Luna i Theo czują, że ich małżeństwo weszło w okres stagnacji. W nadziei na zmianę wprowadzają się do starego wiejskiego domu, nie sami jednak, lecz z przyjaciółką – przeciwieństwem Luny, kimś pomiędzy dzieckiem a szeptuchą. Pod jej wpływem w Lunie zaczynają odzywać się sekrety z dzieciństwa; domagają się ujawnienia. A przecież chciała tylko poudawać, że jest kimś innym, córką innego ojca, żoną innego męża. Pragnienie, żeby coś się w życiu zmieniło ziszcza się, ale nie tak, jak sobie wyobrażała. Należało marzyć ostrożnie.
Trochę brakowało mi pogłębienia niektórych wątków czy relacji, bo bohaterów mamy tutaj mnóstwo. Bardzo dużo się zmieściło na tych 160 stronach, chyba nawet trochę za dużo, nie ma tu miejsca na złapanie oddechu. Podoba mi się za to konstrukcja postaci i ich psychologii oraz problemy dotyczące komunikacji jako punkt wyjścia do prowadzenia historii. Ciut słabsza niż „Koniec świata”, ale wciąż oceniam wysoko, jak dla mnie taka czwóra z minusem.
Mam zagwozdkę. Czytam same pozytywne komentarze i polecenia najnowszej książki Agnieszki Jelonek „Trzeba być cicho” i, mimo całej mojej miłości dla Cyranki i Agnieszki, nie potrafię się z nimi zgodzić. Jako że zawsze piszę szczere recenzję, poniżej kilka słów ode mnie! 📖 Rozumiem zamysł, leniwość fabuły, styl przypominający nieco sposób pisania Marie Aubert, ale coś mi tu ciągle zgrzyta, coś mi nie pasuje. Postaci są dla mnie zbyt biało-czarne, zbyt ze sobą skontrastowane (Luna i Miśka są jak ogień i woda, ale czemu trzeba to ciągle podkreślać coraz to nowszą metaforyką?). Luna jest chuda, ma przylizane włosy, idealnie wyprasowane koszulki, nie lubi spontaniczności i jest emocjonalnie przyblokowana - Miśka jest puszysta, ma kędzierzawą fryzurę, spontanicznie rzuca się w wodę. „Miśka bierze słońce na siebie. Luna, naturalnie, wybiera cień”. Poznajemy bohaterów praktycznie wyłącznie przez dosłowne opisy, nie przez ich zachowania - nie wiem, czy jestem fanką tego typu rozwiązań w literaturze.
Językowo - bardzo sprawnie i poetycko, ALE nie mogłam przeżyć pewnych fraz typu: 📖 "Rozsmarowuje wyrzuty sumienia na chlebie" albo "Język, na którym wczoraj się tak łatwo grało, znowu jest skomplikowanym instrumentem". Może się już za bardzo czepiam, ale początkowo bohaterka, Luna, opisuje swojego brata - geja w dość stereotypowy sposób: "Robił jej makijaż przed pierwszą randką i odradził zestawienie falbaniaste spódnicy z falbaniastą bluzką (...) To jasne, pomyślała, że mój brat ma chłopaka” „Ona ma to sobie w sobie co ja - myśli Miśka - ten brak” - szkoda, że musimy to przeczytać, a nie wydedukować samemu. Wiem, że jestem w zdecydowanej mniejszości, więc prawdopodobnie książka najzwyczajniej w świecie nie trafiła w mój gust. Zachęcam jednak do przeczytania i wyrobienia sobie własnego zdania - bardzo chętnie o niej podyskutuję! Ogniste dyskusje są najlepsze, a ja nie lubię być cicho 😉
„Wszystko zanegować. Zrzucić skórę. Zamienić się z kimś na życie. Nie jakieś konkretne. Wystarczy, że nie to.”
