Bez nich nie byłoby tysięcy arcyważnych książek. Gdyby nie tłumaczki i tłumacze nie znalibyśmy Szekspira, Austen, Homera, Colette, Balzaca, Hrabala, Manna, Link, Plath czy Hemingwaya – żeby wymienić zaledwie garstkę znakomitych zagranicznych pisarzy.
Trzy tłumaczki to opowieść o Marii Skibniewskiej, Joannie Guze i Annie Przedpełskiej-Trzeciakowskiej – trzech wielkich i wybitnych polskich tłumaczkach. To także opowieść o ich wybitnych przekładach: Władcy Pierścieni J.R.R. Tolkiena (Skibniewska), Upadku oraz Człowieka zbuntowanego Alberta Camusa (Guze), Wściekłości i wrzasku Williama Faulknera (Przedpełska-Trzeciakowska). Ta książka powstała z kilku powodów: z wdzięczności dla nich i podziwu. Oraz z ciekawości: żeby poznać życiorysy skryte za przekładami takich książek jak Buszujący w zbożu, Trzej muszkieterowie czy Duma i uprzedzenie.
To także opowieść o warsztacie tłumaczy, ich wyborach, walkach – nie tylko o przekład, zlecenie czy o autora, ale także o przetrwanie, na przykład kiedy tłumaczenie zabiera więcej czasu, niż się zakładało. O tym, jak wyglądało życie tłumaczki w czasach PRL-u i w coraz bardziej wolnorynkowej Polsce. To opowieść o tych, którzy zazwyczaj pozostają – niesłusznie – w cieniu.
Cieszę się, że jest ta książka. Cieszę się, że tłumacze i tłumaczki powoli zaczynają pojawiać się na okładkach, że coraz częściej mówi się o ich pracy, ale to, co mnie ogromnie cieszy, a co pojawia się w pracy Umińskiego, to wydobycie dla współczesnych czytelników postaci tak znakomitych tłumaczek i pokazanie ich jako stanowiących istotne członkinie życia kulturowego i literackiego w Polsce. Książka to coś więcej, niż tylko przybliżenie sylwetek trzech wybitnych tłumaczek, ale także rozważania nad samą istotą przekładu, nad jego miejscem w kulturze, nad tym, czym jest i była literatura. Czuć zaangażowanie autora w temat i chociaż materiałów do opracowania czasem brakowało, to podobało mi się to, co udało się Umińskiemu z dostępnymi informacjami zrobić. (Mój ulubiony fragment to przypis z tłumaczeniem "Wierszu o Pierścieniach" na Śląski :D)
Zasadniczą wadą czytania książek, z których przebija pasja do literatury jest chęć natychmiastowego sięgnięcia do omawianych tytułów. Dlatego ludziom takim jak ja, których biblioteki zaczynają wylewać się z mieszkań „Trzy tłumaczki” Krzysztofa Umińskiego powinny być reglamentowane. Do przyjęcia byłaby sprzedaż „tylko na receptę”. Dopuszczalny byłby również system aprowizacji kartkowej jak w PRL.
„Trzy tłumaczki” to opowieść o kobietach, dzięki którym do polskich czytelników trafiły utwory między innymi Camus, Baudelaire, Dumas, Austin, Elliot, Dickensa, Faulknera, Salingera, Jamesa, Tolkiena, Updike’a i wielu innych. Co więcej, tłumaczenia Joanny Guze (Camus, Baudelaire, Dumas), Joanny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej (Austin, Elliot, Dickens, Faulkner), i Marii Skibniewskiej (James, Salinger, Tolkien, Updike) do dziś uchodzą za tłumaczeniowe majstersztyki.
Książka Umińskiego składa się z trzech części, a każda z nich mogłaby stanowić odrębny byt, gdyż poza oczywistymi tematami wspólnymi, którymi są wojenne doświadczenia, praca tłumaczki, zmagania z cenzurą, każda z tych części jest pasjonującym, ale zamkniętym utworem. Historia życia i pracy Joanny Guze jest przedstawiona głównie za pomocą jej listów, Umiński ogranicza się jedynie do kilku komentarzy. Czytając tę część miałem podobne odczucia jakie towarzyszyły mi przy lekturze „Dzienników” Sontag. Były to fascynacja erudycją, osobowością i oczytaniem Guze. Kolejne części, o Annie Przedpełskiej-Trzeciakowskiej i Marii Skibniewskiej są już pióra Umińskiego, ale książka nie traci nic na swej elokwencji i umiejętności rozbudzania literackiego głodu. Oczywiście pomaga autorowi temat, ale umiejętność wyłuskania tego co interesujące i istotne jest nie do przecenienia.
