Pan Lodowego Ogrodu to powieść napisana z rozmachem godnym dzieł Hieronima Boscha.
Nikt nie wie, co się dzieje z grupą naukowców. Vuko Drakkainen ma ich odnaleźć i sprowadzić na Ziemię lub zabić i zatrzeć ślady. Z taką misją przybywa na Midgaard - świat kryjący w sobie rasę istot rozumnych oraz magię. Tymczasem, niektórzy już dawno zginęli, inni sięgnęli po magię i obwołali się bogami. Nikt nie chce wracać. Żaden z nich nie odda łatwo władzy, jaką zdobył. Vuko przemierza krainy Midgaardu szukając sojuszników by ukończyć zadanie. Nie liczą się sentymenty, dobro wspólne, misja i przyjaźń.
Władza uzależnia, szczególnie w połączeniu z magią.
Debiutował w roku 1982 opowiadaniem Azyl dla starych pilotów, zamieszczonym w tygodniku "Odgłosy". W tym samym roku i w tym samym periodyku zamieścił utwór Twierdza Trzech Studni.
W 1990 razem z Rafałem A. Ziemkiewiczem, Andrzejem Łaskim, Krzysztofem Sokołowskim i Dariuszem Zientalakiem założył magazyn literacki "Fenix". Od roku 1993 aż do ostatniego numeru czasopisma w 2001 był jego redaktorem naczelnym. Obecnie jest dziennikarzem w "Gazecie Polskiej" oraz zajmuje się tłumaczeniem komiksów. Jego opowiadania publikowane były w "Nowej Fantastyce", "Feniksie", oraz wielu antologiach science fiction. W roku 2003 ukazał się zbiór jego opowiadań grozy Księga jesiennych demonów (Fabryka Słów), w 2005 pierwszy tom powieści Pan Lodowego Ogrodu (Fabryka Słów) (tom drugi w 2007 roku), a w 2006 powieść Popiół i kurz. Opowieść ze świata Pomiędzy (Fabryka Słów), która jest kontynuacją opowiadania Obol dla Lilith.
Szczerze mówiąc rozczarowany jestem PLO4. O ile poprzednie części dawały mi poczucie, że obcuję z czymś nowym, fajnym i pomysłowym w literaturze, to 4-ta część jest po prostu wtórna i nudna, a zakończenie czyta się, jak scenariusz do hollywoodzkiego filmu akcji... dużo eksplozji, wątki pokończone byle jak, ponad połowa poprzednich przygód nie miała właściwie większego znaczenia, na szybko wymyślone uzasadnienie dla istnienia magii... ogólnie największa zaleta tej książki to, że jest ostatnia z cyklu, który trochę już zapętlił się i nie wiadomo do czego zmierzał. Najlepszym świadectwem niemocy pisarskiej są takie wybiegi jak linia metra robalowego i wtrącone retrospekcje Filara z tajemniczymi przepowiedniami, które konieczne były, żeby posklejać fabułę do kupy.
Szczerze mówiąc sam jestem zdziwiony, że dotrwałem do tego końca. Bardzo nierówne tempo książki, wyglądające jak jakaś długa kampania do rpg ("dobra, dzisiaj będzie przygoda survivalowa, a w przyszłym tygodniu pobawimy się w detektywów") bardzo przerysowani bohaterowie, mało ciekawe postaci drugoplanowe. Przez cztery tomy nie udało się autorowi wykreować nikogo poza Filarem i Vuko - rozumiem, że taki pewnie był zamiar, imho nietrafiony.
Niestety było tylko ok. Kupa dobrych pomysłów, ale moim zdaniem zabrakło rozwinięcia, a wątki, które zostały rozwiniete, wywoływały u mnie efekt wzmożonego ziewania. Motywacje czyniących - w ogóle nieprzekonywujące. Rozwiążmy każdą motywację tych złych szaleństwem, po co kombinować. W szaleństwie jest metoda. Końcóweczka widać, że była zaplanowa w iście Jordanowskim stylu, ale droga do niej byla momentami po prostu nużąca.
Było OK. Podobno to ma być "Sapek XXI wieku", "mistrz rozwijania konfliktów między protagonistami"(sic!), parafrazując pochwały na blurbie; ja tego po prostu tej sadze nie dostrzegam. Było OK.
Dobra, Grzędowicz idzie grzać ławę z napisem PL; czas wrócić do Dukaja.
Nie można niczego pomylić z doświadczeniem znalezienia się na jawie.
Tom w moim odczuciu tak dobry jak poprzednie. A to ostatni tom, więc to niedobrze.
+ pomysłowość, epickość, kinowość tego cyklu + lokacje, magia, motyw przewodni, który aż prosi się o przeniesienie na wielki ekran + świat Midgardu zostanie ze mną na bardzo długo + humor Vuko! - Grzędowicz ma skłonność do dłużyzn, które czasami męczą - końcówka nie zmiotła mnie z ziemi, a tym mnie zachęcano do sięgnięcia po ten cykl - tytuł… pasuje, aczkolwiek spodziewałem się pogłębienia jego sensu na koniec książki
Naprawdę, nie wiem co myśleć. Polecam sprawdzić samemu i czytać z podejściem: ważne jest to co w środku, bez czekania na kosmiczne zwroty akcji pod koniec.
Zdecydowanie wolę opisywać książki, które nie przypadły mi do gustu. Wiem, na co zwrócić uwagę, do czego się przyczepić i co wyśmiać. Pisząc o książce tak dobrej, jak ta, ciężko znaleźć mi odpowiednie słowa. Jarosław Grzędowicz długo kazał czytelnikom czekać na zakończenie historii Vuka Drakkainena oraz Filara. Nie ma co się dziwić, stało przed nim trudne zadanie. Zgrabne zamknięcie wszystkich wątków i napisanie satysfakcjonującego zakończenia stanowiło nie lada wyzwanie. Teraz, gdy przeczytałem ostatni tom, mogę z całą stanowczością stwierdzić, że autor mu podołał. Znaczna część książki skupiona jest na tytułowym Lodowym Ogrodzie. Nareszcie, chciałoby się rzec. Akcja ciągnie się powoli, lecz bynajmniej nie zanudza. Poznajemy Ogród lepiej i dokładniej, niż dotychczas, a tytuł książki w końcu wydaje się być uzasadniony. Ma to jednak swoje konsekwencje. Po przeczytaniu sześciuset stron wydarzenia wcale nie wydają się zmierzać ku końcowi. Ten jednak następuje. Grzędowicz kończy swoją opowieść w sposób przemyślany, choć jednak w pewnym stopniu przewidywalny. Gdy przewróciłem ostatnią kartkę, poczułem ogromną pustkę. Świadomość, że historia dobiegła końca i nic nie jest już dla mnie tajemnicą, okazała się zwyczajnie bolesna. Był środek nocy, a ja kręciłem się bez celu po domu, próbując zająć czymś myśli. Czułem się źle, jakbym utracił bezpowrotnie coś ważnego. Kładąc się spać, cały czas w mojej głowie echem odbijały się ostatnie słowa epilogu. Rzadko kiedy sama świadomość ukończenia książki tak mocno mnie poruszy. Po tym potrafię poznać naprawdę dobrą historię.