Coś pomiędzy Marie Aubert, a Sally Rooney. Duszno, niekomfortowo, frustrująco. Nie wszystko mi się tu podobało (cała narracja wokół wątku brata, przesadne czasami przerysowanie), ale Agnieszka Jelonek po raz kolejny pokazuje, że potrafi celnie pisać o tym, co głęboko, co niechciane, o problemach komunikacyjnych i uciszanych traumach. Bardzo czekam na więcej.
Jestem pozytywnie zaskoczona. O ile debiut autorki nie przypadł mi do gustu tak tu dostałam kawał dobrej literatury. Wyraziste, dobrze zarysowane postacie, zawiłe relacje międzyludzkie, przenoszenie traum z dzieciństwa na dorosłe życie. Świetne to było.
Tworzenie krótkich książek nie jest proste, bo ogromnym wyczynem jest przekazanie wartościowych treści angażujących czytelnika na niewielu stronach. Niemniej istnieje sporo tytułów, które pokazują, że da się to zrobić i zachwycają ludzi. Czy mogłabym zaliczyć do nich najnowszą książkę Jelonek? I tak, i nie.
Nie jest to najlepszy utwór, jaki czytałam - wiele brakuje mu do bycia moim ulubieńcem. Historia wydaje się nieco niedopracowana i momentami sztampowa, a od nadmiaru wątków typowych dla literatury pięknej zaczyna boleć głowa, jakby Jelonek postawiła sobie za cel upchnięcie jak najwięcej problemów na jak najmniejszej ilości stron. Absolutnie nie przeszkadzałoby mi to, bo lubię trudne tematy, ale co innego gdyby ów utwór miał przynajmniej sto stron więcej - niestety co za dużo, to niezbyt zdrowo i zjadliwie. Natomiast kreacja bohaterów i plastyczny, nieco poetyczny język, jakim posługuje się autorka - jak najbardziej mi podpasowały.
Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak zabrać się za "Koniec świata, umyj okna", wierząc, że kupi mnie w stu procentach. Nowości Jelonek nie odradzam, bo była to ciekawa przygoda literacka, której absolutnie nie żałuję, jednak wydaje mi się, iż stać ją na coś lepszego, bardziej pogłębionego oraz mniej rozczarowującego.
Pierwsza książki Agnieszki Jelonek mnie zachwyciła, dlatego też nie mogłam doczekać się kolejnej książki autorki. Gdy tylko „Trzeba być cicho” pojawiło się na Legimi, to od razu po nie sięgnęłam. I nie wszystko mi zagrało.
Poznajemy w niej historię młodego małżeństwa Luny i Theo, które ma problemy z komunikacją. Luna próbuje pisać książkę, ale nie radzi sobie z życiem. Ciągle wracają do niej trudne wspomnienia z dzieciństwa. Theo jest osamotniony w obcym kraju, a zapomnienie daje mu marihuana. Do ich życia wkracza przyjaciółka Miśka, z którą postanawiają zamieszkać na wsi.
Bohaterowie tej książki zostali świetnie wykreowani, ich portrety psychologiczne są złożone i pogłębione. Bardzo podobało mi się pokazanie ich zagubienia, problemów z komunikacją i przeszłością. Jednak pojawiło się tu za dużo wątków, za wiele chciała autorka upchnąć na zbyt małej objętości, przez co wątki nie zostały odpowiednio rozwinięte i pogłębione. Zabrakło mi rozwinięta tematu Theo i ojca, denerwowały mnie przeskoki czasowe i niektóre rozwiązania fabularne. Chciałabym, żeby tematyka została zawężona albo żeby książka była po prostu dłuższa. Czuję niedosyt i mam wrażenie, że można to było to zrobić lepiej.