„Trzy tłumaczki” to nie reportaż, choć są tam cechy gatunkowe reportażu, to raczej zbiór szkiców literackich, prezentacja sylwetek, rozważania na temat literatury i pracy tłumacza. Poza trzema tłumaczkami dużo tu Julii Hartwig (przyjaciółka Guze), Miłosza, Iwaszkiewicza in innych dużych nazwisk powojennej Polski, a dodatkowo Camus, Faulkner, Tolkien.
Bawiłem się znakomicie. Miałem wrażenie, że obcuję z ludźmi bystrzejszymi ode mnie i to było bardzo przyjemne uczucie.
Cieszę się, że zgodziłem się przyjąć egzemplarz do recenzji od @wydawnictwo_marginesy , a jeszcze bardziej raduje mnie to, że nie musze pisać nic negatywnego.
Wracając do pierwszego akapitu traktującego o „niebezpieczeństwie”, w trakcie lektury „Trzech tłumaczek” kupiłem aż dziesięć książek. Austin, Faulknera, Elliot i Salingera znam tylko w oryginale. Tak sobie zracjonalizowałem kolejny zakup. A że nie mam już miejsca na półkach? Przecież mogę jeszcze jakieś półki powiesić choćby w łazience.
Wbrew swojemu tytułowi, nie jest to książka wyłącznie o życiu trzech wybitnych polskich tłumaczek, lecz przede wszystkim o samym tłumaczeniu. Dużo tutaj pasji i miłości do literatury, a z każdą kolejną historią czy anegdotą miałem ochotę rzucić wszystko i sięgnąć po jakiś opisywany przez autora tytuł. Same sylwetki bohaterek są jednak dość krótkie, a ich życie zasługiwałoby na odrębną, znacznie bardziej obszerną biografię, jednak wydaje mi się, że celem „Trzech tłumaczek” było jednak coś więcej i udało się to osiągnąć z nawiązką.
3,5 ⭐️ Ciekawa książka o trzech ważnych polskich tłumaczkach. Pewnie ciekawsza dla tych, którzy interesują się tematem, ale i tak lektury zdecydowanie nie uznaję za czas stracony, bo zarówno forma opowieści jest interesująca, jak i to, co odkrywa przed nami autor.
Wyobrażających sobie tę książkę jako żywoty trzech pań ślęczących przy biurku ze słownikiem uspokajam: to nie tu. Krzysztof Umiński brawurowo wykonał pracę biografa, kronikarza i eseisty. Napisał pionierską rzecz, którą czyta się jednym tchem i mimo że jest to książka nierówna, zasługuje na uznanie. Bo choć coraz częściej nazwisko tłumaczki/tłumacza ląduje na okładce, dopiero taka potencjalnie popularna publikacja ma szansę na stanowcze wyciągnięcie ich z cienia. Umiński - także tłumacz - dostrzegł wartość w historii tych, które z wielką determinacją powoływały do istnienia nowe światy (wewnętrzne i zewnętrzne).
TRZY TŁUMACZKI, których okres największej aktywności przypadł na czasy PRL-u. Joanna Guze - zawsze będę jej wdzięczna za wprowadzenie (razem z Marią Zenowicz) do polszczyzny Camusa. Mistrzyni przekładu dzienników wielkich pisarzy, maniakalnie pisząca listy, które Umiński gęsto przytacza w książce. To też najpełniejsza, najbardziej krwista opowieść. Anna Przedpełska-Trzeciakowska, ta od Faulknera i Jane Austen. Jedyna żyjąca bohaterka, rozmówczyni autora, wciąż aktywna i zabierająca głos w sprawach społecznych. Wreszcie Maria Skibniewska, gigantka od Tolkiena. Sama milcząca, trzymająca innych na dystans. Kiedy odeszła, jej świat zniknął bezpowrotnie. Doceniam to, że Umiński w autorski sposób podjął każdą z opowieści. Inne były ich życia, inne modele działania, inne ślady pozostawiły po sobie. Pełnię możliwości autora widać w narracji o Guze, która jest postacią pełnowymiarową, jej historię czyta się na jednym wdechu. Potem książka trochę siada, odnalezionych materiałów jest mniej, a narracja staje się bardziej rwana i anegdotyczna.