Na koniec jeszcze trochę narzekania. Nie dotyczą one jednak samej treści książki, a sposobu, w jaki została ona wydana. Jak wiadomo, Fabryka Słów wypuściła na rynek dwie wersje PLO. Ja kupiłem tę z okładką pasującą do pierwszych wydań. I choć jednolita szata graficzna została zachowana, po części żałuję tego wyboru. Książka jest klejona. Ponad osiemset stron trzyma się cienkiej warstwy kleju na jeszcze cieńszym grzbiecie. I choć kartki nie wypadają, po jednokrotnym czytaniu księga prawie złamała się na pół. Jej rozmiar sprawia, że podczas czytania środkowych rozdziałów grzbiet musi zostać bardzo mocno wygięty. Pozostaje po tym brzydkie zgrubienie, a całość sprawia wrażenie, jakby z trudem utrzymywała się w jednym kawałku. Poza tym, w żadnej książce z FS nie znalazłem tylu literówek, co tu. Co więcej, w jednym ze środkowych rozdziałów, strony były zamienione kolejnością. Czytało się to strasznie chaotycznie. Lecz nie powinno się zniechęcać tymi drobnymi, mimo wszystko, niedogodnościami. Bo książkę tę przeczytać warto. Naprawdę warto.
Rewelacyjna seria! Wiedźmin przy niej wypada marnie. 4 tomy w 5 dni, ciężko było się oderwać od książek. Przyjemnie napisane, dosłownie płynie się przez tekst. Świat fajnie opisany. Akcja pulsuje przez wszystkie tomy, dzięki temu nie ma nudy. Poza tym wydanie bardzo komfortowe :-)
Lepsze od trzeciego tomu, ale niewiarygodne, jak bardzo negatywnie nastawione do świata i inaczej myślących. Fabuła nawet momentami wciągająca, styl przesadzony (bardzo irytowało mnie skakanie między imieniem-nazwiskiem w dialogu, miałam wrażenie, że to dwie różne osoby mówią jak raz "stwierdził Vuko" a chwilę dalej "zauważył Drakkainen"). Zdarzały się dłużyzny, zwłaszcza w okolicach walk / bitew. Szkoda, że chociaż trochę nie było wplecionego przypomnienia o treści poprzednich tomów - ja pamięci eidetycznej nie mam, a czytać 1-3 drugi raz nie miałam ochoty i momentami czułam, że powinnam coś pamiętać, a nie pamiętam.
Strasznie żal zmarnowanego pomysłu, bo sama misja na planetę z magią i szukanie / bitwa czyniących mogła być ciekawym pomysłem. Zamiast tego trochę rasizmu, dużo seksizmu (pomysł na Cyfral dalej mnie przerasta), jeszcze więcej marudzenia jaki to ciężki jest los męskiego mężczyzny, któremu być męskim nie wolno i jak nam żal tej pięknej wyimaginowanej przeszłości, w której kobiety były bardziej chętne, nawet jeśli w każdej chwili groził okrutny nieludzi femi-marksistowski kult bogini-matki żywiącej się ofiarami z ludzi.
(Tak naprawdę 1,5 gwiazdki.)
This entire review has been hidden because of spoilers.
Divus gadus es nomarinēju šīs grāmatas plauktā un neatradu laiku tām pieķerties. Bet tad kādu dienu pārkrāmēju grāmatu plauktus, atšķīru trešo daļu, lai nedaudz palasītu un viss – nespēju atrauties!
Dievu kari ir sākušies, Čūsku pavēlnieks mēģina iekarot visu piekrasti, Mātes kulta vadītāji ir sagrāvuši dienvidu impēriju un izveidojuši savu. Midgradas pasaule tiek piesātināta ar maģiju un drīz jaunievedumi vairs nespēs iekļauties Dievu dziesmā. Pasauli gaida kārtējais Pelnu sniegs un restarts. Vuko Drakkeins nav mierā ar šādu nākotnes prognozi, viņam joprojām ir aktuāls uzdevums savākt noklīdušos ekspedīcijas locekļus, izdzēst viņu darbības pēdas un atgriezt tos atpakaļ uz Zemes. Lai to paveiktu viņam ir jādodas uz Ledus Dārzu.
Pirmās divas grāmatas vairāk kalpoja kā ievads, šīs savukārt ir mēģinājums stāstu novest līdz beigām. Vuko izveido veselu specnazu no ziemeļniekiem, kas nodarbojas ar sabotāžu un pretizlūkošanu. Jāatzīmē, ka pretinieki ar’ nav ar pliku roku ņemami un tādēļ cīņa pret pasaules valdniekiem nav nekāda pastaiga parkā. Vuko pretinieki un reizē izglābjamie savukārt nemaz negrib atgriezties uz Zemes, uz tās viņi būtu parasti novadpētnieki, lai ar’ citplanētu pieredzi. Midgradā viņi lemj cilvēku likteņus un veido savu ideālo sabiedrību. Vispār jau viss šis cikls ir tāda kā ironija un kritika par ideālajām sabiedrībām.
Vuko pasaulē galvenais spēlētājs ir Eiropas Savienība, kas aiz sava nosaukuma slēpj interesantu konstruktu, kura nemaz nav tāda savienība, kā tā saucas. Čūsku pavēlnieks, ir izveidojis vienlīdzīgu sabiedrību, kas esošajā fāzē visiem ļauj nomirt vienlīdzīgi kaujā. Mātes kulta piekritēji izveidojuši tādu kā gigantisku terora utopiju, kur visi strādā Mātes labā, ja nestrādā, viņu ķermeņi noder kā augsnes mēslojums. Tad vēl ir tāda kā Meža māte, kuras bērni ir pret jebkādu vardarbību, bet tas ir tikai šķietami. Nu un tad pats Ledus Dārzs, kas ir tāda kā ideāla pilsēta, vismaz skatoties no malas.
Jāatzīst, ka līdz pašām grāmatas beigām lasītājam nav ne jausmas, kā visa tā maģijas padarīšana strādā. Kas ir tas, kas ļāva atbraucējiem no Zemes uzreiz iegūt pārdabiskas spējas, bet tai pat laikā vietējie lielākoties nodarbojas ar maģiju daudz mazākā mērā? Arī Vuko šad tad aizdomājas par šo problēmu, bet viņš vairāk ir darbības cilvēks nevis filosofs, viņam ir jāaizstāv pilsēta un ja kaut kas strādā, tad jāizmanto, nevis daudz jāprāto.
Cikla beigās, kā jau tas žanrā ierasts, notiek fināla kauja, kur uz spēles ir likts viss un ne visu ir bijis iespējams izkalkulēt. Taču autoram ir ķēriens kauju aprakstīšanā un tās pārsimts lapaspuses izrāvu cauri vienā rāvienā. Dikti labs “Last stand”. Kas ir vislabākais, stāsts beidzās tieši tad, kad viņam jābeidzas, lai gan es ceru, ka Vuko reiz atgriezīsies. 10 no 10 ballēm, šīm grāmatām un visam ciklam kopā. Ja reiz izlasīsi, aizmirst būs grūti.
