, że feministyczne nowele znajdą w dzisiejszych czasach mnóstwo odbiorców bądź odbiorczyń, więc może autorka powinna rozważyć odrębny reportaż skoro ten temat ewidentnie ją mierzi. Przeplatanie wspomnień seniorów z rzezi wołynskiej z utyskiwaniem na bycie traktawaną mniej poważnie przez fakt bycia kobietą, bądź z powodu wolnego stanu matrymonialnego, wydało mi się nieporozumieniem. Przedstawiciele każdej z płci mają inny potencjał i zalety. Chodzi o to, by wykorzystać jak najumiejętniej to co jest nam dane a nie i uwypuklać to co nie.
Agnieszka Pajączkowska podróżowała żółtym busem wzdłuż granicy i oferowała zdjęcia za opowieści. Fotografia była pretekstem do spotkania i rozmowy. Podoba mi się pozytywny ładunek emocjonalny tej książki. Szacunek i otwartość z jakim autorka podchodzi do swoich rozmówców i to że, tak jak obiecała, fotografie były tylko dla nich, nie wykorzystuje ich w publikacji. Nie ma tu lukru, dostajemy historie o trudnym życiu na wsi, o przesiedleniach, wojnie, niełatwych małżeństwach, przemocy i alkoholu, a także różne reakcje ludzi na samotnie podróżującą kobietę. Mimo poważnych tematów poruszanych w książce, odbieram ją jak ciepłą, dobrą opowieść. Może przez fakt udzielenia głosu starszym ludziom, którym przyszło żyć w "ciekawych czasach", a których już marginalizujemy i uciszamy? A może przez szczerość i prostolinijność, przez to, że autorka nie wyruszyła w podróż by napisać książkę, tylko po to by porozmawiać, nie z kwestionariuszem i dyktafonem, ale ze szczerą ciekawością i otwartym sercem. I ta książka taka jest prosta i ciepła, bez cyzelowania formy i zdań, jest tak jakbyśmy podrózowali busem w letnim słońcu przez piaszczyste wiejskie drogi.
Uwielbiam czytać takie wiejskie historie, szczególnie o czasach wojennych lub tych zaraz po wojnie, a pomysł żeby jeździć vanem, robić fotografię i zbierać opowieści od ludźmi brzmi jak moje wymarzone życie. Mimo wielu zachwycających fragmentów za dużo było historii, które był za bardzo podobno, a te, które były bardzo interesujące często były zbyt krótkie. Czytając tę książkę jednocześnie czułam znużenie i niedosyt.
Niesamowita książka. Jestem przekonana, że jeszcze wrócę do tych opowieści o świecie, który znika wraz z przemijaniem ludzi pokolenia doświadczonego przesiedleniami.
Zawsze jestem sceptyczna w stosunku do literatury, o której nie słyszałam i której sama nie wybrałam. Ta pozycja jednak od razu zaciekawiła mnie tematem a wciągu czytania zaskoczyła. Moje podejście do niej było jak: “och super, polska wieś, sielanka, wakacje nad bugiem” , nic bardziej mylnego bo już kilka pierwszych historii burzy nasze romantyzowanie życia na wsi. Historie, które wzruszają i poruszają, szczere do bólu, a dla mieszkańców przygranicznych wsi niespecjalne bo codzienne. Do tego dużo historii, o której wie się za mało, a która pewnie żyje już tylko w strzępkach. Sama autorka jest szczera ze sobą, więzem krwi nic ją z wsią nie łączy i przyznaje nam się do tego od razu. W toku opowieści szczerze prezentuje swoje gafy, co sprawia, że jest nam do niej bliżej. Sama wielokrotnie podróżowałam wzdłuż granicy wschodniej, moja rodzina pochodzi spod tej ukraińskiej. Ja dużą część życia spędziłam przy kaliningradzkiej. Moje wspomnienia wsi są pełne radości i kolorów, bardzo ciepłe i rodzinne, obcowania ze zwierzętami i konstruowania budowli w drewutni. Zapach marchwi całe życie przenosi mnie do tej wyrywanej z ziemi w ogródku prababci. Zalewa mnie fala ignorancji myśląc jak mało wiem o swoim pochodzeniu i jak mało wiem o tamtym życiu moich bliskich. Na pewno inspiruje mnie to do przełamania się i dowiedzenia się czegoś póki jeszcze mogę. Mam jednak wrażenie, że najbliższa rodzina tak docenia to jak potomkowie mogą żyć w dobrobycie, że uważa tamte historie codzienności za niewarte światła dziennego. Część z nich na pewno jest też bolesna. Podsumowując, książka porusza mnie osobiście i polecę każdemu kto z Polską przygraniczną jest związany, a tym bardziej polecę każdemu kto w żaden sposób z nią styczności nie miał.