Co jeszcze? Od bohaterek i autora czuć pasję do literatury. Chce się zarzucić pogoń za nowościami i (ponownie) czytać ich przekłady. Trzeba też docenić wydanie pełne zdjęć tłumaczek i okładek książek, które przełożyły.
Wynotowane (o sztuce przekładu): • Tłumaczenie jest skrajną formą czytania. • Zły przekład jest obowiązkiem, kiedy tłumaczy się źle napisaną książkę. • Czytelnik prześlizguje się po fragmentach. Tłumaczowi wchodzą one w kręgi szyjne, nadgarstki i pod czaszkę.
Słyszałam o tej książce sporo, również to, że jest nierówna i pierwsza część poświęcona Joannie Guze jest najlepsza, a potem autor pisze już trochę słabiej. Nie umiem tego obiektywnie ocenić, bo jak dla mnie było zupełnie odwrotnie, ale wynika to z moich zainteresowań i wiedzy: trudno było mi przebrnąć przez listy Guze, w których pisze o nieznanych mi dziełach (albo znanych, tylko przeze mnie nielubianych). Za to przez rozdziały poświęcone kolejno Annie Przedpełskiej-Trzeciakowskiej i Marii Skibniewskiej przepłynęłam szybciutko. Literatura tłumaczona przez obie panie jest mi bliższa, więc naturalnie one same i ich przemyślenia wydawały mi się bardziej interesujące. Szkoda tylko, że o Marii Skibniewskiej wiadomo tak niewiele, rozdział jej poświęcony nie jest pełny, stanowi jedynie zbiór wspomnień i anegdot, które są pewnie w jakimś stopniu przetworzone, jak to zwykle bywa z historiami sprzed lat. Niemniej, czyta się ciekawie. No i bardzo dobrze, że taka książka jest, trzeba nam więcej tłumaczy w ogólnej świadomości.
Na początek zaznaczmy: oprócz tego, że po prostu kocham literaturę i naukę języków, jestem również córką osoby o wykształceniu filologicznym, z bogatym doświadczeniem translatorskim.
Z tego powodu głęboko wierzę, że wszelkie książki i publikacje, które sprawiają, że "w głównym nurcie" rozpoczyna się dyskusja na temat przekładu - bazująca na informacjach i wiedzy, a nie na opiniach domorosłych translatorów brzmiących mniej więcej "wydaje mi się, iż jest to beznadziejne, oto rzekłam" - są warte pisania, wydawania, czytania i omawiania. Z jakiegoś powodu powszechne jest u nas przekonanie, że praca tłumacza jest pracą niewartą wspomnienia, całkowicie mechaniczną, odtwórczą i "dla każdego" (na szczęście powoli i z mozołem się ono zmienia), i że każdy, kto jest w stanie samodzielnie posługiwać się językiem (albo tylko go rozumieć), byłby bardzo dobrym tłumaczem. Jak wie każdy, kto kiedykolwiek próbował cokolwiek przetłumaczyć na własną rękę, nie jest to prawda, jednak do tego momentu wiele osób już niestety w swoich rozważaniach nie dochodzi (a szkoda!).
Wydanie "Trzech tłumaczek" zaraz po "Anne z Zielonych Szczytów" przywitałam więc z radością i oczekiwaniem, dodatkowo wzmacnianymi przez ogrom pozytywnych recenzji. Wszyscy czytają Umińskiego, wszyscy mówią o Umińskim, wszyscy chcą Umińskiego nagradzać - nie sposób więc było przejść obok tej książki obojętnie ani nie nastawiać się pozytywnie na lekturę.
Autor toczy opowieść o tytułowych trzech tłumaczkach - Joannie Guze, Marii Skibniewskiej i Annie Przedpełskiej-Trzeciakowskiej - przybliżając ich życiorysy, przekłady, ale przede wszystkim realia ich pracy tłumaczeniowej, mnogość wyborów i problemy, przed którymi wciąż stawały (nie tylko językowe czy skojarzeniowe, ale również polityczno-historyczne). Jest trochę o nich, jest o ich życiu, jest o ich najważniejszych dziełach. Momentami czyta się całość jak najbardziej wciągający na świecie kryminał (mimo że nie chodzi o zbrodnię, tylko o to, który wers z kilku propozycji był najlepszy), momentami jak odę do czasów już minionych, w których, rzecz jasna, występowały niewyobrażalne z dzisiejszego punktu widzenia trudności, ale w których istniała również szansa obracania się w kręgach intelektualistów, ludzi, którzy całe swoje życie poświęcili sztuce i kulturze.
