Bohaterka tej książki nie należy do siebie. Nie ma imienia, prawa do własnego ciała, jej zdanie się nie liczy. Mała dziewczynka zepchnięta na margines spraw dorosłych bywa wciąga w środek rodzinnego dramatu jako narzędzie szantażu czy rekwizyt w teatrze pozorów. Mimo to bohaterka-narratorka opowiada. Odzyskuje podmiotowość dzięki językowi i wyobraźni, które dają napęd doświadczeniu – głównie cierpienia i bólu, ale też przyjemności i zdumienia światem. Bo to jest powieść o zdumieniu światem.
Krótka, lecz bardzo gęsta proza z punktu widzenia bezimiennej dziewczynki, która wychowuje się w dysfunkcyjnej rodzinie. Temat w ostatnim czasie dość mocno eksploatowany w polskiej literaturze, „Przechodząc przez próg...” wyróżnia się za to ciekawą formą- narracja dziecka, które potrzebuje ujścia swoich emocji i szuka ciepła, którego nie otrzymuje. Bardzo dobry debiut, czekam na więcej. 3,5
Trawię tę książkę od ponad tygodnia. Układam sobie w głowie, ale się nie chce poukładać. To taka książka, która mimo swojej mikro objętości na każdej stronie wywoływała we mnie ogrom bardzo niewygodnych i niepokojących emocji, i co chwilę musiałam ją odkładać. Dysfunkcyjną rodzinę widzimy oczami bezimiennej dziewczynki. Wraz z matką właśnie przeniosła się do babci by uciec od ojca alkoholika. Ale babcia wciąż namawia córkę do wybaczenia mężowi i dania mu kolejnej szansy. Dziewczynka stoi pośrodku relacji rodziców i zmuszana jest do zajmowana strony w ich konflikcie. Można to chyba nazwać jedną z form parentyfikacji, kiedy od dziecka wymaga się „dorosłych” zachowań, kładzie na nie więcej odpowiedzialności niż jest w stanie unieść, a o emocje dziecka w tej trudnej sytuacji nikt nie dba. Wiktoria Bieżuńska wprowadziła nas do tak intymnych i wiarogodnie ukazanych obrazów dysfunkcyjnej rodziny, że bardzo intensywnie współodczuwamy razem z bohaterką. Do tego jest przepięknie poetycko napisana, a skoro to dopiero debiut autorki to ja z niecierpliwością czekam na jej kolejne książki. Polecam ogromnie choć zaznaczam, że pojawia się w niej nie tylko alkoholizm, ale też przemoc domowa, i fizyczna i psychiczna. Jeśli więc doświadczyliście ich w dzieciństwie i macie to jeszcze nieprzepracowane to lepiej po nią nie sięgajcie. A jeśli miałabym tę opowieść przyrównać do jakiejś innej, to od razu w głowie pojawiają mi się „Wrony” Petry Dvorakovej.
Polski dom, jaki każdy w mniejszym lub większym stopniu miał szansę poznać. Miejsce, gdzie rodzice czują do siebie niechęć, ale wciąż nie decydują się na rozstanie, a każdy pijacki wybryk męża znajduje usprawiedliwienie (szczególnie u teściowej). Gdzie dziecko jest jedynie niczym rekwizyt, który można przestawiać z miejsca na miejsce, by nie zawadzał. Nie mówi się tam o uczuciach, bliskość bywa toksyczna, a poczucie własnej wartości więdnie dzień po dniu. Dziewczynka, która dorasta na oczach czytelnika w „Przechodząc przez próg, zagwiżdżę", doświadcza przemocy psychicznej i fizycznej, ale w stopniu, w jakim każdy sprawę bagatelizuje. Uderzenia uchodzą za objaw troski, a kolejne pretensje mają sprawić, że wyrośnie na dobrego człowieka. Dobrego, czyli takiego, który nie zawadza, nie odzywa się i nie próbuje stawiać na swoim, a to wszystko tylko po to, by na koniec wytknąć jej, że nie potrafi samodzielnie myśleć. Jej zachowanie bywa nagradzane, karane lub ignorowane w zależności od nastroju dorosłych, a na żadną pomoc z zewnątrz nie ma co liczyć, bo każdy woli odwracać oczy. Dziecko dorasta w domu, gdzie trudno zrozumieć, czego danego dnia oczekują od dorośli, a świat emocji zdaje się pogmatwany przez presję i ciągłą niepewność. Wszystko to natomiast pod okiem Matek Boskich ustawionych na kredensie i w oparach piwa, jakie najwyraźniej przestało być już alkoholem, bo stało się zwykłym napojem, którego nadmiar łatwo można wybaczyć.