Pomysł ciekawy, wykonanie wątpliwe. Bohaterami książki nie są ludzie, którzy w założeniu mieli nimi być - bohaterką jest sama, skądinąd przecież anonimowa, autorka (vide wzmianka o dziewczynach, które zaczepiły ją na stacji benzynowej i poprosiły o zdjęcie). Światopoglądowe wynurzenia, zerojedynkowe spojrzenie, karykaturalnie feministyczna narracja i zaskoczenie (oburzenie?), że mieszkańcy wsi nie żyją i nie zachowują się jak hipsterzy z Warszawy. Romantyczne podróże zdezelowanym volkswagenem i wielkoduszne robienie zdjęć za darmo ("w zamian za opowieści i jedzenie"), będące w rzeczywistości przedsięwzięciem sfinansowanym ze stypendium z Ministerstwa Kultury. Gdyby tę książkę skrócić o połowę, zrobić z niej rasowy reportaż, wyciąć powtarzające się wielokrotnie wątki, a nade wszystko bezwzględnie wyrzucić wszelkie osądy i oceny autorki - wtedy byłaby inna rozmowa. Są tutaj fragmenty, w których autorka usuwa się w cień, jest sprawozdawczynią, daje głos ludziom - te czytałem z przyjemnością, zwłaszcza, że są sprawnie napisane. Przez większość czasu jednak towarzyszyło mi uczucie zniesmaczenia czy nawet żenady.
niesamowity klimat, szczerość nie do opisania. przez te prawie czterysta stron odnosiłam wrażenie, że tak naprawdę jest lato, dokładniej środek sierpnia, upał, a ja kryję się w cieniu drzew i zrywam gruszki w sadzie, rozmawiając z babcią o wszystkim i o niczym, o jej młodości, o pracy na roli, o bytowaniu przy granicy. że słucham po raz enty historii o wysiedleniu i za każdym razem przeżywam ją na nowo, rozumiem nieco inaczej. bardzo inspirująca pozycja. muszę to przyznać, ponieważ w pewnym momencie sama zaczęłam przeglądać oferty kamperów, sunąć palcem po mapie, gdybać na temat takiej podróży, bo to ile różnych myśli oraz doświadczeń tkwi w człowieku, urzeka mnie bezgranicznie. cóż, autorka zaraziła mnie ideą, ot co.
Niesamowita podróż po świecie, który jest tak blisko, a jednocześnie jakby zupełnie gdzie indziej. Historia pogranicza, sąsiedztwa, międzykulturowego dziedzictwa. A przede wszystkim przesiedleń, o których wiemy zdecydowanie za mało!
Niezwykły zbiór historii, strasznych, smutnych, czasem zabawnych, czasem wręcz przygodowych. Ale chyba więcej tych poważnych, niektóre jakoś mnie szczególnie przygnębiały, ale chyba głównie przez aktualność tułaczki i ogrom krzywdy, która ma miejsce na naszej wschodniej granicy.
12/10 wspaniale wyważona prywata z historią. Bardzo ciekawe ‚wprowadzenie’ do historii przesiedleń, bez zbytniego obrzucania wiedzą, ani niedopowiedzeń. Czasami płynie wartko, czasami wolniutko, a czasami pozostawia niedopowiedzenia i czekasz na zakończenie. No wspaniałe to było. Zero bullshitu, dużo przyznawania się do gaf. Polecam każdemu, skłania do refleksji.
