Puszka z jasnym pełnym, w jednej ręce różaniec, w drugiej papieros, w radiu Aerosmith. Trzy dziewczyny, które czują coś do siebie, jadą przeżartym korozją oplem przez Polskę powiatową. Jedna opowiada pozostałym o swoim życiu: o pierwszej szkole, pierwszej przyjaźni, pierwszej miłości do kobiety. Białą plamę, jaką na mapie współczesnej polskiej literatury stanowi literatura lesbijska, Olga Górska wypełnia dziewczyńską opowieścią o dojrzewaniu w długim cieniu transformacji ustrojowej i odkrywaniu homoerotycznego pożądania w prowincjonalnym mieście. Ten bezpretensjonalny debiut jest duchologiczną wyprawą do lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, intersekcjonalną analizą klasowo-płciowej tożsamości, a zarazem próbą opisania kobiecego pragnienia: najpierw całkowicie tłumionego przez heteronormę, potem wyrażanego w drobnych gestach i pierwszych pocałunkach, a wreszcie – jawnie wypowiedzianego w samochodowej podróży ku wolności.
Ta książka nic nie wnosi. Dosłownie nic. Autorka sięgnęła tu po parę kontrowersyjnych pomysłów, które łatwo się teraz sprzedają (odkrywanie swojej tożsamości seksualnej versus płytka religijność), skleiła z tego sama nie potrafię powiedzieć co, ale powieść to to nie jest. Nie ma tu nic przemyślanego, nie ma tu niczego konsekwentnego, ani w stylu, ani w zapisie, ani w kompozycji. No i te wstawki z Dorotą i Hanią... Jak mnie to cholernie denerwowało. I jeszcze reklamowanie tej książki jako powieść drogi. Słaby żart, kochani, bardzo słaby.
Jak pisać o dojrzewaniu w latach 90, to tylko tak. Trafne i przejmujące rozliczanie się z dzieciństwem przypadającym na okres po transformacji oraz próby dostosowania się do ról, których wymaga od nas społeczeństwo. Wiele zdań i myśli w punkt, przez co musiałem się hamować ze znacznikami, żeby przypadkiem nie zakleić każdej strony. Kolejna świetna książka z wydawnictwa Drzazgi!
ma momenty, zmagania z tożsamością, biedą, klasizmem, zinternalizowaną homofobią, ale brakowało mi tu jakiejś konkretnej formy, celowości, nawet ta powieść drogi baaaardzo naciągana
Kanwa debiutu Olgi Górskiej pobrzmiewa znajomo. Jest wspomnienie dziewczyńskiego dorastania na uboczu, spętanego przez wstyd, genderowe konwenanse i kościół. I super, potrzebujemy obfitości kobiecych powieści formacyjnych. Jeśli miałabym powiedzieć, dlaczego ta, a nie inna, powiedziałabym: lesbijskość, niebanalnie budowane pożądanie, przywracanie mitowi dzieciństwa ciężaru klasy, silne zakorzenienie w kolorycie epoki. A poza tym całkiem zręczna konstrukcja, fajny rytm powtórzeń i doobjaśnień, nieokiełznana sensualność. Nie powiem, że to najlepsza książka o dziewczęcym dorastaniu, jaką zdarzyło mi się przeczytać, ale byłam w stanie zaufać narratorce, uwierzyć w jej świat i wziąć z niego coś dla siebie. Więc jest dobrze.
„I nagle dotarło do mnie, że wszystko, co zrobię i co napiszę, każda osoba, z którą pójdę do łóżka, każda podróż, którą odbędę, wszystkie słowa, które wypowiem, cały alkohol, który wypiję, każdy gest, który wykonam, wszystkie relacje, które nawiążę, wszystkie relacje, które spierdolę, będą oceniane przez pryzmat mojej płci.“
Lata 90. to “błogie czasy, kiedy Mambo, nie rzeźnia, miało numer piąty”, czy jednak rzeźnia? Powieść Olgi Górskiej doskonale meandruje pomiędzy nostalgicznym wspomnieniem, a realistycznym opisem polskiej mentalności czasu transformacji widzianej oczami dziewczyny, której bardzo podobają się Alicia Silverstone i Liv Tyler w teledysku do “Crazy” Aerosmith, ale jeszcze nie do końca wie dlaczego. “Nie wszyscy pójdziemy do raju” cofa mnie do tych czasów nie tylko dzięki dźwiękom.