„Czuję, jak wlewa się we mnie jej bezsilność i ból, jakbym była naczyniem zdziurawym dnem, nigdy nie dość pełnym."
Bolało, uwierało, a jednak sprawiało też przyjemność, jaką dać może jedynie dobra lektura. Stanowiło niewygodne przypomnienie o tym, że dzieci czasami tracą własne imię w świecie dorosłych, którzy są zbyt zajęci własnymi problemami. Którzy nie potrafią nauczyć innych niczego o emocjach czy poczuciu bezpieczeństwa. Którzy wprawiają z kompleksy i wyładowują złość na tych, co jeszcze nie wiedzą jak się bronić.
Popychana z kąta w kąt. Oglądająca wiecznie niezadowoloną i zmęczoną matkę, śmierdzącego i zapijaczonego ojca, dziwaczne babki, kolegów wytykających palcami za stare, brzydkie ubrania. Ciągle sama, nierozumiana, próbująca odnaleźć się w otaczającej rzeczywistości. Bita, wyśmiewana, ograniczana, pozbawiona głosu.
"Przechodząc przez próg, zagwiżdżę" to udany debiut. Mikropowieść, w której główną rolę gra kilkulatka, z jaką w jakimś stopniu może utożsamić się większość z nas. Każdy chciałby ją przytulić, pocieszyć, powiedzieć, że wszystko się ułoży... Tak jakbyśmy chcieli, aby zachowali się inni w stosunku do nas te ileś lat temu.
Smutna ta polska rzeczywistość, szczególnie gdy człowiek uświadomi sobie, że w pewnych kwestiach przez lata niewiele się zmieniło. Czytając tę lekturę, z tyłu głowy miałam "Wrony", które złamały mi serce i stały się książką życia. Tutaj tego zabrakło, bo emocji jakoś mniej, a zakończenie sprawia wręcz wrażenie urwanego. Niemniej stylistycznie i językowo jest świetnie. Czegoś zabrakło, chociaż jest dobrze i nie mogę doczekać się kolejnych utworów autorki, bo to może być COŚ.
„Kulę się pod ciszą, która nastaje, czekam, aż pęknie i spadnie jakimś strasznym, bolesnym ciosem na moją głowę” (s. 20).
W tym dramatycznym napięciu opowieść bezimiennej narratorki wybrzmiewa szczególnie mocno. Zdanie po zdaniu składa się na obraz jej bliskich: zwykły, codzienny i przepełniony ładunkiem dziecięcych emocji, które często są przez nich wyśmiewane lub ignorowane. Kilkuletnia bohaterka Bieżuńskiej nie daje się jednak zamknąć w narzucanych siłą ramach swoistej lalki, ozdoby rodziny wyprutej z własnego zdania. Zamiast tego uważnie obserwuje świat, próbując lepiej zrozumieć siebie i swoje w nim miejsce. W ten sposób portretuje społeczeństwo lat 90. oraz ówczesną mentalność, która (o zgrozo) wcale się jeszcze nie zdążyła w pełni zdezaktualizować.
Jest w tej książce dużo smutku i dużo prawdy. Szczególnie postaci obu babć wydają się bardzo realistyczne. Niezła próba, ale dzieło wybitne to nie jest.
Jeden z najbardziej polskich tematów wciąż grzeje w najnowszej literaturze po tym, jak przez lata jako społeczeństwo zamiataliśmy go pod dywan. PRZECHODZĄC PRZEZ PRÓG, ZAGWIŻDŻĘ to kolejna książka o dorastaniu w alkoholizmie i przemocy domowej. Kolejna ważna i dobra.
Główna bohaterka i narratorka tej powieści nie ma imienia, przyjaciół, zainteresowań ani czegokolwiek innego. Sama też nie jest przedmiotem niczyich zainteresowań. Poznajemy ją w dwóch odsłonach - czasie przedszkolnym i roku, w którym przystępuje do komunii. Religijność jest lejtmotywem tej książki. W domu, w którym nic nie działa, za to Matki Boskie wyzierają z każdego kąta, babka co wieczór przymusza dziewczynkę do pacierza. Własnego ciała nie wolno dotykać, bo to grzech, a na komunijnych fotografiach jest się tylko rekwizytem w scenerii, którą na pamiątkę chce uchwycić patoojciec.
