Trzydzieści trzy ofiary śmiertelne, ponad dwa i pół tysiąca spalonych domów, ponad miliard martwych i trzy miliardy poszkodowanych zwierząt. Ponad osiemnaście milionów hektarów buszu i obszarów rolniczych strawionych przez ogień. Straty oszacowano na co najmniej sto miliardów dolarów. Liczby budzą przerażenie, a przecież to, co nadejdzie – a nadejdzie na pewno – będzie jeszcze bardziej dramatyczne.
Tak wygląda katastrofa klimatyczna. Szymon Drobniak na własne oczy obserwował tragiczne skutki "czarnego lata" w Australii. Jako naukowiec widzi to, czego laicy jeszcze nie dostrzegają. Jako poeta z wielką wrażliwością opowiada o tym, jak ginie świat, który znamy. I ostrzega, że gwałtowne przemiany po tragicznym sezonie pożarów, które dotknęły ludzi i wyjątkowy świat australijskiej fauny i flory, wkrótce będą codziennością w wielu miejscach na świecie.
Szczerze? Jestem mocno rozczarowana. Przygotowałam się na porażający reportaż o genezie i skutkach pożarów w Australii z 2020 roku, i rzeczywiście w niektórych miejscach siedziałam z zapartym tchem. Niestety, tych chwil nie było zbyt dużo. Rozumiem przesłanie autora o tym, że należy zrobić krok, aby uchronić planetę od skutków globalnego ocieplenia, ale o zgrozo! Połowa książka opiera się tylko na umoralnianiu czytelnika. Rzeczywiście, były momenty, gdzie wzmianka o rdzennych mieszkańcach Australii albo statystykach zniszczeń naprawdę potrafiła porwać mnie z fotela, ale to tyle. Szczerze jestem zawiedziona, ponieważ pokładałam w tę książkę sporo nadziei.
niesamowicie uświadamiająca (przynajmniej subiektywnie dla mnie) i uderzająca w przekazie. Bo samo zjawisko pożarów jest normalne i wręcz potrzebne australijskim ekosystemom - problem jest taki, że od pewnego momentu są po prostu zbyt gwałtowne i rozprzestrzeniają się w niemożliwym do zatrzymania tempie. Dodatkowo udowadnia jak świetni, jako gatunek ludzki, jesteśmy w rewitalizowaniu rzeczywistości, przesuwaniu progu naszej wrażliwości na zmiany, choćby te klimatyczne. A jeśli myślimy, że przykładowo wzrost średniej rocznej temperatury o 2’C na danym obszarze to nic poważnego - to jesteśmy niesamowitymi egoistami.🌇
„W styczniu 2020 roku, jeszcze długo przed zniknięciem ostatnich dymiących plam lasu i buszu, australijski rząd ogłosił, że pożary będą kosztować ten kraj przynajmniej sto miliardów dolarów. Sto miliardów w pracy strażaków, w zniszczonych budynkach, w spalonym drewnie, które można by sprzedać. Ciekawe, na ile wyceniliby każde indywidualne życie dotknięte ogniem, niezależnie od jego taksonomicznej przynależności. Na to niestety nie starczyło już miejsca w tabelach i na pnących się stromo w górę wykresach.”
Nie jest łatwo ocenić mi ten reportaż. Muszę przyznać, że w kilku miejscach mocno mnie irytował, ponieważ bardziej przypominał autobiografię autora, niż próbą opisu (i zrozumienia przyczyn) potężnych pożarów, które nawiedziły Australię na przełomie 2019 i 2020 roku. Nie mogę się jednak przyłączyć do chóru krytyki, która w Internecie wytknęła już wszelkie mankamenty tej pozycji, łącznie z (naprawdę czytałem taką recenzję!) okładką, na której są – o zgrozo! – lamy, a wszyscy wiemy, że bardziej odpowiednie byłyby misie koala!
Wiele zależy od naszego nastawienia. Jeśli wybaczymy Szymonowi Drobniakowi to, że zatytułował książkę „Czarne lato. Australia płonie”, a następnie snuje swoją narrację pisząc o Covidzie, podróżowaniu, śladzie węglowym, kwarantannie i marnowaniu energii – możemy wiele skorzystać z tej lektury. Sam zresztą zaznacza we wstępie, że nie jest to typowy reportaż o liniowej fabule. Nie przedstawia tylko suchych faktów, które znajdziemy w Internecie. On dosłownie snuje opowieść, w której znajdziemy po trosze wszystkiego – konkretnych danych, wspomnień, fabularyzowanych wywiadów ale również najzwyczajniejszych narzekań i zupełnie niezwyczajnych legend.
