Historia, która od dawna czekała, by ją opowiedzieć
Okolice Soliny. II wojna światowa dobiegła końca. Oficjalnie. W etnicznym i narodowościowym tyglu południowo-wschodniej Polski koniec świata ma dopiero nadejść.
Jelko Rabik mieszka w Pasice, wiosce, nad którą góruje mała cerkiew. Jak większość tutejszych jest Bojkiem, a jego rodzina, na czele z Fedorem, ojcem siedmiu synów, cieszy się dużym szacunkiem sąsiadów. Nieopodal, we wsi Bereżnica Niżna, żyje rodzina Niny Gocz. Jej matka, katoliczka, pochodzi z jednej z nielicznych w okolicy polskich rodzin, zaś ojciec jest Łemkiem, za którym z Beskidu Niskiego przywędrowały krewniaczki. Nina została wychowana po łemkowsku, mówi po polsku, chodzi do cerkwi.
Jelko kocha się w Ninie. Wie o tym chasyd Mozes Halberstam, którego Jelko odwiedza, by prosić o radę. Do ziemianki pod bojkowską chatą, w której wciąż ukrywa się Żyd, docierają różne plotki. Ciągle jednak brakuje wieści o cadykach, którzy, mimo zakończenia wojny, nadal nie wrócili. Bo co to znaczy „zniknęli”? Wszyscy? Gdzie?
Jelko nie wie. Nie wie też jego ojciec, któryz coraz większym niepokojem spogląda w przyszłość i na pobliskie lasy. Bo to z nich — po odejściu Niemców i przejściu Sowietów — do wsi przychodzą kolejni „wyzwoliciele”: Ukraińska Powstańcza Armia, Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów, Wojsko Polskie, Milicja Obywatelska albo bandy podszywające się pod kogo bądź. W końcu — jak twierdzi Mozes — to, że Niemcy odeszli, wcale nie musi oznaczać, że zrobiło się bezpieczniej. I co mieli na myśli sowieccy agitatorzy, którzy namawiali do wyjazdu na wschód, nim będzie za późno? Wkrótce wszystko staje się jasne.
Rozpoczyna się akcja „Wisła”. Ruszają przesiedleńcze transporty. Czy tam, gdzie zostaną rzuceni bohaterowie, uda im się odnaleźć siebie nawzajem i własną tożsamość?
Powieść Nowakowskiego sprawnie, choć bez rewelacji przetwarza na użytek fikcji wątki z powojennej polskiej historii, przypominając, że wciąż jest to temat z którego sporo można wycisnąć, trzeba tylko użyć wyobraźni, lub poszukać poza głównym nurtem. O ile wyobraźni autorowi nie brakuje, tak już - wbrew pozorom - nie jest to powieść spoza głównego nurtu, a nawet momentami zbyt wygodnie z tym nurtem płynąca.
Nowakowski bierze na warsztat losy Bojków, mniejszości etnicznej “górali mieszanego pochodzenia: rusińskiego i wołoskiego”, jak podaje wiadoma encyklopedia internetowa. I wydawałoby się, że mamy samograj - autor wybrał ciekawy, mało znany temat, poszperał w literaturze, topografii, losach i przetworzył to wszystko w przygodową powieść o losach bojkowskiej rodziny, niestety chyba nie ufając swoim umiejętnościom pisarskim opakował to wszystko realizmem magicznym i fantastyką, co nie byłoby złe, gdyby nie to, że jest tu zupełnie niepotrzebne. Coś jak z nadmiernie polukrowanym pączkiem.
Rabikowie nie przegonili Mozesa, chasydzkiego rabina, który z nieodłączną i nigdy nieumarłą Veverke na ramieniu zapukał do ich skromnej chyży. Rabikowie Mozesa ukryli w ziemiance i się go słuchali, bo ten samozwańczy mistyk żydowski w zaskakujący sposób potrafił odczytywać naturę. Mozes w tej opowieści będzie zupełnie niepotrzebny. Niepotrzebne będą stylizacje na literaturę holokaustową (“Nie da się odnaleźć w Polsce cadyków z Bobowej. Nie da się ich odszukać wśród ton popiołu”), czy nawiązania do chasydzkich opowieści. Rozumiem, że autor chciał pokazać wieloetniczność krainy, którą opisuje, ale jest to tanie efekciarstwo, którego zupełnie nie kupuję.