Przyznaję jednak (i to jest dla mnie najpoważniejsza wada tej książki), że widzę tutaj bardzo dziwne zjawisko. Mianowicie pierwsze ok. 50-60 stron w odbiorze jest absolutnie okropne, na zmianę zawiera personalne refleksje Autora nie za bardzo wiążące się z treścią książki (plus mnie - jako czytelniczki - nieinteresujące; oczywiście gdybym Autora spotkała na żywo, bardzo chętnie słuchałabym jego przemyśleń, jednak w książce o trzech tłumaczkach uważam je za nie na miejscu) oraz... listy Joanny Guze przepisane "tak o" do książki. I jasne, jestem pewna, że wielkie zasługi Autora istnieją w zebraniu tych listów, uporządkowaniu ich chronologicznie, zredagowaniu itd., jednak... czy na pewno po to sięgamy po książkę biograficzną, żeby przez większość stron czytać jedynie żywcem przepisaną korespondencję, a następnie denerwować się na płytkie refleksje? Po tej części czułam jedynie frustrację i przemożną chęć odłożenia książki.
Na szczęście szybko się przemogłam, bo po wspomnianych już 60 stronach następuje jakby magiczna przemiana, od której zaczyna się naprawdę porządnie napisane non-fiction. Jasne, można dyskutować, czy w pewnych miejscach (zwłaszcza pod koniec) niektóre fragmenty nie mają zbyt encyklopedycznego stylu, albo czy w ogóle przyjęty sposób pisania o Marii Skibniewskiej przy zauważonej przez Autora skąpości źródeł jest sensowny, czy należałoby jednak przyjąć tutaj inną metodę. Nie można natomiast odmówić temu, co Autor napisał, sprawności technicznej i "wciągania" czytelnika w kolejne warstwy tej opowieści (zupełnie inne od tego, co zaprezentowane zostało na początku). Dość powiedzieć, że podczas lektury skrupulatnie wynotowywałam kolejne tytuły, a na swoją listę planów na ten rok wpisałam rozpoczęcie nauki francuskiego.
Niesamowicie podoba mi się atmosfera, która u Umińskiego niby nie jest głównym tematem, ale której nie sposób nie zauważyć. Kręgi intelektualistów, towarzyskie weekendy spędzane wśród osób, które zapisały się w annałach (np. wyjazd Joanny Guze razem z prof. Władysławem Kopalińskim, albo lekcje filozofii prowadzone przez prof. Władysława Tatarkiewicza), atmosfera obcowania ze Sztuką, często niestety wiążące się z niedostatkiem pieniędzy i koniecznością pracy ponad siły - to są realia, które Autor portretuje doskonale. Tak samo jak to, jak wiele wszystkie tłumaczki zrobiły dla polskiej literatury - często jakby niechcący, po prostu jako sposób zarobku i wykorzystania swoich talentów, ze zdrowym dystansem do własnych wytworów (jakże innym od tego, co kojarzy nam się z opisywanymi w literaturze tłumaczami z prozy Llosy czy Mariasa).
Nie jest to długa książka, bo "właściwego" tekstu mamy tutaj 275 stron minus zdjęcia archiwalne i okładki książek tłumaczonych przez bohaterki, można ją skończyć właściwie w pół dnia (co też z radością uczyniłam). Muszę jednak przyznać, że mimo moich narzekań na początek poczułam jakieś małe drżenie w sercu, gdy w trakcie lektury sięgnęłam do rodzinnego regału po jeden z dziesięciu egzemplarzy "Dumy i uprzedzenia", który się w nim znajduje, i rzeczywiście zobaczyłam na pierwszej stronie nazwisko Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej, a potem z czułością pogłaskałam moje ukochane, przepiękne wydanie Tolkiena (oczywiście w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej).
I dlatego chciałabym więcej takich książek, takiej pasji do literatury i osób ją tworzących, więcej takich punktów początkowych do dyskusji o tym, co w przekładzie i w literaturze czy sztuce jest ważne. Chciałabym więcej dobrze poinformowanego przerzucania się argumentami i więcej erudycyjnych polemik dotyczących tego, kto lepiej oddał ducha oryginału, albo czy w ogóle owego ducha warto oddawać. Bardzo cieszę się, że Krzysztof Umiński napisał taką książkę - bo jeśli nawet nie jest ona doskonała w każdym jej punkcie, to czuć w niej miłość do literatury, do języka i do tego, jaką moc mają opowieści, którą podzielam i współodczuwam.