Niemniej to wciąż dobra literatura i przeczytam wszystko co wyda Agnieszka Jelonek. Polecam :)
Kiedy usłyszałam na spotkaniu autorskim że autorka współpracuje z psychologiem przy tworzeniu portretów swoich postaci, wiedziałam że będą one wyjątkowe. I rzeczywiście, zauważalne jest bogate zaplecze psychologiczne bohaterów. Czujemy jakbyśmy siedzieli w ich głowach i doskonale rozumieli sytuacje z ich perspektywy, chociaż oni sami wcale nie czują się koherentni.
Drugą rzeczą jaką wyniosłam ze spotkania to wniosek prowadzącej, która zwróciła uwagę na problem komunikacji między postaciami. Cała narracja emanuje właśnie tym wewnętrznym pogubieniem, brakiem zrozumienia siebie i innych, potrzebą zmiany, nieumiejętnością sprecyzowania tej zmiany a co dopiero wprowadzenia jej w życie.
Mimo, że zakończenie podobało mi się tak sobie to lektura sama była dla mnie bardzo wartościowa, koniecznie muszę nadrobić poprzednia książkę autorki.
*3,5 i będę sięgać po więcej, bo w temacie kreowania psychologii bohaterów ta krótka powieść oferuje więcej niż 3/4 współczesnej polskiej literatury oraz, co jeszcze rzadziej spotykane, nie rozbija się na pięknym pseudopoetyckim pustosłowiu.
Faktycznie, w porównaniu z "Koniec świata, umyj okna", nieco rozczarowuje, ale dwie rzeczy się nie zmieniły: autorka fantastycznie radzi sobie z budowaniem psychologicznych portretów bohaterów i fantastycznie operuje językiem. Moim zdaniem niepotrzebnie porywa się na skomplikowane fabuły (tutaj było trochę za dużo wszystkiego, jak na jedyne 160 stron), bo prawdopodobnie jest mistrzynią niewielkich, kameralnych obrazków, pisanych precyzyjnym i ocierającym się o poezję językiem. Ja wiem, że powieść musi być "o czymś", ale wydaje mi się, że pisząc te rozbudowane (ale szablonowe chwilami) przygody bohaterów autorka robi to na siłę, właśnie "bo tak trzeba" - żeby coś się działo. Musi być szpital, rak, aborcja, zdrada, romans, alkoholizm, strzelba. A właśnie wcale nie musi. Mnie zachwyciłyby same te impresje, migawki z żyć, migawki z (pokaleczonych) dusz, bez aż tak rozpisanego fabularnie tła. Może Jelonek powinna zostać po prostu poetką? Hmm. To nie jest arcydzieło, to nie jest wielka literatura i wcale nie aspiruje do tego. Małe, miniaturkowe pisanie o nieszczęśliwych ludziach, umiejętnie zaglądające do ich smutnych wnętrz. Nawet jeśli na tematy ograne już do bólu, to jednak w nieograny sposób.
"Znów traci czas na myślenie. Mądrzejsze byłoby niemyślenie. Niemyślenie jest pożądane. Cztery kilo poproszę. Na miejscu czy na wynos? Na miejscu. I tak pewnie zużyje wszystko na raz, bo mam dużo myśli, więc się wchłonie. Może nawet dokupię jeszcze."
Agnieszce Jelonek znów udało się napisać mikropowieść, którą czyta się na jednym wdechu, a to co gładko wchodzi do głowy, zjeżdża niżej do brzucha i zwija jelita w supeł. Tę zdolność przekazywania czytelniczkom emocji swoich bohaterek i bohaterów zaprezentowała już w swojej poprzedniej powieści, „Koniec świata, umyj okna”, ale „Trzeba być cicho” zadziałała na mnie jeszcze mocniej. Być może dlatego, że więcej siebie odnajduję w głównych postaciach i to po trochu w każdej z nich. Umiejętność utrzymania napięcia psychologicznego przywodzi mi na myśl Sarah Moss, a język, którym Jelonek pisze - prosty, ale trafiający w istotę rzeczy; zwykły, ale poszukujący niezwykłych porównań - kojarzy mi się z Sigrid Nunez, którą zresztą autorka w „Trzeba być cicho” cytuje. Zarwałam przy tej książce noc, ale do napisania recenzji zbierałam się kilka dni, bo cały czas czuję, że nadal we mnie pracuje.