Uczynienie z Żyda postaci fantastycznej, do której przychodzą zwierzęta, która lepiej rozumie przyrodę, jest tu mocno na pokaz, niczego - poza “egzotyką” - nie wnosi do samej historii Bojków, na kilometr pachnie stereotypami, jakby autor zdawał sobie sprawę z tego, że w opowieści o wojennej i powojennej Polsce jakiś Żyd być musi. A żeby był to Żyd, którego wszyscy polubią i będą mu kibicować (jakby nie wystarczyła sama jego tragedia), to trzeba mu dodać wiewiórkę, oblec w rabiniczne mądrości i podlać to wszystko pseudomagicznym sosem.
Nawet w warstwie realistycznej historia Żyda, który ukrywa się w bojkowskiej ziemiance i następnie udaje się na “Ziemie Odzyskane” jest pełna błędów - pominięto rolę centrali żydowskiej we Wrocławiu (po co Mozes Halberstam wydzwania do Krakowa, nie wiem), uczyniono z Wałbrzycha żydowskie centrum świata (choć był nim wtedy Dzierżoniów), a mówiący - ponoć w jidysz - bohaterowie sami sobie tłumaczą pojęcia, do tego w rozmowie wyjaśniając sobie świat jakby byli jego badaczami, a nie uczestnikami. Nowakowski nie zadaje sobie pytania - ile wiedzieli Żydzi w 47 roku, a swoich bohaterów wyposaża w wiedzę, którą dzisiaj mamy dzięki - wciąż nielicznym - badaniom naukowym. To jest największy problem całej tej książki - zapominanie o tym, że to, co dzisiaj wie narrator, niekoniecznie było dostępne jego bohaterom. Ahistoryczna nadświadomość drażni, choć oczywiście w powieściach przygodowych zdarza się często, o czym wiedzą wszyscy, którzy czytali książki Szklarskiego o “Tomkach”.
Na koniec tych rozważań należy zadać wprost jedno pytanie - dlaczego znowu przerysowanymi postaciami w literaturze są Żydzi? Są oni oczywiście dramatyczni, pełni niespójności, jak wszyscy, ale dlaczego to akurat żydowską kulturę traktujemy jako tą, która daje prawo do komizmu i groteski? Myślę, że współczesna fikcja jest od tego, by komplikować świat, a nie iść po najmniejszej linii oporu, a cały ten wątek jest tak zbudowany.
Dodam też, że w Wałbrzychu nie ma Starego Miasta. Jest Śródmieście, a i tak chyba większość mieszkańców mówi po prostu “Rynek”. Co prawda jest też Nowe Miasto, ale Wałbrzych to nie jest miasto, które daje się łatwo wyjaśnić. Zawsze można to wszystko wyjaśnić tym, że jest to opowieść fikcyjna, ale z drugiej strony dużo w niej pretensji do dokumentalności.
W przeciwieństwie do żydowskiego wątku podobały mi się perypetie bojkowskiej rodziny, która walczyła (nic czasem nie robiąc) z całym światem - dla wszystkich obcy, dla wszystkich wrogowie - nie lubili ich Polacy, bo Ukraińcy, Ukraińcy ich mieli za Polaków, Niemcy za wrogów, a do tego dochodzi komunizm, wypędzenia, UPA, Bandera, Wołyń. Nowakowski nie ogranicza się jednak do przewidywalnych obrazków, ale pokazuje też los kobiet, które często musiały same sobie radzić i zachować mądrość, której brakowało innym. Albo same mogły zdecydować o swojej przyszłości - wyłamując się tradycji i patriarchatowi próbować żyć po swojemu w powojennej rzeczywistości.