Якби не аудіокнига, то цього тому не подужав би. Автор повністю розгубив атмосферу, зате екшн, екшн і ще раз екшн. Погоні, перестрілки, змови. От тільки автор вже розівчився робити довгу гру - і всі інтриги в межах розділу розкриваються. Тому книжка - наче рух від одної місії до іншої, від одної віхи до іншої. Другорядні персонажі просто відсутні. Тобто вони є, але просто для того, щоб повідомляти інформацію. Не повідомляють - зникають з твору. Рис характеру не мають. Загалом, коли Вафнір гине, то навіть не вдається пригадати: а звідки цей Вафнір? Він з Людей Вогню чи з Братства Дерева? Мабуть, з перших, але хто такий? Але найбільше розчарування - це фінал. Бит��а ще сяк-так, хоча і доволі затягнута та штучна. Але далі настає фінальна битва всередині битви, і... Таке враження, що автор просто втомився писати і вирішив, що от досить. Тому клац пальцями - і за 10 сторінок розв'язка. Доволі безглузда в своїй раптовості. Але щоб читач не дуже плювався на таке, автор додає ще діалог з поясненням, чим же є магія. І на тлі цього діалогу фінальна битва виглядає навіть непогано. Пояснення суті магії відверто слабеньке і безглузде. А далі автор вирішує, що ті читачі, яким і такий поворот сподобався, мають точно отримати негативні враження. Тому додає два епілоги, які вже просто кліше на міцному треші. Прямо відчувається, що треба включити саундтрек з другого фільму про Борна і відчувати драйв. Не відчувається, а післясмак стає вже просто неприємним. Перефразовуючи Фрая з "Футурами": таке враження, що в голові вечірка - і всі блюють... Тому порівяння з Сапковським аж ніяк некоректне. Автор недотягує...
А це грудневе рев'ю, коли я здався - і не думав дочитувати.
Капітулюю перед автором: після кількох тижнів паузи розумію, що повертатися до книги не маю настрою. Сюжет не вражає, бо має дуже просту структуру: герої потрапляють в халепу, викручуються з неї, потрапляють в наступну халепу і так далі. Найгірше, що деякі розділи вставлені заради об'єму: історія з хробаком-метро просто сюрреалістична. Декілька десятків сторінок викраденого члена команди кудись везуть, а потім виявляється, що привезли туди ж, звідки і рухалися... І ще й deus ex machina - заручника визволяють, можна закривати цю пригоду, рухатися до наступної. Це вже точно Сапковський, але рівня "Гуситської трилогії", коли автор важко втримати один сюжет, тому книга - це набір окремих пригод / епізодів. Інша подібність - відсутність персонажів другого плану. Вони настільки безликі, що крім Ґрюнальді всіх решта і не запам'ятати. Ніби автор їх називає на імена, але яка різниця, якщо за іменами нема характеру. Тому важко співпереживати, коли там з команди в 11 чи 12 осіб троє чи п'ятеро гинуть в сутичці. Та спробував би читач ось так казати про Братство перстеня чи команду гномів з "Гобіта"... Та й у "Відьмаку" навіть краснолюди, що вже подібні, а таки Золтан Хівай та Ярпен Зіґрін в голові не змішуються. Найгірше для циклу, що автор сильно підняв ставку, дав в руки землянам надзвичайно потужну магію, а далі виявив, що з цими суперсилами важко розвивати сюжет так, щоб або не настав повний апокаліпсис, або розв'язка за 5 хв. Тобто це як видати всім ядерний арсенал, а далі думати, як залишити сюжет динамічним, "гарячим", але без ядерної війни. Відповідь проста: ніяк! На те "холодна війна" і була "холодною". Відтак, постійно в тексті відчувається, як автор викручується: як і суперсили зберегти за антагоністами, і зберегти інтригу та напругу. Але оце викручування таке натужне, що аж відчувається, як весь сюжет скрипить та тріщить. Тому шкода, перший том обіцяв щось незвичне, але вже з другого все пішло під укіс. І якби не бажання закрити "гештальт", то 2-ий та 3-ій томи не читав би.
Pora na wielki finał serii "Pana Lodowego Ogrodu". Czwarty, najgrubszy, tom już za mną.
W końcu doczekałam się, żeby obie relacje połączyły się i razem zamknęły fabułę. Do tej pory było tak, że postać Vuko była dla mnie mało atrakcyjna. W jego relacji była cała masa opisów, mało akcji, a bohater, realizując swój cel, przeważnie stał w miejscu. Powoli to zaczęło zmieniać się w tomie trzecim, ale w czwartym już mam to czego mi najbardziej brakowało. Przez całą serię nie zmieniłam zdania pod kątem Filara. Niezmiennie uwielbiam tę postać pomimo, że akurat w tym tomie została zepchnięta trochę na boczny tor. Zakończenie serii było w porządku, ale jest rozczarowujące. Po przebrnięciu przez te cztery cegły liczyłam na jakiś efekt "wow", który sprawi, że stwierdzę, że warto było na to czekać. Tutaj miałam takie - okej i to wszystko? Samo dojście do tego zakończenia to też było niemałe wyzwanie. Oczywiście nadal twierdzę, że autor umiejętnie operuje językiem polskim, nie boi się się bawić słowem oraz opisy są bardzo barwne, ale równocześnie jest olbrzymia tendencja do rozwlekania wszystkiego i rozbijania na czynniki pierwsze. W tej części jak i całej serii jest mnóstwo opisów zaczynając od jedzenia owsianki, poprzez opisy wszystkich pomieszczeń, a kończąc na siedzeniu na krze (tom 3) czy patrzeniu na dwa szczyty tulące się do siebie niczym półdupki (tom 2).
Jakbym miała ocenić całą serię to oceniam ją jako średniaka. Potencjał, który został stworzony jest olbrzymi, ale nie został w pełni wykorzystany. Ponadto w znaczącej większości został przygnieciony przez masę niepotrzebnych, rozwleczonych opisów. Aż prosi się o osobę, która wzięłaby czerwony pisak i wykreślała zbędne zdania. Z drugiej strony pojawiają się rozdziały wręcz wybitnie napisane albo tak nafaszerowane akcją, że kartki same się przewracają. Zabrakło tylko balansu, żeby entuzjazm, który buduje się przy tych ciekawych rozdziałach nie opadał przy tych rozwleczonych.
Co do tego tomu zostawiam dwie gwiazdki. Było okej, ale raz - znowu było za dużo rozwlekania, a dwa - zakończenie było mało satysfakcjonujące.
Uff, zmęczyłem. Nie było łatwo, a książka zdecydowanie nie uznała za stosowne pomagać.
Rzecz podstawowa - pierwsze 250 stron tej książki jest do gruntownego przepisania. Wydarzenia tam opisane są tak mało istotne z punktu widzenia kolejnych rozdziałów, że można by je spokojnie skrócić. Pierwszy rozdział, poza wprowadzeniem jednego dość istotnego później, ale bardzo "deus ex machinowego" elementu, nie popycha w żaden sposób do przodu fabuły. Jeden z kolejnych to wtrącona ni stąd, ni zowąd retrospekcja, która nie wnosi nic do wydarzeń. Kolejny mógłby być o połowę krótszy. Dopiero po upływie tego boleśnie rozciągniętego i nudnawego "początku" (prawie 1/3 książki!) zaczynają mieć miejsce wydarzenia, które faktycznie mają znaczenie dla rozwoju postaci i fabuły.