„Nie próbujcie czytać Czarnego lata, poszukując jakiejś linearnej fabuły. Każdy rozdział to część większej układanki – ale też kawałek mający własne życie. Możecie więc skakać między nimi do woli, nie stracicie przez to żadnego ukrytego wątku – nie ma go tutaj. Potraktujcie te wszystkie historie jak odblaski majaczące na powierzchni tej kryształowej kuli. Strzępy waszego własnego losu.” CZYTAJ I WSTYDŹ SIĘ
Trzeba oddać autorowi, że potrafi on snuć swoją opowieść. Zazwyczaj podczas lektury reportaży nie zaprząta zbytnio mojej uwagi ich styl. Tym razem kilkakrotnie pomyślałem, że Szymon Drobniak ma lekkie i dobre pióro. Przyjemnie mi się czytało nawet te fragmenty, w których zaczynał mnie lekko irytować.
A zdarzało mu się to ilekroć zaczynał rwać sobie włosy z głowy, pisząc o tym jak to świat się kończy ze względu na wszystkie ekologiczne zbrodnie, których się kolektywnie dopuszczamy. Sam fakt, że zdecydowałem się na lekturę reportażu o pożarach w Australii świadczy o tym, że los tej planety nie jest mi całkowicie obojętny. Nie wiem czy książka ta straciłaby cokolwiek ze swojego przesłania, gdyby okroić ją z przydługich wstawek, które w moim odczuciu można uznać już za delikatną formę eko-terroryzmu. Myślę, że mogłaby nawet zyskać, ponieważ jaki sens ma dla przykładu ochrzanianie obecnych na wykładzie studentów za nieobecność pozostałych. Może jedynie taki, że gdy profesor mocno zmyje im głowę, to przekażą kolegom i koleżankom by nie opuszczali więcej zajęć. Niewykluczone, że podobny cel przyświecał Szymonowi Drobniakowi, gdy pisze np. o tym, że powinniśmy się wstydzić podróżowania samolotami. Albo powinniśmy wstydzić się przycinania i podlewania trawników. Albo gdy pisze długi passus o tym jak nieracjonalnie oświetlane są korytarze jednej z uczelni.
W trakcie lektury tego reportażu, nieraz towarzyszyło mi uczucie, że autor chce wywołać we mnie poczucie wstydu. Może to być irytujące, ponieważ sam przyznaje się do podróżowania samolotami (ale każdorazowo się wstydzi!), a jego książka nie została wydana jedynie w formie elektronicznej (wersja którą posiadam ma nawet błyszczącą od tworzyw sztucznych okładkę!). Możliwe, że nie tak łatwo jest mnie zawstydzić, bo niezrażony tymi fragmentami, naprawdę wciąż byłem ciekaw relacji świadków tych potężnych pożarów, o których wiele słyszeliśmy na początku 2020 roku, zanim Covid-19 zdobył monopol na wszystkie newsy. Nie zrażajcie się, że początek to głównie coś a’la pandemiczny dziennik. Im dalej – tym ciekawiej, a za wytrwałość nagradza nas zwłaszcza rozdział siódmy – „Tajemnice”. DECYDUJ CO OCALISZ
Gdy latem na przełomie 2019/2020 roku (tak, gdy u nas trwała zima, w Australii było piekielnie gorące lato – to dziwny kraj) szalały na niespotykaną dotychczas skalę pożary, wielu ludzi zmuszonych było do ucieczki. Nieraz otrzymujemy ALERTY na telefon, które zachęcają nas do tego aby nie opuszczać domów ze względu na złą jakość powietrza. Tysiące Australijczyków otrzymało podobne komunikaty, które wzywały ich do natychmiastowego opuszczenia miejsca zamieszkania i zwyczajnej ucieczki. Masz kilka godzin i prawdopodobnie twój dom i cały dobytek spłoną…
Spróbuj wczuć się w tę sytuację. Dziś wiele osób zmuszonych było do podobnych decyzji opuszczając Ukrainę. Nie wiedzą czy wrócą. A nawet jeśli się uda, to wciąż nie wiedzą czy coś zostanie z dorobku ich życia. W Australii pożary były zawsze (co jest koronnym argumentem osób negujących globalne ocieplenie), więc ryzyko utraty domu wpisane jest w codzienność mieszkańców tamtych obszarów. Nie ubezpieczysz domu bez odpowiedniej ekspertyzy ryzyka pożarowego. Jest jednak zasadnicza różnica pomiędzy życiem w cieniu realnego ryzyka, a chwilą w której musisz ratować się ucieczką. Co ocalisz, a co zostawisz na pastwę losu? Tam również trwała wojna – walka z rozszalałym ogniem. Linia frontu nieubłaganie przesuwała się w pobliże osad ludzkich, a potem trawiła „dzieła ludzkie”:
„– Przez dwa ostatnie tygodnie grudnia tak naprawdę czekaliśmy na jedno: alert od lokalnych służb ratunkowych nakazujący ewakuację. W połowie miesiąca ogień pojawił się kilkadziesiąt kilometrów na południe od Wingello i wiatr powoli spychał go na północ. Już na początku grudnia zrobiłam porządek w naszym dobytku. Wszystko, co chciałam zabrać, rzeczy absolutnie najważniejsze, zgromadziłam w koszu na werandzie, spakowane i gotowe do wyprowadzki. Próbuję przypasować do takiej sytuacji własną osobowość, mój nawyk zostawiania wszystkiego wszędzie. Co by było, gdybym musiał te rzeczy szybko odszukać, zważyć każdą materialnie i emocjonalnie, wydać na każdą z nich wyrok – lub zdecydować się na akt łaski? Gdy pakujemy się przed jakąkolwiek zwykłą podróżą, nawet gdy jesteśmy mocno spóźnieni, zawsze jest ten zawór bezpieczeństwa: „Jeśli nie wezmę czegoś, poradzę sobie, przecież nie zginie”. Pakowanie się przed katastrofą to jak rachunek sumienia, ostateczny wybór. Nagle się okazuje, co jest naprawdę moje – a co nigdy na dobrą sprawę moje nie było, bo oto zostawiam je na pastwę żywiołu. Oczywiście spytałem Casey, co zabrała ze sobą. Ona jest przede wszystkim botaniczką, jej mąż filozofem. Co więc mogli zabrać? Z rozbrajającą szczerością rzuciła: nasiona i książki. Dostałem tymi nasionami prosto między oczy. Gdybym sam uciekał, książki ratowałbym na pewno. Łatwopalne w swojej ścisłej definicji i konstrukcji – jak ich nie ratować? Każda setki albo tysiące razy dotykana, między stronami wetknięte oddechy, czasami łzy albo mimowolne zamyślenia. Ale nasiona?” TAKIEGO NIEBA NIGDY NIE ZAPOMNĄ
Tym co wielu Australijczyków najbardziej przerażało tamtego pamiętnego lata, był nietypowy kolor nieba. Podczas prowadzonych przez siebie zajęć, autor książki rozdał dzieciom kredki i dał im proste zadanie. Poprosił aby pokolorowały kwadraty na kartce używając tych kolorów, które najbardziej kojarzą im się z niebem początku 2020 roku. To co otrzymał jest tożsame ze wspomnieniami wielu osób zabierających głos w książce.
„Zastanawiałem się, czy na pytanie o najlepiej zapamiętany kolor nieba maluchy nie odpowiedzą po prostu kalejdoskopem błękitów, lazurów, granatów, przybrudzonych turkusów. Ale nie – rozrzucone na ziemi kartki to ławica pikseli w kolorze rudej cegły, beżowej kości, cielistej skóry, ochrowej ziemi. Takiego nieba dzieci pewnie nigdy nie zapomną.”
Takie niebo widzimy właśnie na okładce książki. Niebo, które towarzyszyło Australijczykom przez długie tygodnie. Nie wiedzieli czy nadal znajdują się na ziemi, bo atmosfera coraz bardziej upodabniała się do tej panującej na marsie. Niebo brunatne, ceglasto czerwone, ciemnoszare i pomarańczowe. Nie takie do jakiego przywykliśmy. Nie takie, które znajdziemy na widokówkach z Sydney. Nie takie jakie powinno być. NIE WAŻNE JAK ŁADNIE NAZWIESZ KONIEC ŚWIATA – ON NADCHODZI
Trwa debata (cóż za ładne określenie kłótni) czy za pożary odpowiada globalne ocieplenie. Szymon Drobniak nie ma wątpliwości, że tak właśnie jest. Mało tego – jest przekonany, że to dopiero początek coraz gorszych kataklizmów, o ile prędko się nie opamiętamy! To dlatego chce nas zawstydzić. To dlatego nie przebiera w środkach wyrazu aby nami wstrząsnąć. Ubolewa nad tym, że jeśli w publicznej debacie porusza się w ogóle ten temat, to zazwyczaj zbyt delikatnie. Dzieci w szkole oglądają kolorowe wykresy, które nie oddają dramatyzmu sytuacji – grożącej ziemi zagładzie:
„Szkolne programy i to, jak nauczana jest młodzież, stanowią w dużej mierze pochodne polityki właśnie – „katastrofa ekologiczna” nie zakorzeniła się szczególnie mocno w głowach najmłodszych. Choć przecież mówimy o końcu świata. A końca świata nie obchodzi, jak zgrabnie i oszczędnie, jak czysto i merytorycznie go opisaliśmy.”