“Ojczyzna jabłek” najciekawsza jest właśnie w takich momentach, gdy autorowi udaje się uchwycić nieoczywistość pierwszych powojennych lat - z jednej strony potworna bieda, próba zakorzenienia się po przesiedleniu, nienawiść sąsiadów, potrzeba miłości i trudności w budowaniu relacji, traumy, samobójstwa i ucieczki w poszukiwaniu siebie - wszystko tu znajdziecie. Aż chciałoby się, żeby autor przestał tak pędzić z opowieścią i jednak na dłużej zatrzymał się w jakimś miejscu, żeby poświęcił mu więcej uwagi i niekoniecznie cały czas komplikował akcję, dokładając jeszcze kolejne elementy powojennej rzeczywistości). “Krainę jabłek” cechuje przesada i nadmiar, niekiedy kicz zbliżający go do nieudanej powieści Kuby Wojtaszczyka, “Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica”, ale też - na szczęście - spora umiejętność prowadzenia i zamykania wątków.
Jest tu też pewna dezynwoltura językowa, zwłaszcza w pierwszych rozdziałach, która niestety bardziej przypominała mi stylizacje językowe z “Krzyżaków” niż współczesne wariacje na temat mowy bojkowskiej (naprawdę nie trzeba co dwie strony podkreślać, że ktoś coś powiedział “w gwarze Bojków”). Jest też - czego akurat nie cierpię - za dużo podsuwania czytelnikowi wniosków. “Kiedyś całą wieś otaczano magicznym kręgiem z ziemi zaoranej przez bliźniacze woły. Nie było już wołów… Niedługo ich wioska i ich ziemia będą tylko wspomnieniem”. Czytelnik to już wie od okładki, nie trzeba mu ciągle takich refleksji suflować. A może i trzeba… Mam niewiele czułości do zdań w rodzaju “Obojętność przyrody wobec zła czynionego przez ludzi była nieomal oburzająca”. Kto się oburzał? Bo na pewno nie Bojkowie, przyzwyczajeni do życia w świecie, gdzie natura zasadniczo jest obojętna, a nawet wroga człowiekowi. Oburza się narrator? Czytelnik? Autor? To są takie coelhizmy literackie, błyskotki, które dokładniej obejrzane okazują się zrobione z plastiku.
To, co cenne w powieści Nowakowskiego to pokazanie na czym polegały wypędzenia i przesiedlenia. Historie, które są do dzisiaj nieopowiedziane, najlepiej dają się opowiadać w prozie, bo fikcja pozwala na tworzenie światów prawdopodobnych, biorąc jako podstawę realistyczną historię, pozwala umieszczać w opowieści postaci, które sprawiają, że możemy sobie ten świat wyobrazić. Tragedia “krnąbrnych Bojków” tak, gdzie nie została zmetaforyzowana, gdzie jest boleśnie prawdziwa, gdzie jest pełna uczuć, miłości i nienawiści, gdzie jest opowieścią o zemście, mordowaniu i gwałcie jest literacko najciekawsza.
To nie jest zła powieść, to jest książka napisana przez kogoś, kto ma talent do opowiadania, umiejętnego łączenia wątków, ale po przebiciu się przez czterysta stron tej historii chciałoby się poprosić autora (i redakcję), by umiała też te wątki wycinać. To nie jest tak, że jak opowiadamy o wojennych losach bohatera, to musimy wszystko włożyć do jednego gara i wymieszać. To się udaje nielicznym, a w większości przypadków jest najlepszym sposobem na porażkę. Szczęśliwie Nowakowski ma historię i swoich bohaterów z Bereżnicy Niżnej i Pasiki. Warto ich poznać, mimo wszystko.
Powstało już wiele powieści opowiadających o losach ludzi w czasie II wojny światowej, wiele miejsca poświęcono ludności żydowskiej i Holokaustowi, ale ciągle niewiele w literaturze tematyki przesiedleńczej. Nawet jeśli na kartach powieści przewija się akcja "Wisła", to chyba nikt wcześniej nie poświęcił losom przesiedlonych, mniejszości narodowych tyle uwagi, co Robert Nowakowski.
Początkowo lektura "Ojczyzny jabłek" nie należała do najłatwiejszych i dość długo wgryzałam się w powieść. Po jakimś czasie specyficzny styl, który nieco uwierał, okazał się być jej atutem, ponieważ dzięki niemu mamy możliwość przeniesienia się w inną rzeczywistość. Robert Nowakowski próbował oddać losy mieszkańców małych wiosek zróżnicowanych kulturowo i etnicznie. Jest to historia wielkich przegranych dla których koniec wojny wcale oznaczał końca walki.