Wydawnictwo Marginesy w tym roku rozbija bank swoim wkładem do dyskusji o tłumaczeniach (wiecie, że jedyny egzemplarz "Anne z Zielonych Szczytów", jaki byłam w stanie znaleźć w całej Polsce, może mi zostać wysłany dopiero za miesiąc, bo cały nakład został wykupiony?), a Krzysztof Umiński jest jednym z głównych sprawców tego zamieszania. I bardzo słusznie, bo zdecydowanie czekam na więcej. A wszystkim, którzy nie czytali, polecam jak najszybciej to zmienić (oczywiście zaciskając zęby przez sam początek). Warto.
Straszne czytadło, ale nie w złym znaczeniu. Podobał mi się sposób konstrukcji dopasowany do dostępnych informacji, ale dobór cytatów z przekładów Skibiniewskiej pomiędzy relacjami o niej nie balansował na granicy kiczu, ale mocno ją przekraczał. Mnie również łatwo sobie wyobrazić, skąd ta pokusa wypełnienia cisz i białych plam tragedią i dramatyzmem, ale nie każde milczenie skrywa wielką tajemnicę i szkoda, że autor o tym nie pomyślał.
Piąta gwiazdka z czystego sentymentu i za to, że od razu mam ochotę wrócić do lektury książkę przetłumaczonych przez każdą z trzech pań, bo każda miała swoje miejsce w moich przygodach literackich. Fajnie poczytać o pasji tłumaczenia, czytania i o tej czułości dla literatury. Świetna książka.
Formalnie książka z kategorii czytanych z przyjemnością. Tematycznie - biografie trzech polskich matek literatury światowej, naznaczone tragiczną historią XX-wiecznej Polski.
Doceniam pracę, jaką Autor wykonał, by przybliżyć polskim czytelnikom postaci tych trzech gigantek sztuki przekładu. Podoba mi się chaos formalny, wynikający z różnic w dostępie do źródeł. Z biegiem lektury polubiłam nawet odautorskie wstawki ;)
Joannę Guze - postać najbardziej doświadczoną, choć skrytą prawie tak samo jak Skibniewska - poznajemy dzięki pozostawionej korespondencji, z Anną P-T autor miał szansę jeszcze porozmawiać, o Marii Skibniewskiej prywatnie wiemy najmniej - Umiński zebrał więc wspomnienia o niej.
Samą istotę pracy tłumacza poznajemy w części ostatniej o historii przekładu trylogii Tolkiena. ___________ "Jeżeli czytanie i tłumaczenie – a to drugie stanowi przecież skrajną formę pierwszego – jest poniekąd rezygnacją z własnego życia i otwarciem na cudzy głos, to przekład dziennika byłby tej rezygnacji ostateczną i radykalną postacią. Godziny, tygodnie, lata spędzone na pieczołowitym przenoszeniu drgnień cudzej duszy z jednego języka na drugi. Poniedziałek – on. Wtorek – on. Środa – on. I tak do śmierci. Można sobie wyobrazić ekstremalny wariant tej sytuacji. Ktoś, zapewne niezgorzej sytuowany, spędza życie na zapisywaniu co dzień swych przygód, myśli i wzruszeń. Ktoś drugi – na ich tłumaczeniu. Joanna Guze ze swoim dorobkiem zbliżyła się do tej skrajności. Po cichu robiła to samo, co Witold Gombrowicz czynił z hukiem i pompą: wprowadzała ego do literatury polskiej. Tyle że było to ego (a właściwie ega) cudze. O sobie milczała – choć nie do końca".