Druga sprawa, to pominięcie w książce jakiegokolwiek przypomnienia akcji z poprzednich tomów dla czytelnika. Czułem się przez dłuższy czas kompletnie zagubiony i trudno było mi się wczuć w fabułę - niby pamiętałem, jak przez mgłę, te imiona i nazwy własne, ale mijały mnie (ze słyszalnym świstem) odniesienia do poprzednich tomów i losów bohaterów.
Druga połowa książki jest znacznie lepsza, a samo zakończenie, choć pełne rozwiązań w stylu "deus ex machina", jest satysfakcjonujące i wydaje się być właściwe dla całej tej historii.
Nie zmienia to mojej całościowej oceny cyklu, która jest, niestety, przeciętna. Po świetnym początku cała ta historia meandruje i kręci się wokół własnej osi przez trzy niemałe tomy, żeby w końcu prawie zanudzić czytelnika na śmierć przed rozwinięciem skrzydeł w dosłownie 1/4 ostatniego tomu. Polecić nie mogę, ale jeśli chcecie dokończyć tę historię, to warto - ale muszę doradzić cierpliwość: nie porzucajcie książki przed skończeniem rozdziału siódmego.
Pan Grzędowicz jest mistrzem samym w sobie. Przed wypuszczeniem serii Mistrzów Fantastyki jakimś cudem nie trafił w moje czytelnicze oczy. Tak się złożyło, że od 1 tomu czytam jednym tchem. Nieprzerwanie trzymana konwencja powieści, wspaniałe poczucie humoru, fabularne zwroty akcji (nie gwałtowne ;-), niesamowicie zbudowany porządek świata. W tej powieści nie ma dziur, niedociągnięć, niedoskonałości. Literackie dzieło sztuki. Aż nie chce się kończyć!
Disclaimer na początek: niniejsza recenzja jest pieruńsko długa i składa się z dwóch części – mojej opinii o czwartym tomie serii oraz przemyśleń dotyczących całości. Ocena gwiazdkowa, którą tu wystawiłam, dotyczy tylko i wyłącznie pierwszej z nich. Enjoy!
1,75/5⭐
Skończyłam to. Na bogów, nareszcie.
Powiadają, że nieważne, jak zaczynasz, tylko to, jak kończysz. No i, moi mili, zakończenie Pana Lodowego Ogrodu to niestety straszny dramat i burdel. Ale po kolei.
Zakończenie tomu numer trzy pozostawiło we mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Jak może pamiętacie, jest on moim ulubionym w całej serii. Tym bardziej jest mi przykro, że ten tom tak skrajnie nie dowiózł i zawiódł po całości.
Z całą mocą powraca tu do mnie to, co w stosunku do tej serii powiedziałam już nie raz – ona jest cholernie za długa. I czuć to zwłaszcza w tej konkretnie książce. Gdyby ją odpowiednio przeredagować i zastanowić się, które opisy są zbędne, tekstu wyszłoby o spokojnie 100-200 stron mniej. Ta książka ma niemal 900 stron i ja nie jestem w stanie stwierdzić, czy poza scenami finałowymi cokolwiek się w niej wydarzyło. Naprawdę – skończyłam ją wczoraj i już teraz nie jestem w stanie powiedzieć, co się w niej wydarzyło.
Nawet standardowe rozbicie tej historii na dwa wątki tutaj nie uratowało sytuacji. Wątek Vuko – totalnie do dupy. Czego to on nie potrafi, czego nie zrobi, jak bardzo hop siup do przodu on nie jest – to wszystko było obecne zawsze, ale tu występuje w takim natężeniu, że doprawdy ciężko się o nim czyta. Ja nie lubię ani bohaterów z kompleksem boga, ani marysuizmu, a te dwa określenia to niestety pierwsze epitety, jakie przychodzą mi na myśl przy opisywaniu Vuko. Jego rozważania i poczynania opisywane są zazwyczaj w tak dziwny sposób, że trudno mi było nie raz wyłapać, co tak w zasadzie ten człowiek wyczynia (zresztą do sposobu napisania jeszcze za moment przejdziemy) i w ogóle dla mnie były co najmniej pod włos. Ale do tego, że wątku Vuko nie lubię, zdążyłam już przywyknąć. Niestety pod koniec trzeciego tomu doszło do wymieszania wątków, dzięki któremu przecięły się ścieżki Vuko i Filara i niestety, ale to był chyba dla mnie gwóźdź do trumny, jeśli chodzi o jakąkolwiek radość płynącą z tej serii. Filar pod wpływem Vuko staje się zupełnie zależny od niego i tylko błąka się niczym kowieczka, niepewny, co powinien robić, gdy tylko gubi go z zasięgu wzroku. Staje się kolejnym, bezmózgim wyznawcą kultu Vuko, który nie jest w stanie sobie bez niego w żaden sposób poradzić. Nie mogę powiedzieć, by cokolwiek w jego historii w tym tomie mnie interesowało, a to znaczący spadek w porównaniu z poprzednimi.
Zakończenie tego tomu, a co za tym idzie – całej serii – było obrzydliwie wręcz rozczarowujące. I to rozczarowujące nawet w skali rozczarowania, jakim okazała się być ta książka. Z jednej strony bitwa, której tak w zasadzie mogłoby nie być, bo i tak nic chyba ostatecznie z niej nie wynikło, a potem ostateczne starcie, które z jakiegoś powodu bawi się w końcówkę Insygniów Śmierci. Serio? No przecież to jest kuriozum. Cała ta seria powoli, w trakcie trwania fabuły, rozłaziła się w szwach, ale w tym finale to ledwo nitek starczyło.
Na zakończenie jeszcze jedno kuriozum, które doprowadziło mnie do absolutnej pasji. Kto, na bogów, pracował przy korekcie, redakcji i składzie tej powieści? Ja rozumiem, że to pierwsze wydanie, ale litości, ileż można przepuścić byków. Są tutaj takie momenty, mniej więcej w połowie, gdzie wszyscy włącznie z autorem chyba albo poszli spać, albo byli mocno zrobieni. Niegramatyczne zdania, akapity bez wewnętrznego sensu, błędy ortograficzne i pomylona kolejność tekstu w obrębie paru stron. Wstyd, że coś takiego w ogóle zostało dopuszczone do druku.
Tak, jak na początku roku nie spodziewałam się, że kiedykolwiek się znajdę tu, w recenzji czwartego tomu, tak nie spodziewałam się także, że dam radę się aż tak zawieść. Chciałabym powiedzieć, jak w przypadku poprzednich recenzji, że mimo niedociągnięć bawiłam się w porządku, ale niestety, momentami czytanie tego zakrawało o torturę. A szkoda, bo potencjał mimo wszystko był. A teraz zostanie tylko niesmak.
OMÓWIENIE CAŁEJ SERII
Dobrze, teraz przejdźmy do drugiej części i podsumujmy sobie całość. Dawno już nie miałam tyle do powiedzenia, tylu uwag do serii, co w tym wypadku. Ostatni taki przypadek to chyba Szklany Tron rok temu, co zabawne, bo w mojej głowie te serie stoją na mniej więcej tym samym pułapie, choć tak bardzo się od siebie różnią (nie wiem, która wychodzi na tym gorzej). Przejdziemy sobie przez to wszystko w sposób uporządkowany, z rozdziałami i podrozdziałami, bo uwaga, nawet zrobiłam notatki. Weźcie coś dobrego do picia i jedziemy z tym koksem.
