Dziesięć lat spędzonych w różnych zakładach pracy najemnej nauczyło go jednego: zakład pracy nie jest miejscem, w którym chcesz się znajdować. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna od naiwnych wizji studenta socjologii, w których praca jawiła się jako celowa i rozumna działalność człowieka. Nic bardziej mylnego. W miejscach, w których się znajdował, widział tylko władzę, taśmową powtarzalność zadań, bezsens wąskiej specjalizacji, eksploatację i – przede wszystkim – różne formy rozkwitającego kretynizmu, który miał dostarczać znaczenia pozbawionym znaczenia czynnościom.
Autor popularnego fanpage’a publikujący pod pseudonimem Wiesławiec Deluxe przeszedł przez wszystkie kręgi piekła: od sprzedaży na stoisku z okularami przeciwsłonecznymi, przez prowadzenie wykładów na katolickiej uczelni, pracę handlowca w fabryce zakrętek, aż po różne stanowiska w strukturach korporacji z zachodnim kapitałem.
Wiesławiec Deluxe z krytycznym dystansem, dużą dawką abstrakcyjnego humoru i erudycją pokazuje, jak nasze życie można sprowadzić do obrazka narysowanego w Paincie. Bez znieczulenia przedstawia emanacje późnego kapitalizmu i desperackie próby odnalezienia się w systemie, który kreuje bezsensowne bullshit jobs. To książka przeraźliwie śmieszna i absurdalnie smutna.
Co kilka miesięcy, zmęczony uganianiem się za kolejnymi zleceniami i nieprzewidywalnością stanu konta, sam sobie się odgrażam, że pójdę do korpo i będę robił asapy. Wyobrażam sobie, że w zamian za trochę fałszywe poczucie bezpieczeństwa, mogę nawet słuchać “bullshitu” o tym, że moja praca sprawia, że świat staje się lepszym miejscem nie tylko dla zarządu i akcjonariuszy.
Korpomyśli przechodzą mi jednak szybko, zwłaszcza że przez chwilę pracowałem w najgorszym - moim zdaniem - rodzaju korporacji, czyli “polskim korpo”. Polskie korpo to firma, która powstała przeważnie pod koniec lat 80., lub na początku kolejnej dekady, rozrosła się, przeszła przez kilka kryzysów, przepoczwarzyła, urosła, a wciąż najważniejsze jest to, że pani Halinka lub pan Zbysio w 1991 roku razem z prezesem w garażu ustanawiali początki kapitalizmu. Połączenie kombatanckiego nastroju z korporacyjnym wyzyskiem tworzy z “polskiego korpo” szczególny rodzaj piekła, zwłaszcza gdy jesteś w nim odpowiedzialny za tzw. “rozwój produktów”. Jeśli pani Halinka stwierdzi, że dalej zamierza używać kalkulatora, a pan Zbysio wciąż będzie zwolennikiem drukowania każdego maila, stracisz godziny na walce z systemem, w którym niczego nie da się zmienić. I jeszcze za to oberwiesz.
Mając niewielkie, lecz jednak istotne dla mojej świadomości, doświadczenie korporacyjne, a do tego będąc fanem ironicznych acz bardzo smutnych memów Wiesławca Deluxe, neomal rzuciłem się na lekturę “Każdej pracy…”. Niestety lektura przypominała skok w dal, podczas którego ktoś odsunął piaskownicę, w której miałem radośnie wylądować.
Nie zawsze umiejętność robienia zabawnych i diablo inteligentnych memów przekłada się na umiejętność napisania dobrej książki. Niestety “Każda praca hańbi” jest jedną z tych książek, w których przeskoczenie kilku stron do przodu nie sprawia, że cokolwiek tracimy. Autor operuje bardzo sprawnym językiem, ma “gadane” i olbrzymią wiedzę, jednak nadmiernie skupił się na opisywaniu procesów działania korporacji, przez co zamiast ironiczno-zabawnej książki o absurdzie “bullshit jobów” dostajemy lekko megalomańską opowieść o człowieku, który przez dziesięć lat próbuje odnaleźć się w kopor-świecie, ma silne poczucie intelektualnej nad nim wyższości, a jednocześnie jakąś zadziwiającą nieumiejętność szukania alternatyw.