Świetna książka o trzech niesamowitych kobietach, o tłumaczeniu i o powojennym środowisku tłumaczy i wydawców w Polsce. Nigdy nie sądziłam, że biografie będę czytać z zapartym tchem. Krzysztof Umiński o każdej z trzech tłumaczek opowiada nam w inny sposób. O życiu Joanny Guze dowiadujemy się głównie z jej listów, które co jakiś czas opatrzone są komentarzem autora, który zazwyczaj trochę bardziej przybliża i wyjaśnia ówczesną sytuację tej tłumaczki. Z Anną Przedpełską-Trzeciakowską osobiście rozmawiał, opowieść o niej jest chyba najbardziej rozbudowana i dotyczy różnych tematów. Natomiast okazuje się, że o Marii Skibniewskiej nie wiemy za dużo. Wspomnieniami o niej podzieliły się różne osoby, do których autor dotarł, ale w niektórych przypadkach są to historie z drugiej ręki, osób nie najbliżej związanych z tłumaczką. Duże wrażenie zrobiło na mnie to jak bardzo słychać w tej książce głos Krzysztofa Umińskiego, mimo że w dużym stopniu oddał opowiadanie tych historii innym osobom. Świetnie wyważył relacjonowanie minionych wydarzeń z własnym komentarzem i przemyśleniami. Tytułowe Trzy Tłumaczki będą moimi mistrzyniami już na zawsze, będą dla mnie ogromną inspiracją, ale na pewno nigdy nie będzie mi dane ich doścignąć. Jestem przekonana, że ta książka zostanie ze mną na bardzo długo i będę jeszcze do niej nie raz wracać.
Tak bardziej 3,75⭐️ (Przydałaby się skala z Fable) Jejku, ale długo mi zajęło czytanie tej książki. To bardziej problem ze mną i moim nieprzyzwyczajeniem do tego typu pozycji. Cieszę się, że udało mi się dostać tą książkę w swoje ręce, bo naprawdę otwiera ona oczy na realia związane z procesem wydania zagranicznej powieści, że to nie jest takie “hop”, jak by się nam - zwykłym konsumentom - wydawało. Szczególnie dla czytelników młodszego pokolenia, które nie zaznało cenzury, PRL-u czy braku dostępu do internetu, ten proces może wydawać się aż niemożliwy do przejścia. Z drugiej strony, patrząc na dzisiejszy rynek książki przez pryzmat tej lektury, to pokazuje ona, jak nisko upadliśmy w sztuce tłumaczenia (i w ogóle pisania). Wątpię, żeby brakowało dzisiaj ludzi z pasją do tego zawodu, jednak w realiach gdzie liczy się jak najkrótszy czas i ilość sprzedanych kopii, pozostaje się tylko dostosować do odgórnie narzucanych wymagań.
Jak nie być zafascynowaną historią osoby, która będąc dorosłą kobietą pojechała na stypendium do Francji i w kilka miesięcy przyswoiła sobie język (od zera!!!) na tyle dobrze, aby zacząć tłumaczyć Beaudelaire’a. I to tłumaczyć świetnie. A potem stać się jedną z najwybitniejszych tłumaczek na język polski?
Osoby, której cała rodzina zginęła w Holocauście, a która po obejrzeniu „Shoah” Claude’a Lanzmanna zachwyca się… sposobem montażu?
W „Trzech tłumaczkach” znajdziecie - oprócz opowieści o Joannie Guze - również historię wspaniałej Anny Przedpełskiej- Trzeciakowskiej, a także o Marii Skibniewskiej, tłumaczce m.in. Tolkiena.
Czytajcie „Trzy tłumaczki” Krzysztofa Umińskiego opublikowane przez @wydawnictwo_marginesy , dowiecie się mnóstwa ciekawych rzeczy. Przede wszystkim jednak przedłużymy pamięć o tych wspaniałych kobietach, które walczyły w Powstaniu Warszawskim, były żołnierkami, przeżyły stalinizm i tłumaczyły najpiękniejszą literaturę.
Jakżebym mogła nie zachwycić się tą książką - wszak jest ona trochę, troszeczkę, także i o mnie. Autor, też tłumacz notabene, z wytrwałością posokowca przemierza życiowe ścieżki trzech niezwykłych kobiet, żmudnie odtwarza ich losy tam gdzie się da, mozolnie składa kawałki życia tam, gdzie brak już wyraźnych śladów. A często i brak, bo tłumaczenie to samotnicza pasja, często niepozostawiająca żadnych śladów, poza tym jednym: owocem pracy. Jest tu sporo o tłumaczeniu, anekdot, ale i świadectwo niezwykłej, obsesyjnej, workoholicznej pasji, łączącej wszystkie te kobiety. Wyjątkowa rzecz.