1. Świat przedstawiony
W fantastyce czy sci-fi świat przedstawiony jest niewątpliwie jedną z najważniejszych cech. Jego działanie, istniejące istoty czy pewne zwyczaje praktykowane przez jego mieszkańców tworzą de facto całą jego podstawę. Zwłaszcza ważne jest zarysowanie tych aspektów, gdy gdzieś w obrębie tego świata istnieje Ziemia wraz ze wszystkimi jej konceptami. Bo jak to tak – planeta po drugiej stronie galaktyki, a wszystko, poza niewielkimi, nie raz kosmetycznymi zmianami, przypomina to, co znamy z naszej planety? Fantastyka jeszcze by to uniosła, ale jeżeli czytam historię science fiction, w której mamy Ziemię, to takie uproszczenia są nie do zaakceptowania. Uważam to za lenistwo, zwłaszcza, że to daje tak gigantyczne pole do popisu dla wyobraźni i kreatywności autora.
a. Flora i fauna Nie do zaakceptowania w planecie, która w ramach swojego świata przedstawionego ma koncept Ziemi, jest flora i fauna tak skrajnie podobna do ziemskiej. Ja rozumiem, że gdzieś tam w założeniu Midgaard miał być podobny do Ziemi i stąd też wzięli się na nim Ziemianie, ale na litość boską, po zmaganiu z czterema tomami PLO mam głęboką alergię na słowo podobny. Drzewo podobne do jesionu. Stworzenie podobne do konia albo do owcy. Wystarczy tych podobieństw. Pojawiło się kilka faktycznie rodzimych dla planety gatunków (m.in. bystretki i ornipanty), ale to zbyt mało w obliczu ogromu tej historii. Jeszcze gdyby te rzeczy zostały nazwane jakoś w językach Midgaardu, to może by uszło, ale nie, bo szczytem kreatywności w tym wszystkim jest nazwa kowca. Tyle zmarnowanego światotwórczego potencjału tu było, chyba że to po prostu twórczość Ursuli K. Le Guin postawiła w moim umyśle poprzeczkę za wysoko.
b. Społeczeństwa Ogrom podobieństw zadziwia mnie też w kwestii tworzenia jakichkolwiek społeczeństw na Midgaardzie. Co do człekopodobnych ichniejszych ludzi nie zamierzam się czepiać – to wynika z tego założenia o podobieństwie do Ziemi. Zadziwia mnie jednak to, że te społeczności, każde państwo, ma systemy społeczne, polityczne i kulturowe bliźniaczo podobne do tych ziemskich. Mimo, że to zupełnie inna planeta, społeczeństwo wygląda zupełnie tak samo, jakbyśmy się cofnęli w historii naszej planety o jakieś 1500 lat. Znowu – w tej konwencji absolutnie mnie to nie satysfakcjonuje i oczekiwałam więcej. Tak sobie teraz myślę, że skoro autorowi tak wyraźnie zależało na tym, aby ten świat był tak bliźniaczo podobny do Ziemi, to czemu po prostu Vuko i spółka nie stali się wysłannikami z jakiejś fikcyjnej planety, a nie z Ziemi? To by rozwiązało tyle problemów. A, no tak, Vuko nie mógłby wplatać losowych przekleństw z fińskiego i chorwackiego, a tworzenie nowych języków także mogłoby się okazać zbyt dużym wymaganiem.
c. Magia Zostawmy za sobą już te podobieństwa. Jednym z moich największych bóli dotyczących tej serii jest działanie magii i wszystkich elementów okołomagicznych. Strasznie mi się to rozjechało w trakcie. Zaczynamy od uroczysk i zimnej mgły, co samo w sobie byłoby strasznie cool, gdyby te mgły nie zgubiły się gdzieś po połowie tomu pierwszego. Magia w tym świecie to straszliwe deus ex machina, a magiczne istoty czy zjawiska pojawiają się, gdy tylko potrzeba czegoś nowego, co by urozmaiciło historię. Tak samo zresztą rzecz ma się z Czyniącymi – ich moc nie ma żadnych ograniczeń i z jednej strony jest to zrozumiałe, bo magia w tym świecie opiera się w dużej mierze na wyobraźni Czyniącego i jego pojmowaniu rzeczywistości, ale tak w sumie to jak im się zachce to i prawa fizyki czy świata, w którym się znajdują, ich nie obchodzą. Jest w tym świecie mnóstwo zalążków ciekawych konceptów, ale niestety, nawet mimo długości fabuły, nie ma miejsca na ich rozwinięcie. Gdyby fabuła (o czym więcej zaraz) choć w połowie skupiła się na rozwijaniu np. Ogrodu Rozkoszy Ziemskich czy Żarłocznej Góry tyle, co na, przepraszam za wyrażenie, pierdoleniu o niczym Vuko, ten świat tak wiele by zyskał. A tak wypada strasznie nijako.
2. Fabuła
Moim zasadniczym, wielokrotnie przeze mnie zresztą podkreślanym, problemem z PLO jest to, że on jest jak dla mnie najzwyczajniej w świecie zbyt długi. Już nawet pomijam długość rozdziałów, bo to kwestia mocno subiektywna (osobiście uważam, że krótkie rozdziały dodają do tekstu dynamiki, plus god damn 90 stron rozdziału to jednak za dużo), ale chodzi mi też o samą ich zawartość. Ile w tym tekście jest niepotrzebnych opisów, bezsensownie wydłużanych scen czy przestrzeni poświęconej na narzekanie Vuko, nie zliczę. Zwłaszcza z wątkiem Vuko właśnie mam problem, jeżeli chodzi o akcję. Mam wrażenie, że jego historia jest w większości przegadana i on sam w całej serii robi więcej, niż Filar w jednym tomie. Jeśli zaś chodzi o same prowadzenie poszczególnych wątków, to tu również wychodzi nijako, znów na niekorzyść dla Vuka. Mam wrażenie, że w bardzo wielu momentach gubił on to, co tak w zasadzie powinien robić i tylko błąkał się bez większego celu i przemyślenia i robił to, co mu się akurat napatoczyło. Pod tym kątem wątek Filara wypadał nieziemsko wręcz dobrze – od początku był przemyślany, równy i dynamiczny i to on był moim ulubionym, przynajmniej do momentu, aż ścieżka Filara nie przecięła się z Vuko. Czy jestem fanką wszystkich rozwiązań fabularnych tutaj? Nie, ale mogło być gorzej. Nie usatysfakcjonował mnie jakoś super wątek Lodowego Ogrodu (co, jak sobie o tym teraz myślę, jest dość problematyczna zważywszy na to, że jest to tytułowy wątek), końcówka została położona po całości. Ale ogólne wrażenie jest takie, że przebrnęłam bez większych trudności przez cztery książki, także chyba nie było dramatu.