Na kablówkę nie było nas stać. A może i było, ale moim starym za popkulturę wystarczyło “Lato z Radiem”, festiwal w Sopocie i kasety z Abbą. Mieliśmy też kasety ze składankami rzeczonego lata radiowego. Pląsaliśmy więc w rytmach Chałup, słuchając co jakiś czas sygnału wiadomości z Watykanu, a za moje wychowanie muzyczne wzięła się wrocławska Eska. O Depeszach czy Metallice dowiedziałem się w wieku, w którym już niełatwo zmienić gust. Gust jest klasowy, a mojej klasie było bliżej do Manieczek niż listy przebojów Trójki. Ale gdy na ekranie telewizora pojawił się teledysk do “Outside” George’a Michaela wiedziałem, że jest to coś, co zdecydowanie mnie interesuje. Gdy ojciec wygłosił na temat brytyjskiego idola jedną ze swoich nielicznych, acz jak zwykle konkretnych uwag: - Pajac - wiedziałem, że jest to ten sposób pajacowania, który mnie kręci. Równie gorące myśli wzbudzał we mnie Piasek śpiewając “mocniej, mocniej, mocniej”. Chciało się mocniej, choć niezbyt wiedziało się, co to miałoby oznaczać.
Dlatego nie umiem książki Olgi Górskiej czytać na chłodno, bo opowieść o bohaterce, którą poznacie w “Nie wszyscy pójdziemy do raju” momentami sprawiała wrażenie, jakby została wyciągnięta z mojej głowy, przefiltrowana przez kobiecy, lesbijski filtr i podana osobom czytającym w niezwykle sprawny literacko, choć niepozbawiony mielizn, sposób. Jesteśmy w Radomiu, mieście rządzącym się “własnymi prawami, które nie pochodziły od instytucji, tylko wyłaniały się w długich interwałach historycznej konieczności”. Ale Radom z książki Górskiej równie dobrze mógłby być Wałbrzychem, Słupskiem… Państwo sobie dopiszą sami. Miast zniszczonych przez niezbyt szczęśliwie przeprowadzoną transformację ustrojową jest sporo, nie tak trudno uzupełnić wyliczankę. Jak mówi bohaterka “Nie wszyscy…”: “Stu jedenastu dni Balcerowicza nie pamiętam, ale wyraźnie pamiętam, co zrobiły moim starym i dziesiątkom innych starych z miasta. Zamieniły naszych ojców w żuli, a nasze matki w zgarbione, cierpiące figury, obwieszone siatami i poszarzałe ze zmęczenia”.
W tym świecie dzieją się cuda. Cud pierwszy i najważniejszy - niektórzy przeżyli. Nie przeżył jednak Marcin z ósmej klasy, który razem z bohaterką powieści pracuje w szkolnej bibliotece. I nie lubi poza nią wyglądać. Gdy wygrał konkurs recytatorski “oprócz książki i dyplomu Marcin dostał też wpierdol od Małego”. Za co? Za wygląd nie taki, spojrzenie trochę inne, wrażliwość wyraźniejszą. Na pogrzebie Marcina wszystkie dzieci miały białe róże, dziewczynki płakały, a chłopcy zaciskali pięści. O homofobii nikt nie mówił. Inne cuda dzieją się w kościele, do którego chodzi bohaterka powieści Górskiej. Zakocha się w swojej pierwszej dziewczynie, której - co powtarza niczym mantrę - nie nazywała swoją dziewczyną, “bo nigdy by na to nie pozwoliła”. I tak podczas wyśpiewywania psalmów na chwałę najwyższego tkała się nić porozumienia między dziewczynami. Co prawda na warunkach określonych przez tą, która “nigdy by na to nie pozwoliła”, ale to zawsze coś. Zwłaszcza, że bohaterka książki “nie wiedziała jeszcze, że dziewczyn jest więcej”.
Ta “opowieść o przystankach, od wtedy do teraz, stamtąd dotąd, do Radomia i z powrotem” ma tak mocny początek, że nie jest niczym dziwnym, że w momentami traci napięcie, bywa nużąca w swoim rytmie wyznaczanym kolejnymi rozdziałami i historiami mniej lub bardziej miłosnymi. Narratorka powieści uparcie wraca do tych samych historii, scen, tkwiąc wciąż na pierwszym przystanku, jak informuje napis przed tytułem każdego rozdziału. Ma to swoje zalety - przyjemnie jest oderwać się od chronologicznej opowieści - ale też wady, bo to konstrukcja trudna, wymagająca od debiutantki ciągłego przyciągania uwagi czytelnika. Nie zawsze to się udaje. Jednocześnie nie chciałbym, żeby ta krytyczna uwaga jakkolwiek wpłynęła na waszą chęć zapoznania się z książką Górskiej - po prostu widzę w niej świetną pisarkę, od której można wymagać naprawdę sporo. Bo i sama stawia sobie niełatwe zadanie - w Polsce niewiele jest historii opowiadanych przez lesbijki, które nie wikłają się tylko w zagadnienie tożsamości seksualnej, ale wychodzą dalej, ukazując skomplikowane relacje pomiędzy płcią, tożsamością, a klasą, pochodzeniem i historią. Taką właśnie powieść napisała Górska. Finalnie “Nie wszyscy…” jest bowiem werystycznym portretem czasów, które niedługo zostaną zapomniane lub przekształcone w “duchologiczną”, nostalgiczną, “hipsterrealistyczną”, jak pisała Iwona Kurz w innym trochę kontekście, narrację. Autorce udaje się zapanować nad wspomnieniami i nostalgią, używając artefaktów popkultury (rubryka “Mój pierwszy raz” w „Bravo”!) tylko po to, by pokazać jak długą drogę przeszliśmy od początków kapitalizmu, do momentu, w którym jesteśmy. Od dziewczyny, która “początek miała obiecujący”, a “dzieciństwo powolne”, do laski, która wie czego chce i jak się do tego dobrać. Od specyficznego queerowego kodu, do tęczowych seriali w serwisach streamingowych.