Smakowita i przejmująca opowieść o trzech kobietach, o tłumaczeniu, o pracy, o poszukiwaniu siebie (i tworzeniu siebie ciągle na nowo wobec doświadczeń wojny, powstania, macierzyństwa, podróży), o instytucjonalnym, towarzyskim i społecznym kontekście wydawania książek w PRLu, o języku i o wielu innych, fascynujących sprawach. Niezwykle ważna lektura! Niby reportaż, a czyta się go - jak zauważyła Małgorzata Szpakowska - jak najlepszy kryminał
Książkę oceniam na mocne 3,5. Na 4 gwiazdki trochę za słaba. Pierwsza część o Joannie Guzie może odepchnąć czytelnika. Natomiast środkowa część o Annie Przedpełskiej - Trzeciakowskiej jest bardzo dobra.
Dużo super, ale strasznie krótko. Guze i Przedpełska to są materiały na całe książki, a już na pewno na więcej stron. No i robi wrażenie risercz. Detektywistyczna część o śladach Skibniewskiej - świetna.
3/5 ⭐️ Bardzo się cieszę, że ta książka powstała! Nawet, jeśli nie była do końca dla mnie. It's not you, it's me. Mam wrażenie, że ta książka w moim odbiorze bardzo falowała - miała niezwykle ciekawe momenty, które czytało mi się z niezwykłą przyjemnością, aby zaraz potem odbić się od kolejnych. Najbardziej chyba podobała mi się część o Marii Skibniewskiej, bo była chyba najbardziej przybliżona do tego, co oczekiwałam - analizy pracy nad tłumaczeniami, wskazaniem niektórych wyborów translatorskich, nieco krytyki i pochwały.
3.5⭐ Nie do końca moja bajka, ale dobrze jest czasem sięgnąć po coś innego. Przede wszystkim sama idea tej książki zasługuje na uznanie -- często widzimy biografie pisarzy, ale o tłumaczach już mówi się niewiele, a przecież w naszej kulturze uwielbiamy książki zagraniczne i bez tłumaczy byśmy się nie obyli. Samo to że mowa o kobietach które przeżyły wojnę, komunizm, stan wojenny już jest gwarantem ciekawych historii. To odchodzące pokolenie wiele przeżyło i każdy jego przedstawiciel pewnie mógłby dostarczyć materiałów na przynajmniej jeden obszerny rozdział. Zdecydowanie najlepiej czytało mi się środkową część -- Anna Przedpełska-Trzeciakowskia chyba najbardziej przypadła mi do gustu jako osoba. Ja, studentka Filologii Angielskiej na UW, z uśmiechem na ustach podczas okienka zagłębiałam się w rozdziały o mojej imienniczce studiującej to samo ładnych parę dekad temu. Każda z tych mini biografii ma też inny styl, i właśnie ten najbardziej mi odpowiadał. Część pierwsza trochę mi się dłużyła przez mnogość listów Joanny Guze które nie zawsze wnosiły coś istotnego do jej historii (przynajmniej moim zdaniem). Natomiast trzecia część o Marii Skibniewskiej, której dorobek jest mi najbardziej znany, niestety opierała się głównie na wyrywkowych wspomnieniach o tłumaczce, co utrudniało mi wciągnięcie się w lekturę. Chociaż fakt że sporo miejsca poświęcono jej pracy nad książkami Tolkiena jako fanka definitywnie uznaję za duży plus.
Moim zdaniem bardzo dobra książka, będąca częścią współczesnej tendencji do zauważania istnienia tłumacza i jego wkładu w percepcję i rozwój literatury.
Największą zaletą jest w moim przekonaniu czułość i wręcz miłość, którą autor obdarza swoje bohaterki. Ma to niewątpliwie związek z tym, że autor sam jest tłumaczem i potrafi docenić wielką pracę, jakiej ten niedoceniany zawód wymaga.
Sięgnąłem po tę książkę przede wszystkim jako tłumacz, na co dzień stronię od biografii i osobistych świadectw, które zwyczajnie mnie nudzą. "Trzy tłumaczki" jednak nie nużą ani trochę, głównie dzięki trzem różnym strategiom zbudowania opowieści - każda biografia ma swój motyw przewodni (odpowiednio listy, wywiady z bohaterką oraz świadectwa osób trzecich) dając przykład różnych sposobów na budowanie biografii.
Autor omówił też szerzej najbardziej znane tłumaczenie każdej z bohaterek, dając wgląd w proces pracy tłumaczki/tłumacza - oświecający dla osób, którym jest on obcy, inspirujący dla osób, które go doświadczyły.
Godna polecenia pozycja, choć trzeba przyznać, że najwięcej powodów do radości znajdą w niej miłośnicy tłumaczeń i historii literatury, których światów ta książka najbardziej dotyka.