3. Bohaterowie
a. Vuko Vuko. Jedna wielka kość stająca mi w gardle. Dla mnie osobiście – największa wada w całej tej serii. To bardzo źle, bo to jednak główny bohater. Smętny, a’la wiedźmini typek, który żył co najmniej dziesięcioma życiami, bo tyle posiada umiejętności. Nadczłowiek, który znajdzie rozwiązanie na wszystko. Choć pozornie ma wiele wad, tak naprawdę to wzór wszelkich zdolności i cnót, w który wszyscy są ślepo zapatrzeni. Mój zdecydowanie najmniej ulubiony typ bohatera literackiego. Drażniło mnie w nim absolutnie wszystko – od sposobu myślenia, przez podejście do otaczających do ludzi, po dokonywane czyny. Zdecydowanie zbyt dużo narzekał, a zbyt mało robił. To trochę smutne, że przez większość czasu uważałam głównego bohatera za najbardziej bezużyteczną postać w całej serii, ale tak niestety było. Naprawdę nie lubię bohaterów, którzy przedstawiani są jako tak super ultra niezwykle przebiegli i spostrzegawczy, że wszyscy wokół wgapiają się w nich jak w obrazek, tworząc swego rodzaju kult. Vuko ma wiele wad, ale czy bohaterowie wymieniliby choć jedną? Szczerze w to wątpię. Vuko jest jednym, wielkim, chodzącym deus ex machina, w dodatku z ciężkim przypadkiem megalomanii i kompleksu boga. Otwarcie krytykuje korzystanie z magii i uważa Czyniących za najgorsze zło Midgaardu, oczywiście sam nie szczędząc sobie Czynienia. Ale przecież on chce dobrze, powiecie. Dopóki tak bardzo przeczy samemu sobie i manipuluje wszystkimi wokół siebie twierdząc, że nie jest taki, jak inni Czyniący (a ostatecznie to on sam dokonuje największych zmian w obrębie świata przedstawionego), to absolutnie mnie to nie obchodzi.
b. Filar Filar – moje słoneczko w całej tej serii, dzięki któremu przetrwałam wszystkie cztery tomy. Najlepiej napisany bohater i zdecydowanie najbardziej jakiś. Jego historia ma jeden z najlepszych początków, o jakich jestem w stanie pomyśleć i to od niego zaczęła się moja sympatia wobec tego bohatera. Jakkolwiek to nie zabrzmi w moich ustach (gdyż z kolei tym bohaterem szczerze gardzę), Filar bardzo przypominał mi Froda z Władcy Pierścieni. Podobnie jak on został rzucony w łapy Przeznaczenia bez większego przygotowania, zmuszony do niesienia na swoich barkach ciężaru odpowiedzialności za świat i swój naród. Miał jednak w tym wszystkim w sobie jakąś taką delikatność i niewinność, a przy tym dużą dozę zdrowego rozsądku i brak skłonności do użalania się nad sobą, dzięki czemu o jego przygodach czytało się z czystą przyjemnością. Do czasu, aż nie spotkał na swojej drodze Vuko. Wtedy wszystkie jego cechy zostały odcięte w jednej chwili i stał się kolejnym, niemal bezmózgim wyznawcą jego kultu, od którego zależały wszystkie działania Filara. Filar w pierwszych trzech tomach i ten w czwartym to inne postacie i nic nie przekona mnie, że jest inaczej, co strasznie mnie boli, bo jak mówiłam, to mój ulubiony element całej historii.
c. Bohaterowie poboczni/zbiorowi Nie mam pojęcia, ilu bohaterów pobocznych pojawiło się w tej serii. Dużo. Ludzie Ognia, ekipa Filara, Ziemianie, mieszkańcy Lodowego Ogrodu. Cała masa NPCów, dosłownie i w przenośni. Nie jestem pewna, czy którykolwiek z nich miał jakiekolwiek cechy, które odróżniałyby go od reszty. Z drużyny Nocnych Wędrowców wyróżnia się chyba tylko Grunaldi, prawie na pewno dlatego, że po prostu jest go najwięcej. Spalle, Wafnir – ja wiem, że istnieją, ale nic ich w mojej głowie od siebie nie odróżnia. O Sylfranie nawet nie wspomnę, bo traktowanie kobiet w tej serii zasłużyło na osobny akapit. Z drużyną Filara było trochę lepiej, bo była bardziej zróżnicowana, choć wciąż nie jestem pewna czy ci bohaterowie mieli jakieś super zarysowane cechy, a główną z nich wciąż było prawie że ślepe oddanie wobec Filara. Tu jednak trochę to rozumiem, bo jeżeli Filar był Frodem, to Benkej zdecydowanie był Samwisem. Nie jestem pewna, gdzie mieści się N’Dele w tej LOTRowskiej metaforze, aczkolwiek trochę boli mnie seterotypizacja tej postaci. Co do Ziemian, to wszyscy – Van Dyken, Fiollsfinn, Claro i Freihoff – mieli po jednej cesze charakteru. Nie żebym była tym jakoś specjalnie, jeśli mam być szczera, zdziwiona, ale ja nie cierpię papierowych villainów (czy też w ogóle papierowych postaci) a oni wszyscy niestety tacy byli. Ale cóż się dziwić, zabrakło na tych ponad dwóch i pół tysiąca stronach miejsca na rozwój pobocznych postaci.
d. Kobiety Och, na wszystkich bogów Ziemi i Midgaardu, gdzie są kobiety w tej serii? Ja naprawdę rozumiem, że to książka od facetów dla facetów i co ja tutaj w ogóle robię, jak śmiem w ogóle wypowiadać się na ten temat, ale mamy XXI wiek i naprawdę sądziłam, że my jako społeczeństwo choć trochę wyrośliśmy z tak przedmiotowego przedstawiania kobiet. Wszystkich pań łącznie było tu jak na lekarstwo i razem miały tyle do powiedzenia, co jeden średnio rozgarnięty NPC na przestrzeni całej serii. Miały dwie role: były albo oszałamiająco piękne i seksowne i ich jedynym zadaniem było zapewnienie rozkoszy bohaterowi (niezależnie od tego, że były np. polityczkami czy wojowniczkami), albo były obrzydliwe, wredne i były zakałą świata i życia bohaterów (i wciąż w tym wszystkim były seksualizowane). Seksualizacja zresztą dostała w mojej pogadance osobny rozdział, gdyż niektóre zabiegi i opisy wciąż nie wiem, czy były bardziej śmieszne i kuriozalne, czy może jednak gorszące. Przykro mi się czytało o Sylfranie, która choć jest członkinią wewnętrznego kręgu Vuko, w całej serii otrzymuje chyba jedną kwestię dialogową i jedyne, co tak naprawdę robi, to czeka na Vuko w łóżku. Jeszcze smutniejsze jest obserwowanie postaci Cyfral, będącej dosłownie autonomiczną częścią podświadomości Vuko, która była według niego mniej bezużyteczna, gdy była tylko nieożywionym grzybem w jego mózgu. Vuko w swojej narracji nie przyjmuje do świadomości faktu, że to ON bez Cyfral byłby jeszcze bardziej bezużyteczny, niż w ogóle jest. Ale przecież Cyfral ma postać kobiety więc jest be. Obrzydliwość.