Książka zdecydowanie pokoleniowa, ale jako lektura z pewnością zrozumiała dla wszystkich. I raczej w tym sezonie letnim - obowiązkowa.
Okładka Jakuba Kamińskiego bardzo udana, choć chwilę mi zajęło zobaczenie co tu się dzieje. A dzieje się smakowicie.
„Nie wszyscy pójdziemy do raju” Olgi Górskiej to w moim odczuciu bardzo udany debiut. Wspomnienia z okresu dorastania przeplatane są z podróżą trzech dziewczyn rozpadającym się oplem przez Polskę. Poznajemy główną bohaterkę, w życiu której dużą rolę odgrywa Kościół i wiara. W przyszłości chce zostać księdzem, uczęszcza na pielgrzymki… i ma dziewczynę, która nie pozwala by ją tak nazywać.
To szczera i klimatyczna lektura o pierwszych przyjaźniach i miłościach, o poszukiwaniu własnej tożsamości i języka, który mógłby ją opisać, o kulturze wstydu i zagubieniu, o dorastaniu na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Myślę, że niejedna osoba się z nią utożsami.
„Nie wszyscy pójdziemy do raju” to dobra książka, choć nieidealna i wymagająca dopracowania. W moim odczuciu zbędny był wątek drogi, który wprowadzał niepotrzebny chaos, a nie wnosił do fabuły żadnej wartości. Natomiast fragmenty z dzieciństwa bohaterki – świetne.
„Nie wszyscy pójdziemy do raju” to udany debiut. Bardzo lubię ten typ literatury i będę czekać na kolejne książki autorki!
4.5 Gęsta, intensywna, nie do końca się ją czyta, czytelnik się w niej zanurza. Książka jest skupiona na detalu, a świadomy brak konsekwencji podkreśla nietrwałość naszej pamięci i tendencje do fabrykowania wspomnieć. To nie do końca powieść, a coś bardziej podobnego do doświadczenia.
To książka o dojrzewaniu w kulturze wstydu. W okresie w którym bohaterka powinna szukać swojej tożsamości, skupia się ona na tworzeniu akceptowalnej przez otoczenie wersji siebie i spowiadaniu się z części swojej osobowości. Dodatkowo walczy z lękiem przed światem do którego nie przygotowało jej 7 lat spędzonych jedynie na własnym podwórku. Jednym zdaniem - dzieciństwo w chrześcijańskiej Polsce lat 90.
"Nie wszyscy pójdziemy do raju" to książka co do której, odkąd po raz pierwszy o niej usłyszałam, byłam zarazem pełna obaw i nadziei. Polska, saficka historia... To zdecydowanie coś, czego potrzebowałam, ale zarazem moje dotychczasowe doświadczenia z polską literaturą z reprezentacją lgbt były, cóż nienajlepsze - wahały się gdzieś od "no jest w miarę" do "absolutnie nie, spalić to".
A jednak, zdecydowałam się kupić tę książkę i, gdy tylko zaczęłam czytać, czułam, że to będzie historia mocna. Historia, która od pierwszych stron wzbudzała we mnie uczucia, których nie potrafiłam do końca nazwać. Historia pachnąca wspomnieniami, Polską, która już zdążyła się zmienić, przybrać innych kształtów, ale która pozostawiła po sobie wyraźne echo.