Upokarzanie i zmuszanie do zajmowania strony w sporach rodziców, trafiające dziewczynkę rykoszetem, dzieje się tu niemal na każdej stronie. Nierzadko idzie w ruch zdejmowany ze ściany pas harcerski. Cierpienie dziecka widzą wszyscy, nie reaguje nikt. Cieszę się, że nie dostajemy wglądu w kolejne lata życia dziewczynki - próbując je sobie wyobrazić, nie widzę jasnych kart tej historii. Nie widzę też zdumienia światem, o którym, zgodnie z tylną stroną okładki jest ta opowieść.
Wiktoria Bieżuńska wiarygodnie i z dużą mocą odmalowała życiowy potrzask dziecka z dysfunkcyjnej rodziny. Uwierzyłam, że zdaniami, na które składa się powieść myśli i mówi dziecko, a przy tym dostałam ciekawe obrazy i metafory. Cyranka daje nam kolejny udany debiut. Czekam na ich nowe polskie książki: już nie tylko Barysa, ale też Bieżuńskiej i tych, których nazwisk jeszcze nie znamy.
Takie debiuty ja chcę czytać. Nie będę streszczać o czym jest ta książka. Zwrócę uwagę na to, że jako czytelniczka, nie odczułam tu żadnych błędów mogących wyniknąć z tego, że tytuł ten jest debiutem. Autorka pięknie operuje słowem i nazywa wszystko szczerze po imieniu. Potrafi plastycznie operować treścią choć temat do pięknych i łatwych nie należy. Sam fakt, że książka mnie, aż tak poruszyła świadczy o tym, że warto. Dawno nie miałam w sobie tyle sprzecznych uczuć wywołanych książką. Oczywiście jestem osobą bardzo emocjonalną ale to nie jest tak, że łza leci nad każdą historią, to nie jest tak, że każda historia zmusza mnie do złości na bohaterów a w tym przypadku "dorosłych". Ja taką "dorosłą" być nie chcę. To jest mój krzyk, to jest mój bunt. Dlaczego jesteśmy takimi egoistami?
Spotkamy się tu z analizą przeróżnych zachowań. Niekoniecznie zrozumiałych ale takich, które mają miejsce w naszym podłym świecie. Tak, świat jest piękny, życie również ale... Jest ale...
Mogłabym dużo jeszcze napisać o tym co we mnie siedzi. Polecam z całego serca.
Ała. Trochę pamiętnik mojego dzieciństwa. Świetnie ukazane mechanizmy działania wspóluzależnienia, a także proces kształtowania się DDA. No i oczywiście „co ludzie powiedzą”. Świetna rzecz. Pozycja, która przysłuży się w wielu terapiach. Ważna tak jak „Mireczek” i film „Powrót do tamtych dni”.
Uważam, że ten oto fragment najlepiej oddaje, jaka jest ta książka: „Ledwo go rozpoznaję, twarz ma zużytą, wyskubaną i poplamioną jak wyciskana setki razy gąbka z kuchennego zlewu. Pod zwężonym okiem wisi krwawy wór. Chwieje się lekko, idzie jakby pierwszy stawiał kroki na chudych, włochatych nogach złego psa. Ciągnie się za nim kwaśna woń. Mija nas bez słowa. Nagle odwraca się i charczy matce w twarz: No i chuj! Przywieramy plecami do ściany i kulimy ramiona w oczekiwaniu na cios. Obie jednocześnie zanurzamy się w strachu, ale cios nie spada. Zaczynam płakać. Ojciec wchodzi do łazienki. Słychać, że sra.”
