"Mecenas", "filantrop", "magnetyczna osobowość", "ludzie po prostu do niego lgnęli". O Stanleyu Tolkinie w Nowym Jorku mówiło się wiele. Polak, który z powodzeniem prowadził kluby The Dom oraz Stanley’s Bar, gdzie gościła śmietanka nowojorskiej bohemy. Andy Warhol wyświetlał tam swoje filmy, The Velvet Underground grali swoje pierwsze performatywne koncerty, najwięksi jazzmani wdawali się w światopoglądowe dyskusje, a afroamerykańscy aktywiści planowali równościowe pikiety. Ale kim tak naprawdę był Tolkin, o którym polskie archiwa uparcie milczą?
Jan Błaszczak niczym najlepszy detektyw prowadzi nas nowojorskimi ulicami Lower East Side i próbuje rozwiązać zagadkę Stanleya Tolkina. W śledztwie pomagają mu bitnikowskie poetki, organizatorzy punkowych koncertów z lat 70., artyści wizualni, międzynarodowej sławy kompozytorzy, księża z nowojorskich parafii, afroamerykańscy pisarze i potomkowie polskich emigrantów.
A opowieść o Tolkinie jest też przewodnikiem po Nowym Jorku ostatniego półwiecza, gdzie od lat słodki zapach marihuany miesza się z rześkim powietrzem znad East River. Po mieście, którego mieszkańcy, jak niegdyś Stanley Tolkin, próbują realizować swój American dream.
Masa historii i opowieści o osobach, które klubu The Dom nie pamiętają, lub pamiętają "cośtam". Przestrzeń pod wynajem, do której siłą rzeczy trafiali artyści, ale chyba nieco na wyrost przypisywana jest jej jakaś niesamowita wartość. A gdy nagle autor zdał sobie sprawę jak bardzo w opowieści i tle historycznym odpłynął, zapalała się czerwona lampka nakazująca coś napomknąć o klubie. Doceniam kunszt słowa i wysiłek włożony w książkę, ale chyba w tej historii za bardzo się pogubiłem.
Do końca nie wiedziałam, o czym tak naprawdę jest ta książka. O nowojorskiej Polonii? O bitnikach? O kulturowych fascynacjach autora? Nie wiem, nie porwała mnie ta lektura. Słaby punkt Serii Amerykańskiej.
w książce jest więcej różnych anegdot, ciekawostek i postaci aniżeli samej historii the dom. tytułowy klub był punktem wyjścia i powrotu do rozważań, a nie głównym wątkiem w książce. ale nie przeszkadza mi to aż tak, ponieważ jest to bardzo rzetelny i ciekawy reportaż
3/5 jest na wyrost, bo lubię poczytać o punkowcach, a o nich jest co nieco. Trochę anegdot, trochę historii rozwoju kontrkultury, co nieco historii społeczeństwa amerykańskiego i tego, jak wpływały na nie mniejszości. Ale mocno przeszkadzał mi brak kierunku - autor rzekomo szuka historii konkretnego klubu i konkretnej postaci, ale tak naprawdę krąży wokół tego oka cyklonu, ledwo go dotykając. Gdyby wyrzucić wszelkie fragmenty typu „ktoś nie znał tego typa, ktoś może o nim słyszał ale nie wie” to książka byłaby o połowę krótsza. Dużo jest też rzucania nazwiskami, tak jakby autor chwalił nam się w kółko, kogo „dotknął” przy swoich poszukiwaniach, ale w sumie nie wiadomo, po co nam informacja, kto jest sąsiadem jego rozmówcy. No ogólnie bez szału, bardzo często zastanawiałam się PO CO ta książka została napisana…
Zwarzywszy na to, że syn Pana Tolkina czyli osoba z największą wiedzą na jego temat nie zgodził się na udzielenie wywiadu to książka i tak pięknie opowiada o historii tego miejsca oraz wiruje po różnych tematach wokół samego klubu i spaja wszystko w całość🧘♂️