Rozumiem wzburzenie autora, ponieważ widzi nadciagające zagrożenie i rozpaczliwie bije na alarm. Niestety niewielu chce go słuchać, bo wymagałoby to podjęcia bardzo konkretnych kroków. W kulturze egoizmu ciężko jest rezygnować ze swojej wygody. Mało kogo przekonuje do wzmożonego wysiłku i zmian argument, że oto jest cień szansy na to, iż w ten sposób przyczynimy się dobru przyszłych pokoleń.
Choć jestem osobą wierzącą, to – wybaczcie – absolutnie nie wierzę, że uratujemy tę planetę. To, że Starbucks przestał dorzucać plastikowe słomki do dużych plastikowych kubków z kawą to odrobinę zbyt mało. Staramy się unikać torebek foliowych, ale ich miejsce w oceanach zajęły teraz miliony maseczek i opakowań po sterylnych strzykawkach. Mnie to jednak nie dziwi, a „czarne lato” traktuję jako preludium wypełnienia się słów Biblii, które bardzo jednoznacznie zapowiadają przyszłość naszej planety:
„Dzień Pana nadejdzie jak złodziej. Wtedy niebo z trzaskiem przeminie, podstawy świata stopnieją w ogniu, ziemia odpowie za swoje działania i człowiek zda sprawę ze swoich dokonań. Skoro w taki sposób to wszystko ma ulec zniszczeniu, to jak święcie i pobożnie wy sami powinniście postępować na co dzień?” (2 Piotra 3:10-11 SNP) Polecam Wam lekturę reportażu Szymona Drobniaka, przy założeniu, że wspomniane w recenzji mankamenty są dla Was do przyjęcia. To kawał solidnie napisanej książki, jak zresztą większość pozycji z wydawnictwa Czarne. Jeśli dla odmiany chcecie poczytać o innych tragediach niż te, które rozgrywają się niemalże na naszych oczach (doczekaliśmy się wojny, która jest niemalże streamowana na żywo, a i tak nie wiemy co się faktycznie dzieje za naszą wschodnią granicą) – „Czarne lato” może być odpowiednim wyborem.
PS. Zapraszam też na bloga: atypowy.com oraz IG:@cien_mgly
Można ostatnio odnieść wrażenie, że rok bez jakiejś katastrofy to rok stracony. I tak przełom 2019 i 2020 roku już zawsze będzie kojarzył się z czerwoną łuną, czarnym dymem zasłaniającym niebo i zdjęciami zwierząt, które, choć probują, nie są w stanie uratować swojego życia. I w ten sposób na oczach milionów ludzi spłonęła znaczna część australijskiej flory i fauny.
Szymon Drobniak udał się do Australii, żeby zobaczyć, co udało się ocalić, a co samo zdołało przetrwać pożary. Jako biolog ewolucyjny okiem naukowca spogląda na pozostałości ogromnych lasów, porozmawiać z ludźmi, którzy mieszkali na terenach zagrożonych wielkim ogniem i z tymi, którzy na ostatnią chwilę musieli ratować się ucieczką, zostawiając prawie wszystko, co posiadali na pożarcie żywiołowi. I choć temat do najłatwiejszych nie należał, to książkę czyta się dość lekko i szybko. Autor ma w swoim stylu pisania pewną lekkość, dzięki czemu czytelnik może się poczuć, jak w trakcie niesamowicie interesującej wycieczki, czy jak przy oglądaniu programu przyrodniczego. Może zabraknąć charakterystycznego głosu Krystyny Czubówny, ale wrażenia są bardzo podobne.