Świat kreowany przez narratorkę (która jak sama przyznaje autorka jest bohaterką zaczerpniętą bezpośrednio z jej doświadczenia) jest ponury, szary i wrogi. Narratorka w najlepszym wypadku może liczyć na obojętność otoczenia, w najgorszym jest bita przez ojca, matkę i babcię. Śmieją się z niej dzieci na podwórku. Drwią z niej krawcowe. Rzeczywistość jest dla niej straszną dżunglą. Ja rozumiem, że nie wszyscy mają w życiu lekko i dorastanie bywa traumatycznym doświadczeniem, ale czy literatura ma być właśnie narzędziem takiej autoterapii? „Przechodząc przez próg…” zostało nominowane do nagrody Gombrowicza (mam nadzieję, że nie wygra, bo poza wszystkim to konkuruje z książkami o niebo lepszymi) i stanowi tylko jedno z ogniw w długim łańcuchu literackiego rozpracowywania swoich psychicznych problemów. Parę lat temu „Nike” wygrała książka Wichy o śmierci matki, niedawno był „Bezmatek” i z uznaniem spotkały się książki Doroty Kotas, przewinął się do tego jeszcze Barys, Grzegorzewska. Ja część z wymienionych książek nawet lubię i bynajmniej nie wszystkie są tym samym turpistycznym spektaklem krzywd, który przestawia tutaj Bieżuńska. Ale problem bazowy jest moim zdaniem ten sam: pisanie staje się dla autorów sposobem na zwerbalizowanie bardzo osobistego cierpienia. W teorii może nie ma w tym nic złego, zważywszy jednak na to, że takich książek powstaje więcej i więcej, zaczynam się niepokoić i irytować. Przetwarzanie doświadczenia przez wyobraźnię i intelektualne koncepty zostaje porzucone na rzecz surowego, intymnego pisania o swojej indywidualnej niedoli. Nie ma fabuł, w które można się wciągnąć ani bohaterów, których losami idzie się przejąć. Tylko te brudne podwórka, smętne bloki i dzieci po pijaku bijące bezdomnych w latach 90-tych. Duszne, klaustrofobiczne światy przemocy domowej, biedy i niedoli.
Daję dwie gwiazdki, a nie jedną tylko dlatego, że niektóre opisy rzeczywiście tworzą sugestywne obrazy i jak mniemam to właśnie ze względu na język, książka została nominowana do nagrody dla debiutów. Być może jest tak jak Dukaj prorokuje od lat i w dobie opowieści przejętych przez medium seriali oraz gier literatura zaczyna służyć głównie do ekspresji autorskiego języka. Wielka szkoda jeśli naprawdę tylko tym miałaby się stać.
Dojrzały debiut, piękna gęsta proza, zachwycająca stylem i językiem, mocno oddziałującym na wyobraźnię. Opowieść o małej dziewczynce, potwornie zagubionej i samotnej w świecie dorosłych. Bohaterka nie ma imienia, co podkreśla jej uprzedmiotowienie, ubezwłasnowolnienie, brak jakiegokolwiek wpływu na własne życie. I nadaje jej losowi cech uniwersalności. Takich jak ona, dzieci ignorowanych przez dorosłych, jest na pewno więcej. Rodzice traktują ją jak zagaracający ich przestrzeń mebel. Coś, co wniknęło do ich życia przypadkiem, a teraz trudno sie juz tego problemu pozbyć. Dziewczynka powinna być cicho, nie sprawiać problemów, i najlepiej, żeby była niewidoczna. Kiedy tylko zaczyna się buntować, zaznaczać swoja obecność, jest uciszana, dyscyplinowana przez bicie, krzyk, szarpanie, popychanie. Bieżuńska po mistrzowsku oddała to poczucie uwięzienia, totalnej opresji, jakim dla bohaterki jest rodzinny dom. Czytając powieść byłam tak samo czujna jak ta mała dziewczynka, próbując zgadnąć skąd padnie następny cios, czym znów zawini i zdenerwuje podchmielonego, przemocowego ojca albo sfrustrowaną matkę. To książka o braku dzieciństwa, o dziecku, które nie może być dzieckiem, które nigdy nie dostanie poczucia bezpieczeństwa i miłości, chociaż o nie błaga. Chwilowy azyl bohaterka znajduje w bibliotece, chwilowe pocieszenie w słodyczy zjadanej po kryjomu czekolady. Jej codzienność smakuje jednak gorzko i ma zapach gnijących, zabrudzonych ekskrementami spodni ojca. Bardzo smutna lektura.
Książka, którą warto przeczytać przed założeniem rodziny. Mimo wszystko, żałuje że nie pojawił się na początku trigger warning. Nie polecam osobom, które mogłyby w jakikolwiek sposób się utożsamiać z narratorką
to już druga polska książka w tym roku, która marnuje ten temat i ja rozumiem, że to jest napisane z perspektywy dziecka, ale to się czyta tak strasznie źle
Cyranka po raz kolejny udowadnia, że ma oko do polskich debiutów prozatorskich. „przechodząc przez próg, zagwiżdżę” Wiktorii Bieżuńskiej to gęsta i niepokojąca powieść.
