Vztah matky a dcery. Dobré rady, výčitky a láska. Trochu nezdravá. Ale ta máma měla dítě jako mladá („litovala, že ukončila studium, ne těhotenství“) a nestačila sama dospět, pak onemocněla – a odešla dřív, než zestárla. Její dcera píše vyznání jazykem písniček, sociálních sítí, příběhů, citátů. Vypráví o prázdném místě po blízkém člověku, o smutku v době a společnosti, která je raději mladá, veselá a zdravá a neví si úplně rady s umíráním. Za to samozřejmě můžou matky. I tady bychom mohli vypočítat spoustu chyb: trochu moc pije, nevychází s penězi a taky s muži, i když ji přitahují, obléká se vyzývavě a není důsledná ve výchově. Jenže milujeme jen dokonalé matky? Při čtení je dovoleno smát se i brečet.
Studiowała na Międzywydziałowych Indywidualnych Studiach Humanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie obroniła doktorat z psychologii. Pracuje w Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Publikowała m.in. w „Znaku”, „Tygodniku Powszechnym” i francuskim piśmie o poezji „Orpheus”.
Finalistka Nagrody Naukowej „Polityki” (2019) i laureatka Nagrody Prezesa Rady Ministrów (2015).
Za prozatorski debiut Bezmatek otrzymała Paszport Polityki, a także nominację do nagrody Odkrycia Empiku oraz do nagrody O!Lśnienia.
Mam wrażenie, że takie osobiste książki bardziej potrzebne są autorom aniżeli czytelnikom, ale jeśli miało to być swoiste Katharsis Miry Marcinów to kim ja jestem, żeby jej mówić, że nie może.
Piękna, intymna, smutna książka, po której niesamowicie ciężko zasnąć. We wspaniałej formie. Zero nachalności, same emocje, piękny, choć prosty język i pozwolę sobie nie napisać nic więcej.
Większość opinii na temat „Bezmatka” zaczyna się od tego, że ciężko jest w ogóle oceniać tę książkę i jak można wypowiadać się na temat czyjejś żałoby. Mam z tym o tyle problem, że mimo wszystko Mira Marcinów książkę wydała, a „Bezmatek” zbiera nominacje jedna za drugą, a pewnie na nominacjach się nie skończy. Pozwolę sobie więc zabrać głos na temat tej strasznie osobistej książki.
„Bezmatek” ma rewelacyjne fragmenty. Owszem, to przede wszystkim książka o żałobie, o stracie, bólu i tęsknocie za matką. Te uczucia jednak są tu mocno przefiltrowane przez język. Chwilami Marcinów trafiała tak bardzo w sedno, identyfikowałam się z jej przemyśleniami (autorka jest o rok starsza ode mnie, więc dzielimy część wspomnień z dzieciństwa, choć nie tych tyczących się rodziny jako takiej), a cierpienie Marcinów było jak otwarta rana. Niestety, sporo tu też przesady, miejsc, gdzie język wymyka się autorce spod kontroli i prowadzi ją na przeszarżowane, pretensjonalne manowce. Niestety, w takich momentach książka traci szczerość i cała ta rozpacz wydaje się jakby wyreżyserowana.
Powiedziałabym, że kiedy Marcinów pisze o sobie i swoich emocjach, „Bezmatek” jest bolesnym, ale pięknym pamiętnikiem bólu. Kiedy jednak tworzy aforyzmy i gotowe do zanotowania złote myśli, to wszystko jakoś ginie. Duże rozczarowanie, niestety.
Są takie książki... tak dobre, że aż boli. I czujesz, jakby autor dotarł swoimi słowami aż do głębi, aż do początku Twojego istnienia. Nawet jeśli wasze historie różnią się od siebie, a cierpienie ma wiele odcieni to wasze smakuje podobnie... i to jest najgorsze.