Problem zaczyna się, gdy trzeba pochylić się nad treścią książki samej w sobie. Szymon Drobniak skupia się nie tylko na samych wydarzeniach z tego okresu, gdy Australię terroryzował ogień, ale także nad tym, co do tego doprowadziło. I tu napotkałam mały zgrzyt. Bo ile bardzo podobało mi się pokazanie przyczyn tak ogromnego i gwałtownego kataklizmu przyrodniczego, jakim były pożary, tak proporcje w tekście już nie za bardzo. W pewnym momencie odniosłam wrażenie, że więcej dowiedziałam się na temat tego, jaka jest od lat polityka klimatyczna australijskich rządów niż o samej katastrofie i tego, jak wpłynęła na ludzi mieszkających na wciąż zagrożonych pożarami terenach. Nastawiłam się bardziej na reportażach o samej katastrofie, niż o jej przyczynach, a proporcje w tej książce są zupełnie odwrotne. Gdyby je zamienić albo poszerzyć tę część o samych pożarach, jako czytelnik byłabym zdecydowanie bardziej zadowolona, bo to właśnie o tym chciałam przeczytać.
To dobry reportaż, jeśli weźmie się pod uwagę, że nie skupia się wyłącznie, a nawet w większości na samych pożarach w Australii. Dla tych, którzy wolą duże tło do opisywanych wydarzeń, ta książka z pewnością chwyci za serce. Inni będą trochę kręcić nosem, że ich ciekawość nie została w pełni zaspokojona. Żeby się przekonać, do której grupy się należy, wystarczy sięgnąć po książkę.
spore rozczarowanie - więcej tu rozmyślań i wywodów autora niż faktycznego reportażu i merytorycznej opowieści o okropnych pożarach, które były zarówno objawem, jak i skutkiem nieszczenia planety. temat globalnego ocieplenia, ekologii i umierania przyrody jest mi bardzo bliski - na tyle, że wiem, że biczowanie się za lot samolotem jest naiwne i szkodliwe, bo nie brak samolotów uratuje Ziemię, a systemowe, natychmiastowe zmiany w przemyśle i nawykach mieszkańców tego świata. fragmenty o faunie i florze były ciekawe, ale czy dowiedziałam się czegoś nowego? niekoniecznie, bo śledziłam ten temat na żywo, a to, co jest opisane w książce, to niekoniecznie wiedza tajemna. brakuje mi głębszego spojrzenia na społeczeństwo, Australię w kontekście świata i samej siebie.
za dużo autora, za mało tematu. w audio na spacery z psem - okej, może być.
Bardzo dobry, rzetelny reportaż opisujący zarówno tragiczne momenty mieszkańców Australii, jak i chwile pełne nadzieji. Książka, którą powinien przeczytać każdy, zwłaszcza osoby wciąż nie wierzące w katastrofę klimatyczną.
Jeśli płonący kontynent nie zwrócił waszej uwagi, może zrobi to fragment mówiący o osobach wychodzących na plaże po kąpieli w oceanie, osoby których ciała pokryte były plamami sadzy. W takiej rzeczywistości żyjemy i taką rzeczywistość opisuje autor, piękną i przerażającą zarazem. Dziękuje za te historie, zostaną ze mną na długo.
Spodziewałam się, że książka ta będzie stricte o pamiętnych pożarach w Australii i to był mój główny powód zainteresowania się nią. Okazało się jednak, że autor postanowił zawrzeć parę innych rzeczy, takich jak kultura czy polityka Australii, a także jej sytuacja pandemiczna, przybliżając ogólnie ten kraj i jego aktualną sytuację. I z tego powodu o samych pożarach niestety nie było tak wiele. Czy wyniosłam z tego reportażu jakąś wiedzę? Myślę, że tak, choć więcej tu było historii ludzi i opinii, aniżeli suchych faktów.
Naprawdę solidnie napisany reportaż o bardzo aktualnych problemach. Fakt braku linearności akurat nie przeszkadzał mi zupełnie, traktowałam każdy rozdział jak oddzielny esej.
Z klimatem i przyrodą w ogóle, dzieje się coś niepokojącego, niestety człowiek z natury bagatelizuje sygnały ostrzegawcze i cierpi na syndrom gotowanej żaby, aż w końcu jest za późno. I o tym właśnie jest ta książka.
Dla mnie ta książka w pełni oddała piękno Australii, jej wyjątkowość, różnorodność i unikatowość fauny i flory, i pokazała obraz zniszczeń spowodowanych pożarami. Kwestie smutne i porażające opisane miękkim językiem, pozwalając, wciąż, na zachwyt nad tym, co znika. Nie sposób też opisać tych zdarzeń bez odniesienia do czasu, w jakim miały one miejsce, a był to początek pandemii, ani do przyczyn skali zniszczeń, czyli zmian klimatycznych. Osobiście nie spodziewałam się po tym reportażu niczego innego, dlatego zaskoczyły mnie niskie opinie. Ze mną zostanie ten temat jeszcze na długo.