Kolejna świetna pozycja w "serii amerykańskiej" Czarnego, choć pewnie bardziej dla tych już zorientowanych w kontrkulturze (np. dzięki „All You Need Is Love" Jarniewicza). Głównym tematem jest przedziwny splot losów emigrantów z Europy Środkowej i Wschodniej, przede wszystkim z Polski -- takich jak Stanley Tolkin, Stanley Strychacki czy Genya Ravan -- z losami amerykańskiej bohemy. Na plan pierwszy wysuwa się historia miejsc w rodzaju The Dom (gdzie grywało Velvet Underground, a Warhol wyświetlał swoje filmy), Stanley’s Bar, czy późniejszych Club 57 i Irving Plaza, które powstały w niebezpiecznej, ekscytującej dla artystów, imigranckiej okolicy St. Mark's Place, Tompkins Square i Avenue B. Dostajemy też kawał historii Ameryki, pełnej paradoksów, podzielonej pod względem rasowym i klasowym nawet w obrębie postępowych środowisk. Są to też po trosze dzieje „zmiany tożsamości” Lower East Side, czyli nie tylko przetasowań etnicznych, ale i postępującej przynajmniej od lat 80. gentryfikacji, za którą idzie „zanik społecznej wrażliwości”. W tle tej wielkiej historii -- czasem tylko dzięki fortunnym znaleziskom -- pojawiają się szczątkowe opowieści o rodzinie prapradziadka autora, osiadłej w nowoangielskim Chicopee. Błaszczak bardzo sprawnie przemieszcza się między światami jazzu, muzyki poważnej, rocka, poezji i malarstwa, które tak ciekawie się w latach 60. zazębiały; dysponuje przy tym bardzo szeroką gamę odniesień. Rytm dowcipnej, gawędziarskiej opowieści wyznaczają rozmowy z szeregiem barwnych postaci: muzyków, malarzy, aktorów, menadżerów, barmanów. Jeśli -- jak autor -- kocha się pierwszą płytę Velvet Underground, czyta się to wszystko jednym tchem.
Trochę zbyt chaotyczna, dopiero pod koniec parę ciekawych polskich wątków. O samym budynku przydałoby się więcej, no i kilka zupełnie niepotrzebnych osobistych wtrętów. Za to czytało się dobrze i udało mi się z tego mętliku wyciągnąć sporo ciekawych informacji (szkoda że niekoniecznie o polonii).
Dużo tu nazwisk, dużo faktów i plotek i wspomnień, ale za mało oddechu, za mało - chyba - chęci nawet na solidną kwerendę (w prasie, w PIASA, w SWP...), która pozwoliłaby chociażby dokładnie określić co poniektóre daty. A szkoda, bo temat z potencjałem. Szkoda też, że autor nie ufał chyba czytelnikom, bo co i raz przypominał, kto jest kim.
Przeczytałem wreszcie. Miałem chęć odkąd Jan odmówił mi napisania tekstu do książki na Sacrum Profanum w 2016 może 2017 roku, bo pracował wtedy nad tą książką i nie mógł, nie chciał tego odsuwać w czasie. Opowiedział mi pokrótce o czym będzie i połknąłem haczyk, jak i autor wcześniej dał się złowić historii polonusa prowadzącego klub dla nowojorskiej bohemy, bitniknów, z Ginsbergiem i Warholem w tle. A to wszystko zaczęło się od zdjęcia the Velvet Underground. No to jak w to nie wejść? Ale książka jest bardziej wokół Stanleya Tolkina i the Dom niż o tym punkcie (jak się okazało wyjścia). I może to dobrze. Zrobiła apetyt na kolejną nowojorską szwendę literacką. Dodatkowo utwierdzam się w tym jak okropnym krajem jest USA i jak niemożliwie mamy wyidealizowany jego obraz w Polsce.