Historia zaczyna się jak wiele innych. Poznajemy małżeństwo Luny i Theo, które weszło w etap zamrożenia. Para poznała się na wernisażu fotograficznym w rodzinnej miejscowości Theo gdzieś w Wielkiej Brytanii. Ona planowała robić karierę naukową w Polsce, więc on zdecydował, że nie ma nic do stracenia, przenosi się z nią nad Wisłę. On jest lektorem w szkole językowej, podchodzi do rzeczywistości na dużym luzie i pali za dużo wesołych papierosów. Ona pisze doktorat, a przynajmniej codziennie do tego siada, ale chyba dawno przestało ją to interesować, więc mistrzowsko prokrastynuje. Prowadzi też zdrowy tryb życia, nie je mięsa, liczy kalorie, no chyba, że dopada ją straszny głód, który wzywa żeby zażreć wewnętrzną pustkę, to wtedy wrzuca w siebie jak w worek cokolwiek wpadnie jej w ręce. Luna jest świetna w ukrywaniu - głównie emocji i sekretów. Umie tak mocno zaciskać gardło, że nie wymsknie się z niego ani jedno słowo mogące ją choćby w najmniejszym stopniu obnażyć. Pilnuje się w stosunku do każdego, również do męża. Czyni to z niej osobę dość chłodną, również na polu bliskości intymnej. Nie oznacza to, że w środku nie kumuluje ciśnienia, które może być zaczątkiem wielkiej burzy. Para nie ma wielu przyjaciół, zobowiązania towarzyskie to odwiedzanie raz na jakiś czas rodziców Luny. Wizyty te to raczej przykry obowiązek, bo dom rodzinny nie kojarzy się dziewczynie z niczym dobrym. Para mieszka na osiedlu deweloperskim, gdzie Theo przez przypadek zaprzyjaźnia się ze starszym sąsiadem z piętra niżej. Kiedy ten niespodziewanie umiera zostawia młodym w spadku starą wiejską szkołę. Luna odczytuje to jako dar od losu i szansę na nowe życie. Decyduje, że wyremontują dom i uruchomią w nim małą agroturystykę. Z sobie wiadomych powodów postanawia zaprosić do przedsięwzięcia Miśkę - samotną matkę 12-letniego Tymka, właścicielkę osiedlowego salonu piękności. Miśka to anty-Luna. Ekspresyjna, szalona, pewna siebie, otwarta, wieczna dziewczynka, która bardzo dużo widzi i rozumie, a jej klientki przychodzą do niej trochę na paznokcie, a trochę na terapię. „Odkąd zawiesiła nad swoim salonem szyld „Love Me – fryzjerstwo, kosmetyka i brak wi-fi”, zawsze jest tu jakaś kobieta i coś oddaje, żeby potem mieć mniej do dźwigania, gdy wyjdzie zrekonstruowana, z umalowanymi paznokciami, bez włosów na nogach, z zamkniętymi naczynkami na prawym policzku. Zostawiają historie o mężach, kochankach, zmianach pracy, ciążach i dietach w ogóle nie cud. Czasem oddają też kawałek śmierci, bezsenność albo brak seksu. Wychodzą lżejsze, a Miśka zamiata wszystko z podłogi twardą szczotką i wyrzuca do zmieszanych.”. Przy jej charakterze odrzucenie propozycji Luny byłoby nieprawdopodobne, więc pomimo niechęci syna, decyduje się jechać na wieś z sąsiadami. O tym co dalej już nie piszę, ale dzieje się, dzieje.