Dysfunkcyjne małżeństwo i zaangażowana w jego losy babcia nie tworzą bezpiecznej przestrzeni dla narratorki - bezimiennej dziewczynki, która chłonie bodźce z najbliższego otoczenia i próbuje nadać im sens. Robi to „po dziecięcemu” - nie dochodząc do sedna, działając raczej poprzez ciekawość i intuicję.
Założenie fabularne przypominało mi „Niepokój przychodzi o zmierzchu” Marieke Lucasa Rijneveld. Tam również pozostawiona samej sobie bohaterka stykała się z kłótniami rodziców czy seksualnością nie mając odpowiednich narzędzi poznawczych, by w pełni rozumieć konkretne sytuacje. Osamotnienie w obu przypadkach katalizuje poczucie zagubienia.
U Bieżuńskiej nie jest jednak aż tak mrocznie. Nie ma też żałoby. Zamiast zapadać się w coraz trudniejsze stany emocjonalne, dziewczynka odzyskuje podmiotowość w akcie pisania. Nie dostajemy więc kolejnego portretu polskiej rodziny z problemami, ale czuły portret dziecięcej wrażliwości i opowieść o sile, płynącej z przejmowania narracji.
Wszystko to już znamy: maryjki na półkach i przełykanie ohydnego tłustego mięsa, pierwsza komunia i pierwsza masturbacja, ojciec alkoholik i niedostępna emocjonalnie matka, parentyfikacja i zwykłe polskie lanie pasem. A jednak ta książka jest szczególna. Nie ma w niej ani jednego zbędnego słowa, a te, które są, przenoszą cię dokładnie tam, gdzie nie chcesz.
3,5⭐️ Dysfunkcyjna rodzina widziana oczami bezimiennej dziewczynki. Obraz dziecka stojącego po środku konfliktu dorosłych. Smutny obraz wielu domów w Polsce, a najbardziej szkoda niewinnych dzieci. Chwytająca historia dziecka mieszkającego w rodzinie, w której największym problemem jest alkohol.
Bardzo dobra książka podejmująca temat przedmiotowego traktowania dzieci w ramach problemów, wojenek, czy niedojrzałości dorosłych. Pisana z perspektywy dziecka, które nie zawsze wszystko rozumie, ale jest pełne zaufania do dorosłych, którzy je krzywdzą. Interesujący i zdecydowanie skłaniający do myślenia temat.
Zapowiada się jeszcze "normalnie". Nawet. Dość. W miarę. Dopiero od połowy myślę sobie co drugą stronę "ja pier*olę". Kilkuletnia główna bohaterka nie przedstawia się nikomu. Jest niewiadomą, a jednak jest. Czuć ją, widać i słychać w opowieści, w języku, w poetyckim stylu, w subtelnie prowadzonej, oszczędnej narracji. Ileż tam wnikliwych obserwacji szarego świata! Uwielbiam takie kameralne powieści.
4.5 dramatyczna. temat w perspektywie dziecka robi wielkie wrażenie, bo mamy tutaj całą dziecięcą naiwność, niewinność, niewiedzę, niepewność i dziecięcy strach - wszystko to razem daje obraz przerażający. nadziei na lepsze jutro nie ma
„Wraca matka. W ręce ściska pas. Przy łydkach dynda rozczepiona klamra, laurowo-dębowy wieniec uderza w blaszkę ze splecionymi literami ZHP. Gdzie byłaś? Siedzę na łóżku, miętosząc krawędź koca. Staram się patrzeć przez matkę, przez ścianę, usiłuję nie widzieć nic. Zobaczymy, jaka jesteś twarda, słyszę. Zaciskam powieki. Pas spada na udo, rozlega się plask jak po uderzeniu w taflę wody. Wciąż siedzę. Pocieram bolące miejsce. Piecze. W tej chwili odpowiadaj, mówi ona. Dokąd polazłaś? Do biblioteki. Ja ci dam bibliotekę. Mówiłam ci, że masz wracać od razu po szkole, mówiłam czy nie? Podnosi rękę”.
„Przechodząc przez próg, zagwiżdżę” Wiktorii Bieżuńskiej to kolejny dowód na to, że krótka forma potrafi skrywać głębokie i druzgocące treści. Książka o dysfunkcyjnej rodzinie, pisana z perspektywy bezimiennej dziewczynki. Świat widziany oczami dziecka wywołuje złość, bo nie sposób nie odczuwać gniewu, kiedy dziecku dzieje się krzywda wewnątrz własnego domu. Przeczytajcie, nie tylko ze względu na piękną okładkę!