„Baśka” to debiutancka powieść Wojtka Friedmanna, w której przeplatają się barwne historie mieszkańców warszawskiej Ochoty. W niecodziennych okolicznościach kilkoro przyjaciół spotyka się po latach, co mimowolnie staje się pretekstem do wspomnień. Nietuzinkowe poczucie humoru, uliczny sznyt i empatia do bohaterów sprawiają, że „„Baśka” jest historią, do której chce się wracać.
„Baśka” to książka do której mogłabym wracać codziennie. Nie sądziłam, że sto stron może wywołać u mnie tyle sentymentu i uśmiechu na twarzy. Chyba każdy wie, że uwielbiam książki, w których CZUĆ polski klimat. Daleko mi do Warszawy i lat, w których wychowywali się bohaterowie, jednak „Baśka” wywołała u mnie lawinę wspomnień. Dorastanie na blokach, targi, które odbywały się we wtorki i czwartki, chowanie się po piwnicach, chodzenie NA PACHTĘ do tej niemiłej sąsiadki po drugiej stronie ulicy. Czułam się, jakbym słuchała opowiadań z dzieciństwa starszego znajomego. Wspomnienia o tytułowej Baśce z jakiegoś powodu bardzo mnie poruszyły, chociaż to naprawdę krótka książka pełna wspomnień i przemyśleń. Nie wiem, co ma w sobie „Baśka”, ale chcę więcej. Lekkość i wiarygodność autora sprawiły, że od kilku dni myślę o tej stustronicowej powieści i wspominam tytułową bohaterkę - tak, jak jej podopieczni i przyjaciele.
„Baśka” to nienachalnych rozmiarów książka, którą smakować można między sentymentami. To wspomnienie, którym dzielisz się przy soku (bądź piwie, zależy co kto pije). To autoportret betonowej nostalgii, doprawionej naiwnością i beztroską. To z prostotą snuta gawęda o przemijaniu i ucieczce, której smak zostaje na języku, zupełnie jak smak oranżady z torebki. Nie znajdziemy tu wielkich słów i czynów, wręcz przeciwnie, w jej zakamarkach czają się drobne gesty i przyziemność. Pełno tu ubytków, braków i opakowań po gumach Turbo. Ta kieszonkowa opowieść w sposób prosty i nie silący się na bycie wielką, porwała i zachwyciła mnie od pierwszej strony, wywołała morze tęsknoty i żalu, za tym co minęło bezpowrotnie. Mało mi, potrzebuję więcej. Czekam na więcej.
Krótka, wciągająca książka, przesiąknięta oparami papierosów, stęchlizny, wódki i duchoty. Z nieukrywaną fascynacją czytałam fragmenty dotyczące, znanej mi współcześnie, powojennej Ochoty i jej okolic.
Wielki sukces marketingowy wydawnictwa to na pewno. Ocena odpowiednia dla kategorii "książka, książeczka do przeczytania na raz".
Pomimo, że ani nie jestem z tego pokolenia, ani nie jestem z Warszawy zdaje się, że da się rozpoznać pewne uniwersalne wzorce i schematy dorastania na dystansie jednego pokolenia.
Trochę nostalgia za młodością, naiwnością i beztroską jej towarzyszącą, a jednocześnie trochę o przeciekającym przez palce czasie. Poniekąd wrażenie trochę tożsame z motywem przewodnim dokumentu "Czekając na sobotę", pomimo tego, że środowiska odmienne to łączy je brak jasnych perspektyw na przyszłość przez co ambicje na życie są umiarkowane. Natomiast bynajmniej jest to związane z niskim potencjałem, a raczej z tym, że nikt nie pokazał, że można. Autorytetami stają się ci, którzy na osiedlu niejednemu dali w nos, zarobili tak aby się nie narobić i butelka wódki jest im nie straszna.
Zarazem retrospekcja i konfrontacja tego co by było gdyby w pewnym momencie wybrać pozostanie "na ławce" jak rówieśnicy.
To 4 to tak na zachętę dla nowego wydawnictwa i autora, bo tak naprawdę to dałbym 3 i połówkę, bo dużo strasznie na tych 100 stronach połówek. Sympatyczne, zabawne, czyta się nieźle choć sceny świetne przeplatane są takimi sobie. No i konstrukcyjnie lekko leży, bo ta luźna zbieranina anegdotek z Ochoty i okolic, którą autor skończył po 100 stronach równie dobrze mogłaby mieć bez większej straty / zysku 200 albo i 300. I nic więcej z tego by nie wynikało. Klamra ładna.
Stylizacja na warszawskich literackich cwaniaków: Grzesiuka, Nowakowskiego, mocno wtórna w 2020 roku. Nie jest to powieść, raczej opowiadanie stanowiące sklejkę z kilkunastu podwórkowych anegdot, dla których sceną jest spotkanie po latach. Ciężko pozbyć się wrażenia, że autor wystrzelał się na szybko z tych opowieści. Dałbym 3/5, ale: spodziewałem się wiele więcej po książce otwierającej działalność wydawnictwa, entuzjazmu Żulczyka i Strachoty z okładki kompletnie nie rozumiem...
Dla mnie tak 3/5. Książka na raz. Fajna językowo! Dobrze się czyta, humor, klimat (myślę, że dla kogoś z Warszawy jeszcze więcej klimatu). Kupiona z ciekawości jako pierwszy tytuł wydawnictwa Wydałem. Dla mnie bez fajerwerków (chociaż absolutnie bez poczucia straconego czasu), ale Żulczyk i Strachota mocno polecają 🙂
Spotkanie starych znajomych na stypie ś.p. bliskiej im osoby skłania ku wspominaniu wspólnej, młodocianej przeszłości, a ta działa się na warszawskiej Ochodzie w latach 90-tych. Końcówka uderza tym, że o kiedy nie mamy wokół siebie danych ludzi, to po prostu o nich zapominamy i naturalnie nie przejmujemy się ich losem.