„Trzeba być cicho” to opowieść o rodzinach. Tych, z których wyszliśmy i tych, które tworzymy. Tych tradycyjnych i tych nowoczesnych. O tym jaki bagaż ze sobą zabieramy, czy możemy się od niego uwolnić, czy można zbudować coś zupełnie swojego, od nowa. O tym jak chcemy być inni od własnych rodziców i o tym jak trudno być takim rodzicem jakim chcielibyśmy być. O samodzielnym rodzicielstwie - z wyboru i kiedy nie miało się nic do powiedzenia. O wstydzie, który czuje dziecko kiedy za ścianą wódka tańczy na stole. Pojawia się też pytanie kiedy coś co nas spotyka już naprawdę jest złe, a kiedy to jeszcze żarty, jak ma radzić sobie dziecko, którego granice są przekraczane i nikt nie uczy go o złym dotyku. Teoretycznie nie ma tu nic aż tak strasznego, przemoc nie jest ewidentna i bezpośrednia, więc dlaczego tak zatyka gardło? O socjalizacji do milczenia, o rodzinnych sekretach, o palcu na ustach, o tym o czym nie powinno się mówić. Jaką cenę płaci się za wieczne połykanie słów zanim znajdą drogę, za chowanie emocji, za zakładanie maski? Jak wyjść ze skorupy? Agnieszka Jelonek zastanawia się też trochę nad samym społeczeństwem, a konkretnie jego wycinkiem żyjącym na blokowiskach. Dlaczego kiedy dochodzi do tragedii zadajemy pytanie „jak to możliwe, że nikt nie wiedział, nikt nie zareagował?”. Autorka pisze tak „Blok, myśli Luna, nie jest tylko miejscem. To bardziej kategoria myślenia. Blok wchodzi w umysł, dyktuje to, jak odbiera się przestrzeń i swoje prawo do niej. Mieszkanie przy mieszkaniu, ucho przy uchu, krzyki, które wędrują po rurach. Spuszczanie wody. Siki i kupy w ścianach. Udawanie, że ich tam nie ma. Udawanie, że jest się samemu, kiedy nad tobą, pod tobą i wokół ciebie są ludzie. Ogólnie trzeba być cicho. Najgorszy obciach to dać się usłyszeć, wpuścić innych rurami i dziurami w ścianach do swojego życia. Trzeba również nauczyć się nie słyszeć. Nie słyszeć innego życia dokoła: o co oni się kłócą, jak się bzykają, jak płaczą ich dzieci. Wszystko to zapomnieć, zanim się zapamięta.” i to chyba jeden z trafniejszych portretów życia w bloku jaki czytałam. Mój mąż wychowany w wieżowcu uczy tego mnie, dziewczynę z poniemieckiej kamienicy z grubymi ścianami i podwójnymi oknami, od kilkunastu lat, ale jakoś nie może mi wejść w krew to bycie buddyjską małpką we własnym mieszkaniu. Podoba mi się też wybór pochodzenia głównych bohaterów powieści. Niewiele jest w polskiej prozie par międzynarodowych co jest dziwne, bo takich związków jest przecież bardzo dużo. Jeszcze fajniej, że wybrali życie w Polsce, nie na emigracji i to mężczyzna podążył za partnerką, nie odwrotnie. To akurat jeden z kilku motywów feministycznych, które się w książce pojawią.
Czytałam „Trzeba być cicho” czystymi emocjami, pochłonięta i zdenerwowana. Ale kto wie, może wrócę do niej i przeczytam ją powoli, żeby na spokojnie i lepiej przyjrzeć się samej sobie. Na pewno będę również wyczekiwać kolejnych książek Agnieszki Jelonek, kupuje mnie wszystkim: prawdą, portretami psychologicznymi, pięknym językiem, brakiem zbędnych słów i idealną objętością tekstu. W ebooku to zaledwie 134 strony, przeczytajcie je, warto.