To ważna i potrzebna książka, która wydobywa z cienia niesłusznie zapomniane postaci wielkich tłumaczeń klasyki francuskiej, angielskiej i amerykańskiej. Autor sumiennie przygotował się do swojego zadania i zgromadził wiele cennych archiwalnych materiałów. Sama opowieść jednak trochę rozczarowuje.Prezentacja każdej sylwetki podzielona jest na dwie części, biograficzną i poświęconą przekładom. W częściach biograficznych autor przytacza głównie zebrane materiały, listy, wspomnienia osób etc. W części poświęconej Skibniewskiej, nie mając wystarczająco dużo materiału, sztukuje opowieść cytatami z tłumaczonych książek, nie wnoszącymi nic do tekstu. Części poświęcone przekładom są napisane impresyjnie, mówi się w nich tylko o niektórych, z jakichś powodów ważnych dla autora książkach, często narracja ześlizguje się na inne sprawy, tylko luźno związane z samymi tłumaczkami, np. reakcja Miłosza na książki Tolkiena, prywatne opinie autora o niektórych z omawianych tytułów itp. Spodziewałam się czegoś więcej.
W „Trzech tłumaczkach” Krzysztof Umiński kreśli kontekst i nadaje „wytworom umysłowym” (przekładom) zakorzenienie w rzeczywistości, tj. w historii; osadza faktograficznie. To fascynujące badanie śledcze, w którym tłumaczenia, czy nawet bardziej ich autorki, mienią się jak tajemnice.
Przez to, że autor sam uprawia tę często niezrozumiałą dla postronnych dyscyplinę, w tekście czuć ogromną dyscyplinę, a także wynikający z niej minimalizm – maksimum treści wyrażonej dzięki minimum środków.
Sporo czasu minęło, odkąd z podobną celebrą czytałam książkę. Do tego uważność – nastawiona maksymalnie na skali. Nie chciałam opuścić żadnej linijki, czule gładziłam starannie złożone i wydrukowane strony. Ucztowanie!
Bardzo nierówna książka. Za mało na biografię, zbyt chaotycznie i faktualnie na reportaż.
Momentami zakrawa o suche wycinki z encyklopedii, żeby przeskoczyć na rozsiane w biografiach dramatyczne (i udramatyzowane) wydarzenia. A potem nagle dać rozdział o dywagacjach kompletnie niezwiązanych - z punktu widzenia ciągłości narracyjnej i logiki wcześniejszych rozdziałów. I jeszcze wtrącić swoje zdanie-dwa zdradzające osobiste dywagacje bądź motywacje Umińskiego.
Jako zapalona tolkienistka doceniam dwa ostatnie rozdziały, ale jednocześnie trochę mam wrażenie, jakby przez to pierwsze dwie z tłumaczek zostały potraktowane po macoszemu (a wręcz wciśnięte tam, bo o "Skibniewskiej zachowało się za mało na całą książkę").
Niesamowicie ciekawa książka, myślę że szczególnie dla osób które choć trochę interesują się przekładem. Mnie najbardziej zaciekawiła oczywiście część o Marii Skibniewskiej i Tolkienie, a także o Annie Przedpełskiej-Trzeciakowskiej ponieważ znałam ją już wcześniej z przekładów i biografii Austen i sióstr Bronte; ale nawet pierwsza część o Joannie Guze, której wcześniej nie kojarzyłam zbyt dobrze, była bardzo interesująca. Czytając czułam się jakbym spędziła czas wśród inspirujących i niezwykle oczytanych osób co było cudownym doświadczeniem. Doceniajcie tłumaczy i tłumaczki moi drodzy! Ogromne brawa dla autora za ogrom włożonej pracy i zebranie tylu materiałów do stworzenia tej książki.
Nie spodziewałam się, że chciałabym przeczytać tę książkę, dopóki jej nie przeczytałam. Podoba mi się to, że zawód tłumaczki, osoby tłumaczącej odzyskuje należne sobie, ważne miejsce, super interesujące były opowieści o tym jak powieści ze zgniłego Zachodu trafiały do Polski w PRL oraz (moje ulubione) detale-przykłady konkretnych tłumaczeniowych dylematów i wyzwań, jak np. tytuł Faulknera "Wściekłość i wrzask". Ale miałam poczucie, że autor trochę boi się pytań trudnych, skaz na wizerunkach i krytyki (choć przecież nie musiałoby to być krytykanctwo).