Nie potrafię wystawić oceny. Jak mogę oceniać czyjeś katharsis? - a tak odbieram tę książkę. To nie jest ustrukturyzowany zapis żałoby, nic nie przebiega tu liniowo, to wszystko jeden wielki ból, trochę wyrzut sumienia, trochę oskarżenie. Trudno mi się czytało tę prozę, jej fragmentaryczność nie dawała ani chwili wytchnienia w lekturze. Nie przepadam, gdy ktoś, wystawiając ocenę, mówi: "myślałam, że to będzie takie a takie", bo wtedy ocenia się własne oczekiwania, a nie to, co się dostało w lekturze, a jednak czasem chciałam, by autorka poratowała mnie jakimś dłuższym opisem, a nie wbijała mi te boleśnie krótkie zdania w moje odczucia. To naprawdę mocna książka o niełatwej relacji.
Terminologia pszczelarska jest najwyraźniej w modzie. Najpierw Dominika Słowik napisała “Zimowlę”, teraz Mira Marcinów prezentuje nam “Bezmatek”. Zimowla to ponad studniowy okres gdy pszczoły nie opuszczają ula, a “procesy życiowe rodziny pszczelej są spowolnione do minimum”. Dotyczy to oczywiście zimy. Bezmatek zaś to taki stan w ulu, w którym - brawo, wszyscy zgadli - nie ma pszczelej matki. Grozi to destabilizacją roju, osłabieniem siły rodziny, a pszczelarz powinien szybko podjąć odpowiednie działania. Pszczeli świat zdaje się być atrakcyjny do porównań z kilku względów - żyjemy w rojach, mniejszych lub większych, które łatwo zdestabilizować. Zimowlę to my dzisiaj mamy na żywo, a bezmatek dotyka nas co jakiś czas. Tak jak Mirę Marcinów, gdy zaczęła umierać matka narratorki jej książki.
Poza refleksją o popularności pszczelej terminologii nie da się ukryć, że książki o śmierci bliskich osób - jak choćby “Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy - skonstruowane na zasadzie krótkich rozdziałów, wyimków z życia, czasem - jak u Marcinów - wręcz pojedynczych zdań rozsianych na kolejnych stronach, oddają nasz sposób myślenia o śmierci. Myślenia, które jest w jakiś sposób niemożliwe, trudne do wyobrażenia, jeżeli akurat nie jesteśmy w procesie czyjegoś, bliskiego nam umierania. Marcinów idealnie wykorzystuje taką formę, tworząc książkę aż nadmiernie wypracowaną. To dopracowanie formy może budzi pewne wątpliwości, ale przecież każda opowieść - nawet ta najbardziej autobiograficzna - jest konstrukcją i wariacją wokół tego co chcemy powiedzieć.
“Bezmatek” czyta się doskonale - o ile taką literaturę można czytać “doskonale” - autorka fantastycznie gra tempem powieści, tak samym rytmem zawartych w książce opowiadań jak i czasem opowieści, który chwilami zwalnia, by przyspieszyć, czy się nagle rozciągnąć, co ma miejsce, gdy Marcinów opowiada o żałobie swojej bohaterki. W warstwie opowieściowej to historia trudnej relacji matki i córki (czytając dużo literatury zaczyna się odnosić, że nie istnieją łatwe relacje matka-córka, ale to refleksja na inną opowieść), gdzie matka jest z jednej strony obiektem nienawiści i złości, ale też zazdrości i podglądackiej ciekawości. Matka pijąca, matka się malująca, matka żyjąca własnym życiem na pohybel wymaganiom innych, matka cierpiąca i wyżywająca się, matka-opiekunka śpiewająca radosne piosenki. Wiele matek w jednej kobiecie, a raczej w jej obrazie, który kreśli narratorka. Intrygująco odszukuje się w tej opowieści też biografii narratorki - świetnie podsuwane są informacje dotyczące jej seksualności, widać że Marcinów uważnie sączy nam pewne dane, licząc na zaskoczenie czytelnika. Biseksualny coming-out głównej bohaterki jest w tej opowieści wisienką na torcie.