Z jednej strony podoba mi się styl autorki, podoba mi się wydawnictwo Cyranka, wszystkich lubię :) Ale mam wrażenie, że pisanie wyłącznie krótkich form tj. książek poniżej 200 stron pozbawionych większej fabuły, skupiających się jedynie na tworzeniu niepokojącego klimatu psychologicznego może być przez większe grono czytelników odbierane jako po prostu nudne. No nie wiem, czekam na trzecią powieść, jestem przekonana że autorka może więcej.
Luna się dusi. Jej dusza jest przykryta coraz cięższymi warstwami fałszu, które mają ochronić ją od rozpadu, ale wcale nie pomagają w życiu. Z zewnątrz wydaje się, jakby zawsze miała kontrolę i jakby nic nie mogło jej poruszyć, ale w środku cała się trzęsie. Drży na wspomnienie dzieciństwa u boku kochającego za bardzo ojca i odtrącającej ją matki. Wzdryga się na gesty czułości męża i oznaki sympatii innych ludzi. Stara się ciągle mieć wszystko pod kontrolą i obserwować przemijanie życia z boku.
Theo jest sam. W obcym kraju nie ma znajomych, z którymi mógłby spędzać czas, a z żoną coraz bardziej się oddala. Dym marihuany ratuje go od cierpienia, ale gdy przestaje działać, uderza w niego rzeczywistość. Świat, w którym chce za wszystko przepraszać i sprawić, by każdy był zadowolony. Każdy tylko nie on. Samotność zjada jego serce i nawet nie może nikomu o tym powiedzieć.
A potem ich życie miesza się z tym Miśki. Kobiety, która doświadczyła w życiu równie wiele, ale zupełnie inaczej sobie z tym poradziła. Mieszanka kobiecości i infantylności, która w każdym dniu widziała nową przygodę. Wiecznie radosna, wiecznie niestabilna. Uczucia stawały się w jej sercu zbyt intensywne i tłumiły głos rozsądku. Głośno się śmiała i równie głośno krzyczała, gdy wpadała w złość.
Każde z nich inne, każde samotne i pełne ran na sercu, które wynieśli z młodości.
„Trzeba być cicho" to powolne uwalnianie emocji, co wcale nie przynosi ukojenia. To desperackie próby odnalezienia stabilności, która znajduje się poza zasięgiem. Bohaterowie są pogubieni we własnych głowach, a ich życia coraz bardziej spowalnia aż staje w miejscu. Opisane zostało to pięknym językiem, z którym obcowanie było ogromną przyjemnością, ale jednocześnie wraz z rozpadem codzienność rozpadła się też fabuła. Agnieszka Jelonek potencjał ma ogromny, ale wciąż nie doczekałam się jego pełnego wykorzystania. I będę czekać na ten moment niecierpliwie, a czekając będę dalej rozpuszczać się pod wpływem jej zgrabnych zdań, które przenikają wprost do mojego serca.
Jak to jest napisane, no JAK!? Fantastycznie! Dawno tyle nie podkreślałam i przepisywałam (może dlatego, że głównie czytam repo, a tam cyzelowanie słowa skończyło się na Wańkowiczu i Kapu, i tylko sporadycznie przerywane jest kometami talentu).
Lubię wnikliwość autorki i jej zabawę słowem. Coś mi pod względem konstrukcji nie do końca tu pykło, nie widzę powodów dla pewnych rzeczy. nie mniej jednak mocne 3.5/5
Nie zachwyciła mnie tak, jak poprzednia książka autorki. Przemyślenia głównej bohaterki są ciężkie, nużące, momentami absurdalne i bez ładu. Rozumiem zamiar, ale nie jestem zadowolona z wykonania. Reszta bohaterów mnie zaintrygowała, śledziłam ich wątek z zainteresowaniem :)
Historia boleśnie rzeczywista i znajoma, zapełniona przeżyciami i uczuciami niedającymi się zwykle opisać. Overall wnętrze książki to dla mnie duży plus. Na minus przede wszystkim brak zdań złożonych- moim zdaniem bezsensowna koncepcja odbierająca jedynie przyjemność z czytania. Mimo wszystko naprawdę bardzo cieszę się, że przemęczyłam się przez te pierwsze strony i czasem proste, może zbyt proste pismo, docierając dotego, co faktycznie miało być przekazane. Nie uważam, że to pozycja dla każdego, ale z pewnością może sprawić przyjemność osobom, które przeniosły w dorosłość problemy z dzieciństwa. :):(:)))
Chciałabym, żeby zachwyciła mnie krótka forma, ale nie mam pojęcia czym ta książka chciała być. Do żadnej z postaci się nie przywiązałam. Wszyscy byli jakoś żałośni.