Losy Bojków, Łemków, Żydów łączy jedna kwestia – nie potrafili się oni odnaleźć w powojennej rzeczywistości. Wyrwani ze swego środowiska, oddzieleni od bliskich, sąsiadów stracili grunt pod nogami, pewność jutra. Gdziekolwiek by się nie pojawili, wszędzie byli traktowani jak obcy. Nikt spoza ich kręgu nie potrafił zrozumieć ich tożsamości. Do tego stopnia, że w nowych miejscach często przypisywano im inną narodowość, również taką, od której sami doznali wielu krzywd zarówno w czasie wojny jak i po niej.
Wysiedlenia to nie tylko utrata domu i całego majątku. To przede wszystkim utrata własnej tożsamości. Bohaterowie zostali wyrwani ze swego środowiska, z dala od swoich kościołów, grobów zmarłych członków rodziny, przeniesieni w miejsce, którego funkcjonowania nie rozumieli, między ludzi, którzy traktowali ich wrogo. W takim przypadku aklimatyzacja trwa latami, a czasem nigdy nie dochodzi do skutku.
Historie rodziny Rabików, Niny i Mozesa są dramatyczne. Rozsiani po świecie próbują odnaleźć najbliższych, spokojne miejsce, w którym mogliby osiąść, ale przede wszystkim własną tożsamość. "Ojczyzna jabłek" to kolejna pozycja, która udowadnia, że na wojnie wszystkie strony są przegrane, ale największych przegranych historia próbuje przemilczeć. Dobrze, że czasem ktoś próbuje przemówić w ich imieniu…
Książka „Ojczyzna jabłek” autorstwa Roberta Nowakowskiego to literacka podróż w serce Bieszczadów – krainy, gdzie mgły wznoszą się nad dolinami jak duchy przeszłości, a każda ścieżka pamięta stopy tych, którzy stąd odeszli. Autor podejmuje temat trudny i bolesny – przymusowe wysiedlenia Łemków i Bojków po II wojnie światowej, opowiadając o ludziach, którzy stracili nie tylko swoje domy, ale i swoje korzenie, mowę i tożsamość. To powieść o ludziach zawieszonych między przeszłością a teraźniejszością, którzy, wyrzuceni z własnej ziemi, stali się bezpaństwowcami własnej pamięci.
Nowakowski nie buduje swojej narracji z patosu i wielkich gestów. Zamiast tego, jego styl jest surowy, oszczędny, niemal reporterski – słowa padają jak ostre kamienie, bez zbędnych ozdobników, a mimo to trafiają prosto w serce. Bohaterowie powieści to ludzie pełnokrwiści, nieszablonowi, z ich niedoskonałościami, zagubieniem i bólem – postacie, które, mimo że fikcyjne, wydają się prawdziwsze niż niejeden podręcznik historii. To oni tworzą tkankę tej opowieści – z ich krzykiem, milczeniem, żalem i tęsknotą za miejscem, którego już nie ma.
W centrum tej historii są ci, którzy chcieli po prostu żyć – orać swoje pola, piec chleb w rodzinnych piecach, grzebać zmarłych na własnych cmentarzach i mówić swoim językiem. Dla nich utrata ziemi była jak wygnanie z raju – nie tylko fizyczne, ale i duchowe, jakby ktoś wyrwał ich korzenie i rzucił na obcą, niegościnną glebę. W tych prostych, lecz pełnych emocji opisach codzienności wybrzmiewa tęsknota za normalnością, tęsknota, która jest niemal namacalna, jak śpiew skrzypiec w pustym domu.
Nie ma w tej książce romantycznej wizji powrotu do domu, bo nie ma do czego wracać. Miłość, jeśli się pojawia, jest trudna, niemal niemożliwa – splamiona traumą i przemocą, niemożliwa do wypowiedzenia. Świat Nowakowskiego jest surowy, twardy jak kamień, który długo trzyma ciepło, ale nigdy nie mięknie. Autor nie lukruje rzeczywistości, nie unika brudu, zapachu śmierci, namacalnego okrucieństwa. Ta bezkompromisowa szczerość sprawia, że historia jest bardziej realistyczna, a jej obrazy długo pozostają w pamięci.