4. Seksualizacja Jestem pod niezmiennie przeogromnym wrażeniem, jak dziwne rzeczy umysł ludzki jest w stanie sprowadzić tylko i wyłącznie do roli obiektu seksualnego. Pominę już wiejskie dziewki i niewolnice – tego, że one były tak przedstawiane chyba możecie domyślić się z kontekstu. Nauczycielka polityki, która ostatecznie uczy bohatera tylko i wyłącznie rozkoszy też nie dziwi mnie tak, jak powinna. To samo obiekty kultu religijnego (to w sumie może nawet ma jakiś sens?). Ale figurki w szachach? Góra? Fragment podświadomości bohatera? No panowie – zaskoczyliście mnie, i to jak. Nawet w najśmielszych snach nie przewidziałam, że przeczytam kiedyś scenę, w której bohater zagląda do jaskini w górze będącej figurą kobiety. Tak, do tej jaskini. Nie mam słów, żeby opisać moje zadziwienie. Wciąż nie jestem pewna, czy te wszystkie przeseksualizowane obiekty były bardziej gorszące, czy może intrygujące. Tak czy siak, autor zdecydowanie w tym zmieścił dużą część swojej kreatywności.
5. Ulubione momenty cyklu Na zakończenie chciałabym krótko przytoczyć moje dwie ulubione sceny, co by nie kończyć z samym jadem. A więc bez zbędnych ceregieli: rozdział o bystretkach i Dolina Naszej Pani Bolesnej. Dwa najlepsze rozdziały w serii, oba z perspektywy Filara, co chyba oczywiste. To są te momenty, w których autor doznał chyba oświecenia, bo czytałam je z zapartym tchem, niemalże nie wierząc, że to część tej samej historii. Zwłaszcza pierwszy z nich zapadł mi w pamięć i mimo, że czytałam go już dość dawno, to wciąż wiele o nim myślę.
Kończąc już ten mój wywód chciałabym tylko podkreślić, że choć wymieniłam tu mnóstwo problemów, przyczepiłam się do niemal wszystkiego i ogółem strasznie to wszystko zjechałam, to ja wciąż przeczytałam wszystkie cztery tomy, i to z umiarkowaną przyjemnością więc chyba jednak coś w tym było. Wiem, że mocno przyczepiłam się światotwórstwa, ale polecano mi tą serię właśnie jako science-fiction i w tym gatunku niestety się ona nie sprawdziła. Czy ostatecznie żałuję jej przeczytania? Chyba nie, nawet, jeśli więcej tu nie wrócę. Zawsze to krok dalej w obcowaniu z kulturą. I to chyba nie jest takie złe.
Ostatnia część Pana Lodowego Ogrodu jest chyba równocześnie częścią najsłabszą. Mam wrażenie, że autor nie do końca wszystko sobie zaplanował - na początku wszystko opisywane było szczegółowo, normalnym tempem, ale w pewnym momencie autor zaczął wyraźnie przyspieszać i skracać jak tylko mógł, tak jakby za wszelką cenę chciał już mieć tą historię za sobą. W efekcie finał całej opowieści jest mocno okrojony i pisany jakby na siłę. (Przez 3/4 powieści byłem przekonany, że będzie jeszcze jeden tom)
Druga kwestia, która nie przypadła mi do gustu, to styl Grzędowicza. Dialogi w wielu miejscach przypominały bardziej wymienianie się wiadomościami tekstowymi niż prawdziwą rozmowę - długie wypowiedzi, w których wypowiadający się poruszał kilka kwestii brzmiały bardzo nienaturalnie, a czasem wręcz irytowały. Pierwszoosobowy styl narracji (przynajmniej w przypadku Filara) tez wypadł nie najlepiej.
Kolejna rzecz, która mi się nie podobała, to fakt, że Grzędowiczowi przez cztery tomy powieści nie udało się stworzyć porządnych bohaterów drugoplanowych. Jest Vuko, jest Filar i długo długo nic, trochę słabo jak na cykl mający aspirację rywalizować z prozą Sapkowskiego.
Jeżeli miałbym jeszcze ocenić samą historię, to trzeba przyznać, że autor miał naprawdę ciekawy i całkiem oryginalny pomysł, szkoda więc tym bardziej, że wykonanie wypadło co najwyżej przeciętnie.
Ostatni tom Pana Lodowego Ogrodu rozczarowuje, a jednocześnie negatywnie wpływa na odbiór całego cyklu. Historia zaczęła mnie nudzić już w trzecim tomie i gdyby nie sztuczny cliffhanger na końcu książki, pewnie szybko nie sięgnęłabym po kolejną część. Czwarty tom przeczytałam więc niejako siłą rozpędu, bardziej żeby mieć to wreszcie z głowy, bo przyjemności z czytania właściwie nie było. Ciekawa początkowo opowieść została rozciągnięta do granic możliwości, a spokojnie można było z tego zrobić niezłą trylogię. Kiepsko rozplanowana fabuła, dłużyzny, wątki pozamykane byle jak, rozwiązania wyciągnięte z kapelusza. Samo zakończenie i "wielka" bitwa to kompletne rozczarowanie. Z perspektywy ostatniego tomu widać wyraźnie, że całość nie została dokładnie przemyślana. Szkoda, że dobry pomysł nie doczekał się satysfakcjonującego rozwinięcia.
Nuuudy, dłużyzny, anty-climaxy, happy-endy. Sarkanie Vuko jak zawsze na poziomie, ale reszta "tubylczych" postaci wypada blado, traktowana instrumentalnie. Wymyślone na siłę wątki miłosne, które miały dodać trochę sentymentalizmu. Miastoznawcza retrospekcja Filara, która nic nie wnosi. Ekspedycje ratunkowe, które nie mają większego wpływu na zakończenie, skoro i tak wszystko rozgrywa się (jak było do przewidzenia) między Czyniącymi. Chłód Lodowego Ogrodu rozszedł się ...po kościach.
Niestety historia Vuko Drakkainena dobiegła końca. Jest mi z tego powodu bardzo przykro, bo skończyłam czytać coś naprawdę fantastycznego. Podczas lektury tej książki miałam liczne wzloty i upadki, ale w ostatecznym rozrachunku postanowiłam dać 5/5.
Zacznę od słów krytyki - dlaczego ta książka została wydana jako jedna część, zamiast zostania podzieloną na dwie? Znacznie poręczniej czyta się 400 stron niż 800 :P
Bardzo dużo się działo w tym tomie i wydaje mi się, że to wada, bo wiele rzeczy nie wynikało ze wcześniejszych przygód, tylko zostało ot tak wrzucone do opowieści. Najbardziej rozczarowująca była wielka bitwa, kiedy to deus ex machina pojawiał się niemalże co stronę. Słabe było też wyjaśnienie magii, które brzmiało, jak gdyby Grzędowicz wymyślił je na poczekaniu, gdy uświadomił sobie, że trzeba jednak coś napisać w tej kwestii.
Niestety w tej książce również jedynymi sensownie napisanymi postaciami są Vuko i Filar. Pozostałe postacie są bardzo rozmyte i nijakie. Nie da się ich ani lubić, ani nie lubić.
Pomimo tego, że jest to chyba najsłabsza część z serii, to jednak przyjemnie się czytało. W czwartym tomie było najmniej eksploracji Midgaardu, więc podziw do światotwórstwa nieco wyblakł, bo poruszaliśmy się głównie w obszarze znanym z poprzednich tomów. Jednak pomimo tego, praca i pomysłowość włożona w stworzenie tego świata jest godna podziwu.