Język przyjemny. Właściwie chyba jedyny plus jaki widzę.
Jest coś przeraźliwie smutnego w tym, że to, kim jesteśmy, zależy tak mocno od tego, kogo kochamy; mam wrażenie (w tym miejscu uprzedzam, że *postaram się* napisać to bezspoilerowo), że Luna kocha tu na wiele różnych sposobów, ale otwiera się - tak naprawdę otwiera - tylko przy jednej osobie. Dużo tu samotności i, nie wiem, jak to zręczniej ująć, więc postaram się użyć przykładu: takiego uczucia, które towarzyszy nam, gdy siedzimy skuleni w wielkim pokoju, a dookoła nas nie ma niczego oprócz odległych ścian. Mamy bardzo wiele miejsca do ruchu, ale bardzo mało rzeczy, które możemy chwycić i nikogo, kto mógłby nas usłyszeć.
Bardzo nie lubię takiego stylu pisania, a jednak fabuła wciągnęła mnie na tyle, żeby książkę dokończyć. I wtedy się rozczarowałam. Za bardzo skojarzyła mi sie ta książka z „Domem nad rozlewiskiem” (której nie czytałam, ale wiadomo o co chodzi), z jakimiś oczywistymi historiami, rozterkami. 2,5/5 i chce już o tym zapomnieć.
#trzebabyćcicho to historia pełna przemilczanych emocji, ukrytych pod pierzyną zasad, jakimi obdarowuje człowieka życie. To historia małżeństwa, które w milczeniu powstaje a brak rozmowy doprowadza do finału niekoniecznie oczekiwanego. To powieść o rodzicielstwie, wychowaniu, które plastycznie kształtuje naszą postać wygodną dla świata. W naszym lustrze siebie nie widzimy, dostrzegamy tylko ten obraz, który pod osłoną milczenia znika. To w końcu książka o przyjaźni, którą trzeba wpierw poznać i jej zaufać aby później móc ją docenić.
Historia ta może być odebrana przez każdego z nas inaczej. Każdy czytelnik dostrzega to co sam w sobie może odnaleźć. Ona może być odzwierciedleniem odczuwania i doświadczeń nie zawsze tych przetrawionych.
Ciężar tej książki przygniatał mnie z każdą stroną. Czytałam i nierozumiałam, czułam się w niej obco, jakbym była obok a nie w niej. Jednak wielka ulga jak mi towarzyszyła po jej zakończeniu, zaskoczyła mnie i dała mi do zrozumienia, że warto, że właśnie o to chodziło, że tak miałam ją odebrać ja osobiście.
Tyle jest w tej małej powieści, powiastce, subtelności, dotkliwej pieszczoty dorosłym życiem z jego całym przebogatym instrumentarium traum i rozczarowań. Takie to nieprzyjemnie piękne.
Dlaczego trzeba być cicho? Bo w blokach dźwięki się niosą. Słyszysz cudze suszarki, pralki, spłuczki, telewizory, a przede wszystkim: głosy, krzyki, śmiechy, toasty, kłótnie, bluzgi. Słyszysz więcej, niż byś chciał – i nie chcesz, by inni słyszeli ciebie. Chodzi więc o imperatyw kiszenia w sobie, wciągania do wnętrza, blokady ekspresji uczuć, myśli, słów, czynów. Przestrzeń jest ograniczona, dwoje dzieci, mąż i żona. Jesteśmy blisko realizacji idei panoptikonu: na etacie więziennego strażnika zatrudnieni sąsiedzi.