Wszystko tu jest na swoim miejscu - będzie o seksie gdy umiera ci bliska osoba, jest malowanie matki po jej śmierci, historia o ubraniach schowanych “do trumny”, historia pogrzebowa… mimo niezwykłej sprawności tej książki, wybitności niektórych fragmentów, jako całość “Bezmatek” budzi pewną wątpliwość - książki wypracowanej, przestudiowanej, nadmiernej. Choć z drugiej strony ten nadmiar jest piękny i czyta się go z zapartych tchem. Dochodzimy tu oczywiście do mojego ulubionego tematu, czyli “zakładu autobiograficznego” - czy jest to prywatna historia czy kreacja? Na ile w ogóle potrzebujemy wiedzieć, że tak, to matka Miry Marcinów umarła w ten sposób,; tak, to autorka jest biseksuala, tak to właśnie ona, a to wszystko to prawda. Przyznaję, że mnie to w ogóle nie interesuje, dzięki czemu nie emocjonuję się tak pytaniem, czy mamy tu do czynienia z nadużyciem, czy jednak Marcinów (i jej matce) się to wszystko przydarzyło. Możliwe, ale co nam to daje, poza zaspokojeniem ciekawości? Choć jak to wpływa na ocenę dzieła literackiego, to wszyscy pewnie możemy odpowiedzieć.
Sączę te rozważania, bo choć pierwsza lektura książki Miry Marcinów była dla mnie przeżyciem emocjonalnym, którym się tu dzieliłem radośnie to gdy doszedł pewien namysł, zacząłem dostrzegać, że trochę za bardzo dałem się nabrać tej opowieści, bo też tak sobie wyobrażam idealny przepis na książkę o umieraniu, takie stadia i takie etapy uważam, że powinny być w niej zapisane. Za mało tu przełamań wzorca, za dużo wykorzystywania naszej potrzeby, by historie brzmiały tak jak powinny brzmieć. Co nie wyklucza tego, że jest to fragmentami książka wybitna i z pewnością dla wielu - podobnie jak piszący te słowa - będzie przeżyciem.
Jak ja lubię pisać recenzje, w których mam wątpliwości, pokazuję, że proces zastanawiania się nad książką trwa i nie każda natychmiastowa reakcja będzie podtrzymana dzień później. Zawsze później mi się obrywa w komentarzach, bo oczekujecie ode mnie jasnych odpowiedzi, ocen wyrazistych i konkretnych. A tak się nie zawsze da. To mi się w “Bezmatku” podoba, że w swojej konstrukcji jest wielopłaszczyznowy i zadaje pytania o literaturę funeralną, chwilami wydając się być nawet świadomym pastiszem takowej. Cholernie smutnym, dodajmy.
Piękna historia o miłości i przywiązaniu córki do matki. Pochłonęłam tę książkę ze łzami w oczach, ponieważ jestem świadoma, że w moim życiu też nastanie ten moment. Trafia na półkę ulubionych.
Głupio mi to pisać, zważywszy na tematykę i intymność tego tekstu, ale - mimo wielu bardzo dobrych momentów - dla mnie to jest zbyt dosłowne i ogólnie jednak przegrywa jako tekst literacki (jako osobisty pamiętnik byłby świetny). Przykro mi.
Trudno uniknąć skojarzeń z Marcinem Wichą, chociaż dotyczą one przede wszystkim tematu - żałoby po rodzicu - i lapidarności poszczególnych części tekstu. Na tym jednak podobieństwa się kończą. O ile "Jak przestałem kochać design" Wichy było zbiorem wspomnień (i związanych z nimi refleksji o wzornictwie) o od dawna nieobecnym ojcu, a "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" - wciąż świeżym, ale niezaprzeczalnie zdrowym procesem żegnania się z zauważalnie niedawno zmarłą matką, to "Bezmatek" Marcinów naznaczony jest traumą i toksyczną (a nie tylko skomplikowaną) relacją. Bohaterka Marcinów - nie jestem w stanie myśleć o niej w oderwaniu od samej autorki - jest tego świadoma i tym bardziej perwersyjna wydaje się jej żałoba, przypominająca trącanie językiem bolącego zęba lub rozdrapywanie jątrzącej się bezustannie rany. Obydwie książki Wichy przepełnia akceptacja - nawet jeśli w "Rzeczach..." jest ona wciąż naznaczona świeżym bólem, to autor/bohater żegna się z matką spokojnie, wręcz metodycznie, skrupulatnie nazywając kolejne