W wioskach przy obecnej wschodniej i zachodniej granicy Polski żyją jeszcze ostatni świadkowie powojennych przesiedleń, wygnań i mordów. Polacy, Ukraińscy, Białorusini, Łemkowie, Litwini. Swoje historie opowiadają dziewczynie z żółtego busa, która wymienia je na fotografie, które im proponuje. Fotografia to tylko pretekst, by z zawodnej ludzkiej pamięci wydobyć to, co było rzeczywistością tych ludzi wcale nie tak dawno. Muszę popytać babcię o jej historie, ostatnio słyszałam je w dzieciństwie, ciekawe jak teraz będą odebrane.
Rewelacyjna książka. Nie jest to reportaż pełen suchych faktów i pozbawiony emocji. Tu bohaterami są ludzie i ich historie. Punkt widzenia autorki sprawia, że przygraniczne wsie pozbawione są stereotypowej egzotyki. Po prostu czytasz i czujesz, że wszyscy Ci ludzie są tacy sami, tylko, że noszący swój własny, niekiedy spory, bagaż doświadczeń. Bawi, szokuje, wzrusza i uświadamia.
Bardzo ważna dla osób przesiedlonych i świadków owych przesiedleń.
It touched me on so many levels. It's an amazing read. Makes you want to dig deeper in the history and go to explore the places where the witnesses of turbulent historical events may not last much longer.
Ten reportaż jest jak zbiór fotografii w albumie - składa się z uchwyconych momentów spotkań z ludźmi mieszkającymi przy granicach Polski, i z ich historiami, a właściwie tymi ich kawałkami, którymi zdecydowali się podzielić. Podobało mi się to, że autorka zdecydowała się oddać głos przede wszystkim im. Pozostaje fotografką, nadaje ramy tym historiom, ale odtwarza je w sposób taki, jakby zostały nagrane i zapisane - razem ze stylem, gwarą, językiem, w którym zostały opowiedziane. Było kilka historii, kilka zdań, które mnie poruszyły i wzruszyły. Szczególnie, że niektóre trochę znałam z własnych podróży na Wschód. Polecam każdemu, kto interesuje się historią przesiedleń - nie znajdzie tutaj zarysu historycznego, ale historię pojedynczych ludzi, które składają się na tę większą, o tym, jak to jest stracić dom i być zmuszonym do zamieszkania w nowym miejscu.
Inspirująca, wciągająca, wzruszająca, humorystycznie i inteligentnie napisana. Jak zaczęłam ją czytać i zdałam sobie sprawę, że jest całkiem gruba i że to same wspomnienia, pomyślałam, że jak ja dam radę przeczytać taką książkę, na pewno mnie wynudzi. Wcale nie! Dziękuję Ci Agnieszko za pomysł na ten projekt i wrażliwość w opowiadaniu cudzych historii. Tyle razy pomyślałam, że jak bardzo ja bym chciała być wtedy z Tobą w tym vanie! Bardzo duży plus za antropologiczne podejście do tematu i świadomość ryzyka egzotyzowania polskiej wsi. Fajnie by było zobaczyć więcej zdjęć, nawet nie ludzi, ale otoczenia, miejsc, detali, żeby bardziej osadzić się w historii, ale bez tego też było super.
Moi pradziadkowie są z Kresów, również byli przesiedlani, słuchałam tych historii kiedy babcia mogła mi je jeszcze opowiadać, wiec czytanie tej książki było trochę jak ponowne słuchanie babcinych opowieści o tym jak zgubiła kaloszka albo gdzie były najlepsze jabłka w Kołomyji, jej piosenki… To mimo wszystko nie jest łatwa książka, wszyscy ci ludzie stracili bliskich lub dalszych sobie ludzi, musieli zostawić domy i wszystko co mieli, czyta się to jednocześnie z trwoga, niepojęciem tego co się działo a jednocześnie nie da się oderwać od tego co ludzie chcą powiedzieć i wspomnieć.
Z jednej strony jest to współczesne politpoprawnosciowe podejście charakterystyczne dla niektórych socjologów i antropologów, czy wciskanie czytelnikowi że cała inicjatywa przez tyle lat była prowadzona jako hobby (a pojawiały się granty...). Gdy pomija się takie kwestie, jako czytelnik tracę zaufanie. Z drugiej strony było tam tak wiele dobrych historii, genialny pomysł, bardzo przyjemne pióro że zaszeleję, dam 5/5. Znakomity tytuł na krótkie sesje czytelnicze.