W powieści wyraźnie wybrzmiewa głos mniejszości – Łemków, Bojków i Żydów, którzy po wojnie stali się bezpaństwowcami, wykluczonymi ze swoich własnych historii. Nowakowski nie unika ukazywania konfliktów i uprzedzeń, przedstawiając Polaków często jako antagonistów. To naturalny zabieg, gdy opowieść prowadzona jest z perspektywy tych, którzy stracili najwięcej – tych, którzy musieli wyrzec się nie tylko ziemi, ale i siebie samych.
„Ojczyzna jabłek” to książka, która zmusza do refleksji nad historią, pamięcią i ludzkim losem, przypominając, że często to zwykli ludzie płacą najwyższą cenę za decyzje wielkich tego świata. To lektura, która nie daje łatwych odpowiedzi i nie oferuje pocieszenia – jest jak echo w pustych górach, dźwięk, który pozostaje, kiedy wszystko inne już ucichło. To dzieło dla tych, którzy potrafią docenić literaturę wymagającą, szczerą i bezkompromisową – taką, która nie boi się trudnych tematów i zostawia trwały ślad w sercu czytelnika.
"Kiedyś całą wieś otaczano magicznym kręgiem z ziemi zaoranej przez bliźniacze woły. Nie było już wołów. Kiedyś Rabikowie opłacali chmarników, aby chronić uprawy przed burzami i gradem. Zniknęli chmarnicy. Teraz już nikt i nic ich nie ochroni. Niedługo ich wioska i ich ziemia będą tylko wspomnieniem”.
Bojkowie, „zaginiony lud Bieszczad”, który stanął na drodze powojennym zmianom i wielkiej historii… Karpaccy górale zamieszkujący przed II wojną światową tereny Bieszczad i Beskidu Niskiego, zostali wysiedleni w ramach akcji Wisła, wywiezieni do ZSRR lub rozproszeni po Polsce. Wydarci z pięknych, różnorodnych przyrodniczo rejonów, rzuceni na biedne, płaskie tereny, o surowym krajobrazie, utracili nie tylko swoje ziemie, ale i zwyczaje oraz tożsamość. Prosty, tradycyjny świat, który znali odszedł do przeszłości, a nowa rzeczywistość niosła ze sobą, nie nadzieję, a wiele ludzkich tragedii i indywidualnych dramatów.
Właśnie te historie można odnaleźć u Nowakowskiego. Losy Jelkiego, Niny, Mozesa oraz ich rodzin są bardzo poruszające i wstrząsające. Niektórym wysiedleńcom udaje się osiąść i zapuścić korzenie w nowy miejscu, inni całe życie czują się wyobcowani, tęsknota za górami lasami, rzekami, tkwi w nich niczym niegojąca się rana.
Pełno w tej książce smutku, cierpienia, bólu, ale czasami refleksje płynące z takich opowieści, zmieniają jakąś cząstkę w nas samych.
siążka Roberta Nowakowskiego „Ojczyzna jabłek” opowiada o tragedii Bojków. Bojkowie to grupa etniczna, która mieszka na terenie Karpat Wschodnich. Autor opisał wiele dramatów, jakie dotknęły ludność bojkowską. Mowa tu nie tylko o wysiedleniu i utracie ukochanej ziemi, ale i dylematach moralnych, ocenianiu bądź wyrzekaniu się wiary, aby przetrwać. Rodzina Rabików, która pojawia się na kartach książki, doświadczyła chyba wszelkiego zła. Momentami zastanawiałam się nawet, czy rodzina, człowiek może aż tyle znieść. Rabikowie zmagali się z nacjonalistami ukraińskimi, akcją „Wisła”, działaniami Ludowego Wojska Polskiego, wrogością i nienawiścią lokalnej społeczności.
Niech Was nie zwiedzie treść, nie jest to naszpikowana faktami historycznymi książka, ale dobra literatura. Obrazy, które funduje Robert Nowakowski, są bardzo wymowne, odbieramy je zarówno dosłownie, jak i symbolicznie. Są niezwykle plastyczne.
„Ojczyzna jabłek” opowiada o mało wyeksponowanym wycinku naszej historii, nieco zapomnianym. Niezwykle poruszająca książka.