Przestrzeń jest kluczowym wyznacznikiem fabuły tej powieści. Zaczynamy od zaduchu blokowiska: co z tego, że strzeżonego, z domofonem i ogrodzeniem? Luna pisze doktorat, jej mąż Theo, rodowity Anglik, jest native speakerem. Niedługo stuknie dziesięć lat związku. Znam takie Luny: sterylne twarze, szczuplutkie figury, proste długie włosy. Zapięte i spięte, choć uśmiechnięte. Doktorat wymaga skupienia, czasu, wysiłku. Jak pisać, gdy wszystko rozprasza, brak sił, upał narasta, a relacja po cichu umiera? Równoważną bohaterką jest także Miśka, energetycznie doładowana, witalna, wychowuje trzynastolatka, ma przelotnych kochanków. Dziewczyny się znają, odwiedzają, wspierają. Bohaterów łączy motyw z-blok-owania wewnętrznego, zatrzaśnięcia w ślepych uliczkach, nie bardzo wiedzą co i jak mają zmienić, a może wystarczy… być cicho? I jakoś to będzie. Jak tyle razy było. Kiszą się wszyscy w ciasnych pomieszczeniach i ciasnych sercach.
Plot twist (mały spojler). Splot może mało prawdopodobnych, ale jednak możliwych okoliczności czyni z Luny i Theo dziedziców zaniedbanego i opuszczonego maleńkiego budynku wiejskiej szkoły z paroma hektarami zdziczałego terenu dokoła. Radykalna transformacja przestrzeni. Powietrze, cisza, zwierzęta, zapachy, możliwość ruchu, brak ścisłej granicy bycia w domu i poza domem (kapitalna refleksja Luny, gdy orientuje się, że w mieście nigdy by TAK ubrana, nastawiona do życia etc. nie wyszła z domu!). W szkole zamieszka też Miśka z synem. Agnieszka Jelonek, doświadczona scenarzystka seriali telewizyjnych, bardzo zręcznie igra sobie z oczekiwaniami fabularnymi czytelników. Na wsi dzieje się względnie dużo. Wreszcie nie trzeba być cicho – choć przymus ten został już skutecznie uwewnętrzniony. Zmiany nastąpią, choć może nie takie, jakich spodziewać mógłby się przyzwyczajony do zgrabnych zakończeń czytelnik.
Opowieść na szczęście nie opuszcza kameralnych rejestrów. Pozostaje intymną, ściszoną historią kilkorga dorosłych ludzi, których dopada refleksja (przynajmniej Lunę), że "świat nie odda nic, że nie zrekompensuje krzywd ani upokorzeń, ani grzechów rodziców. Nie ma dodatkowych punktów za pochodzenie, za pijącego ojca, za nieobecną mamę". Za życie jesteś odpowiedzialny sam. Dlatego ta powieść podobała mi się znacznie bardziej niż czytany równolegle "Robak" Jakuba Wiśniewskiego; jego bohaterowie nie mają już woli, są bez-wolni, i pełni pretensji do świata.
Świetna okładka, przemyślani bohaterowie, wiarygodni psychologicznie, świetne sceny epizodyczne w różnych miejscach powieści. Język wyważony, realistyczny, bez pretensjonalnych poetyzmów czy metafor na siłę tam, gdzie ich nie potrzeba.
Bardzo, bardzo krucha. Nie ma nic bardziej literackiego niż zimne kropelki współczesnych bolączek. Jeżeli współczesność otwiera kosmos w człowieku, ta książka jest próbą astronomiczną, narracje zgrabnie się przeplatają, są skrupulatnie wyprofilowane, skala bólów przybliżona, koncentracja rzucona na jej odcinek, najszerszą gamę.