emocje. Chociaż nie stawia matce pomnika, to efektem jest dość realistyczny portret - wolny od jednoznaczności, oddający sprawiedliwość złożonej osobowości zmarłej i pozostawiający ogromną przestrzeń na niedopowiedziane, ale niezaprzeczalnie przedstawiający osobę z krwi i kości. Matka bohaterki Marcinów jest inna - jest efemeryczna, ulotna, abstrakcyjna, napędzana głodem i tęsknotą za wszystkim, czego nie miała. Relacja, którą tworzy z córką wymyka się konwenansom i szokuje tym bardziej, że o skutkach kobiecego alkoholizmu wciąż mówi się w literaturze, publicystyce i w ogóle przestrzeni publicznej mniej. Formalnie Marcinów porusza się w rejonach zbadanych już dobrze przez Bronkę Nowicką, Wiolettę Grzegorzewską czy Olgę Hund - nie tworzy spójnej narracji, raczej rozsypuje garść odłamków z portretu matki i przygląda się im pod różnymi kątami. Kluczem do zachwycenia się tą prozą pozostaje wiara w szczerość bohaterki, co w zasadzie wymusza postawienie znaku równości między nią a autorką. Jako osobisty obraz straty i żałoby, która nie chce (a może się jej na to nie pozwala) odejść, "Bezmatek" wypada świetnie. Jeśli przyjąć, że jest jedynie kreacją, zgrzyta momentami i popada w pretensję - zrozumiałą w kontekście opłakiwanej śmierci, ale pozbawioną usprawiedliwienia w fikcji. Co jednak warto podkreślić w ramach swoistego ostrzeżenia: o ile "Rzeczy..." Wichy są książką pod wieloma względami terapeutyczną, o tyle "Bezmatek" może mieć działanie zgoła odwrotne. Stąd zastanowiłabym się dwa razy przed poleceniem tego tytułu komuś, kto jest obecnie w procesie żałoby lub wie, że wkrótce w nim będzie. Bo wnioski Marcinów dotyczące godzenia się ze stratą są bardzo, ale to bardzo pesymistyczne.
Zapis cierpienia i żałoby tak intymny, że czułem się wręcz niekomfortowo czytając go. Miejscami miałem wrażenie jakbym wszedł autorce do głowy i podsłuchiwał jej najskrytszych myśli. Tak jak ktoś napisał tutaj w swojej recenzji, książka zapewne bardziej potrzebna autorce, niż jej czytelnikom, ale w tym przypadku czytało mi się „lepiej” (o ile w ogóle na miejscu jest użycie tego słowa) niż „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” o podobnej tematyce.
Bałam się tej książki, a zarazem czułam, że muszę ją przeczytać. Urywkami, powoli, ostrożnie, z ciekawością pomieszaną z lękiem. Niełatwa to rzecz. To książka-wyznanie. Intymny portret relacji dwóch kobiet - matki i córki. Relacji trudnej, wyniszczającej emocjonalnie, uzależniającej, ale w jakiś niezrozumiały sposób, niepojęty nawet dla samej autorki, będącej świadectwem pięknej miłości. Relacji, której koniec i tęsknota za tym co utracone prowadzą na skraj rozpaczy. A stamtąd już bardzo blisko do zatracenia. Siebie. Matki. Wspomnień. Wszystkiego.
Bardzo intymna historia, czułam się niemal, jakbym czytała pamiętnik. Wrażliwa, bezpośrednia. W pewnych momentach miałam łzy w oczach - mam bardzo dobrą relację z mamą i niektóre sceny mnie wzruszyły.
2,5/5 Dziwnie jest oceniać coś tak intymnego, ale skoro autorka postanowiła tę książkę wydać, to jest jednak przeznaczona w jakimś stopniu do oceny jako twór literacki. Nie odmawiam jej autentyczności, emocjonalności, bez wątpienia odczuwalny jest wielki ból po stracie, mnie też od niektórych nieznośnie trafnych zdań pękało serce. Ale jako całość nie mogę powiedzieć, że uważam "Bezmatek" za dobry. Poza kilkoma mocnymi fragmentami, czytelnik dostaje chaotyczny zlepek wspomnień i osobistych odczuć, które jednak wydają się aż za bardzo intymne i nie tworzą razem całości, która by wnosiła cokolwiek znaczącego na rynek literacki. Tak jak pisali już niektórzy recenzenci na tym portalu - na pewno była to książka ważna dla samej autorki, ale czy potrzebna czytelnikom? Tu już nie byłabym taka pewna.