W "Nie wszyscy pójdziemy do raju" główna bohaterka opowiada nam o swoim życiu. Trochę skacze po wspomnieniach, pokazuje urywki, jedno wydarzenie przywodzi jej na myśl inne, w innym czasie i okolicznościach. Historia jest zarazem wyrazista, mocno zakorzeniona w czasie i miejscu akcji, a zarazem rozmyta - wielu bohaterów nie dostaje imion, jest po prostu "moja pierwsza dziewczyna" "najmłodsza" i "środkowy" (rodzeństwo bohaterki). Choć na początku dziwił mnie taki zabieg, ostatecznie mam wrażenie, że sprawił on, że, czytając książkę, czuje się, że mogłaby ona być o każdym. O każdej queerowej kobiecie, urodzonej w Polsce, która właśnie przestaje być PRL-em, ale nie wie za bardzo, czym chce teraz być. O kobiecie, która dorasta w wstydzie, która szuka po młodzieżowych czasopismach porad dotyczących pierwszego razu, ale widzi tylko te, dotyczące dziewczyny i chłopaka. Która jako dziecko jest zafascynowana kobietami w teledysku i czuje, że musi to ukryć przed światem.
Jest to niewątpliwie książka, w której seksualność bohaterki jest jedną z rzeczy najważniejszych. Narratorka w niezwykle bolesny i zarazem prawdziwy, chwytający za serce i wszystkie sposób wnętrzności, opowiada o kobietach w swoim życiu, o chłopakach, których próbowała lubić. O konfesjonałach, w których spowiadała się z seksu z dziewczyną, o wstydzie, który towarzyszył jej przez większość życia. To sprawia, że nie jest to książka łatwa, niektóre jej fragmenty bolą, bo są zbyt bliskie rzeczywistości, zbyt trafnie ją opisują. Ale na pewno warta przeczytania i może, jak mam nadzieję, zrozumienia bohaterki, zrozumienia, jak niesprawiedliwy jest świat, który każe młodej dziewczynie czuć się, jakby była "jedyną lesbijką w kraju, województwie, powiecie i gminie".
Solidne 3.5, bo świetnie czytało mi się wątki związane z dorastaniem w 90s w rodzinie, której nie udało się zbić fortuny na transformacji, oraz te, dotyczące tożsamości seksualnej. Mniej podobało mi się wszystko pomiędzy. W ostatnich latach wyszło tak dużo polskiej sentymentalnej prozy o dzieciństwie z gatunku tamagochi-gumy turbo-teledyski na mtv, że trudno mi docenić czy znaleźć coś odkrywczego w tych narracjach (choć, w teorii, jestem modelową odbiorczynią, bo wszystko to świetnie pamiętam).
Miała swoje momenty, ale zdecydowanie przez większość czasu była po prostu nużąca i chaotyczna, przez co aż wyczekiwałam końca i zmęczyłam się jakbym czytała wielką powieść, a nie 166 stron. Poruszane wątki poboczne nie prowadziły w zasadzie do niczego, a narracja mnie nie porwała i raczej szybko zapomnę o treści.
jest cos bardzo personalnego w czytaniu o polskiej queerowosci opowiadanej z perspektywy osoby starszej ode mnie. i cos bardzo odswiezajacego, bo mysle, ze jeszcze jedna historia 16latkow z usa i cos mogloby we mnie peknac
Fajny debiut, fajny queerowy głos o dorastaniu w Polsce (tego chyba nie ma zbyt wiele w literaturze?), ale ta książka nie wnosi jakoś szczególnie dużo. Można przeczytać (z przyjemnością), ale nie trzeba. I popracowałabym jeszcze nad formą.
„Nie umiem jeszcze patrzeć w lustro ze zrozumieniem. Nie widzę tego, co naprawdę tam jest, tylko sumę tego, co chciałabym zobaczyć i co zapamiętałam z przeszłości.”
Dobrze napisane, zgrabnie i z klasą. Niestety fabuły nie ma za grosz; to raczej zbiór wspomnień narratorki o dzieciństwie oraz dojrzewaniu lesbijki w raczkującej III RP. Mamy więc ważny temat ☑️ i obraz pokolenia, do którego należy moja siostra, a ja nie, co oznacza, że nie wiem, na ile jest to przedstawienie rzetelne. Wydaje się całkiem konkretne i wyczerpujące. Tyle że w książce dominują raczej opisy miłosnych perypetii, z których większość była jednorazowymi przygodami, a to oznacza, że właściwie nie miały większego znaczenia dla wydarzeń. Przeplatanie tych opowieści króciutkimi fragmentami o drodze było dla mnie niewystarczające, a szkoda, bo zarazem niedopowiedziane i ekscentryczne; chętnie poczytałbym o tym więcej. Tort z Lwią Skałą na trzydziestkę to świetny pomysł, ale ja zjem go w drodze do Rzeszowa, nie Radomia.
Historia setek polskich dzieci z lat 90. na niecałych 200 stronach. O życiu, do którego nikt nas nie przygotował, o usilnym upychaniu osobowości w ciasnych szufladach byle tylko zmieściła się w z góry ustalone ramy, o kulturze wstydu i byciu kobietą.