A samo zakończenie sagi? Raczej rozczarowujące i mało satysfakcjonujące niestety. Było wiele lepszych opcji.
Pomimo wielu wad, polecam ostatni tom Pana Lodowego Ogrodu, a całą serię oceniam na 4 w skali pięciostopniowej.
No i mózg do naprawy... Zakończenie nie do końca takie jakiego się spodziewałam, ale muszę przyznać, że bardzo pasuje. Mam nadzieję, że gdzieś tam w przyszłości główny bohater w końcu dopiął swego, tak jak to przewidywał jego były dowódca. :D Pewnie jeszcze przez jakiś czas będzie mi po głowie kołatać się to zakończenie. Cała seria to naprawdę dobry kawałek literatury, na pewno wrócę do niej jeszcze nie raz. Niech mi tylko nikt nie próbuje nigdy robić z tego filmu czy serialu, jak zwykle by się wszystko popsuło.
Pan Lodowego Ogrodu to z pewnością jedna z lepszych serii jakie czytałem i jestem przekonany, że jeszcze wrócę do Midgaardu.
Cała koncepcja tego świata, tak innego, a jednocześnie tak podobnego do naszego przez całą serię fascynowała mnie do tego stopnia, że nie mogłem się oderwać. Różne nacje, wielu bohaterów z których każdy ma własną historię i oryginalny pomysł na połączenie fantastyki ze sci-fi zasługuje moim zdaniem na najwyższe noty.
Historia Vuko i Filara z pewnością zostanie ze mną na długo, jednak zakończenie trochę mnie rozczarowało. W całej serii pojawiło się tyle wydarzeń i ciekawych zwrotów akcji, które moim zdaniem na stałe wpisały się w kanon polskiej fantastyki, co zresztą pokazuje niesłabnąca popularność serii mimo mijających lat od pierwszego wydania.
Mam jednak wrażenie, że wątki, które były istotne w poprzednich tomach, tutaj, w tomie IV zostały nieco zepchnięte na drugi plan, co wypadło trochę niekorzystnie. Przy rozmachu, który autor budował przez wszystkie tomy, te kilka rozdziałów kończących tę przygodę wydaje się być po prostu niedopasowana poziomem do całości. Przeprowadzone za szybko. Jako czytelnik mam wrażenie, że nie wszystkie rozwiązania zostały przemyślane, a szkoda, bo to właśnie końcówki najczęściej zapamiętuje się na dłużej.
Ten tom ma też problem z nierównością. O ile niektóre rozdziały wciągały tak, że ciężko było się od nich odkleić, niektóre po prostu mnie… nużyły. Pojawiają się jednak pewne rozwiązania fabularne, które nadrabiają te minusy i sprawiają, że mimo słabszych momentów chce się dalej brnąc w tę przygodę.
Sięgając jednak po ostatni tom, liczyłem, że będzie przynajmniej tak dobry, jak poprzednie lub nawet jeszcze lepszy. Patrząc jednak na całość serii, wciąż uważam, że jest więcej niż godna uwagi. I ja z pewnością jako taką ją zapamiętam.
Właściwie mam dość mieszane uczucia do tej książki. Jest to stanowczo najdłuższa ze wszystkich części cyklu - niestety za długa. Przy tym rozwiązanie akcji było rozczarowujące, bez żadnego głębszego pomysłu jak rozwiązać problem walki z wrogami o wyższych kompetencjach. Na zasadzie: niech się biją, niech coś wybuchnie i jakoś to będzie. Ostatnie dwieście stron bardziej przemęczyłam niż faktycznie przeczytałam i miejscami sądziłam, że nie dotrwam do końca. Do tego o ile na początku to Vuko jest najważniejszą postacią, o tyle w drugiej połowie książki autor nagle sobie przypomina, że historię Filara też należy doprowadzić do końca. Mimo wszystkich tych wad książka była równie zabawna co poprzednie tomy i nawet te nudne fragmenty czasami wywoływały mój śmiech. Przy tym doceniam zamysł kompozycyjny autora i uważam, że zakończenie (całej książki a nie to jak rozwiązana była akcja) jest świetne. Tak więc koniec końców dałam cztery gwiazdki. Podsumowując uważam, że to najlepsze polskie fantasy jakie dotychczas czytałam (lepsze niż Wiedzmin) i cała seria jest warta uwagi. (Chociaż nadal niezgadzam się z tytułem.)
Może nie idealna, ale to nadal jest moja comfort seria ❤️ Uwielbiam Vuko i Cyfral, chętnie bym się dowiedziała więcej jak on sobie radzi po zakończeniu, ale pewnie nie ma na to szans.
Genialny world building, super pomysł, solidne wykonanie. Momentami narracja jest nierówna i obfituje w zupelnie zbędne szczegóły techniczne, które zamiast potęgować immersję to mnie z niej wybijały, ale to kropla w morzu zajebistej zabawy jaką cała saga oferuje. Duzy plus za to, że zakonczenie nie zostawia zadnych otwartych wątków, tylko wyjasnia wszystko, nawet jesli nie zawsze tak jak bym chcial. Anyways - kawal wykurwistej fantastyki zmieszanej z science fiction w wyjątkowo zgrabnym stylu. 4,5/5
Finał „Pana Lodowego Ogrodu” to kawał potężnej księgi, która onieśmiela od pierwszej strony. Autor miał do domknięcia sporo wątków, jednak czy było ich aż tyle żeby napisać aż 880 stron? Po lekturze już wiem, że nie.
Nie da się ukryć, że seria Grzędowicza to prawdziwy popis jego umiejętności względem tworzenia świata i fabuły. Przez trzy poprzednie tomy wsiąkałam w to uniwersum i byłam zafascynowana jego systemem magicznym, choć słowo ‘magia’ brzmi niewystarczająco epicko w kontekście tej historii.
Historia Vuko i Filara dobiega końca, zbliża się nieunikniona konfrontacja i próba przywrócenia harmonii w Midgardzie. Spodziewałam się jednak czegoś bardziej wbijającego w fotel. Wątek Filara został moim zdaniem nieco zepchnięty na boczny tor. Mając do dyspozycji tak wiele stron oczekiwałam, że będzie mi dane przeczytać o jego wielkim triumfie lub też wielkiej porażce. Zamiast tego dostałam jedynie niezbyt długą scenę będącą ,moim zdaniem, jedynie symbolem.
Spora część tego tomu to przydługie opisy, bez których można by było się obejść. Zabrakło mi mięsistej akcji, która została wciśnięta dopiero na ostatnich 50 stronach. Tempo było nierówne i przez to trudno mi było zaangażować się w opowieść tak jak w poprzednich tomach. Sam finał był moim zdaniem zbyt pospieszony, jednak mimo to podoba mi się zakończenie wątku Vuko, który od początku był moim ulubionym bohaterem.
„Pan Lodowego Ogrodu” jako seria znajduje się w gronie moich ulubionych serii w tym gatunku i słabszy czwarty tom tego nie zmienia. Każdy fan fantastyki powinien choć spróbować zmierzyć się z historią stworzoną przez Grzędowicza.