Moja lektura “Każdej pracy…” przypominała sinusoidę. Pierwszy rozdział dotyczący wakacyjnej pracy autora w Irlandii zaskoczył mnie swoją miałkością - zupełnie nie rozumiałem, po co autor z takim pietyzmem opisuje doświadczenie, które miały tysiące, jak nie miliony młodych ludzi. Nie dało się uniknąć tu porównania do książki innej internetowej postaci, czyli “Emigracji” Malcolma XD, który tragikomiczne doświadczenie przekuł w bardzo zabawną, choć w dłuższej mierze nużącą historię. Wiesławca po pierwszym dniu pracy bolą plecy i kręci mu się w głowie, sukcesu w sprzedaży bezpośredniej nie odnosi, a choć sama historia mogłaby być dobrym wstępem do analizy procesów zachodzących w kapitalistycznym świecie, nigdy do niej już nie wraca.
Ciekawiej robi się, gdy Wiesławiec tuż po studiach zostaje zatrudniony na katolickiej uczelni. Przyjmuje robotę, bo gdzieś trzeba pieniądze zarabiać, a jego opowieść o feudalnych stosunkach na uczelni i uczeniu jest napisana z pasją i pełna zabawnych, ironicznych ale też zjadliwie celnych uwag dotyczących polskiego systemu edukacji wyższej. To najciekawszy rozdział w całej książce choćby ze względu na to, że autor sprawnie łączy teorie socjologiczne z codziennym doświadczeniem, czego niestety brakuje w kolejnych rozdziałach dotyczących zatrudnienia w korporacjach - do niemieckiego banku, przez firmę produkującą nakrętki, po monitoring “poziomów zadłużenia i sumy zobowiązań wynikających z niezapłaconych faktur” u “amerykańskiego producenta sprzętu mechanicznego”. Gdyby cała książka była napisana tak jak rozdział poświęcony pracy “na” uczelni z pewnością mielibyśmy do czynienia z książką, o której trudno powiedzieć złe słowo.
Właściwie w połowie lektury wiemy, co chce nam Wiesławiec opowiedzieć i choć opisy pracy w kolejnych korporacjach bywają barwne (momentami aż nadto), to czytałem już tylko z nadzieją na jakiś intrygujący twist. I było blisko, bo autor na ostatnim etapie swojej korporacyjnej kariery zaczyna mieć problemy psychiczne i finalnie trafia do psychiatry, ale niestety fatalne dla zdrowia psychicznego skutki pracy w korporacjach, nie stają się tematem przewodnim końcowych rozdziałów.
Największym wrogiem tej książki jest niesamowite szczególarstwo autora, który nie potrafi powstrzymać się przed detalicznymi opisami działania systemów informatycznych, tych wszystkich SAPów i innych. Po akapicie, z którego dowiadujemy się, że wszystko nie działa tak jak powinno, a większą część pracy zajmuje mu zupełnie bezsensowne przeklikiwanie się między okienkami, dokładny opis tych procesów jest czytelnikowi niepotrzebny i można go ominąć bez większej straty. Bardzo irytujące są też z lekka dziaderskie fragmenty, gdy Wiesławiec postanawia opisywać towarzyszy i towarzyszki swoich koporacyjnych niedoli. Barwnym portretom niestety często sekunduje zwracanie uwagi na ich urodę, a cechy fizyczne mają w tych opisach odzwierciedlać psychikę osób, które autor napotyka na swojej drodze. Jaki to ma sens? Ani to zabawne, ani szczególnie potrzebne. Podobnie jak niekiedy - zwłaszcza na początku książki - z lekka pogardliwe i wyższościowe komentarze, które może i bywają zabawne, ale to taki humor z nieprzyciętym wąsem.
Pytanie, które zadawałem sobie czytając “Każdą pracę…” było tylko jedno - czemu Wiesławiec przestał jeździć na rowerze. W pierwszych latach swojej korpokariery Wiesławiec z roweru korzysta często, zachwala jego właściwości, by nagle przejść jednak na transport zbiorowy, na który oczywiście narzeka, szczęśliwie jednak nie kupując samochodu. Co się stało, Wiesławcu, chciałoby się zapytać? Co się stało, że ta książka tak bardzo się nie udała?
“Każda praca hańbi” to przykład tego jak łatwo można roztrwonić fantastyczny potencjał intelektualny, któremu towarzyszy językowa zwinność, gdy postanowi się czytelnika zwyczajnie zanudzić i zamęczyć. Jednocześnie polecam tym, którzy myślą o oddaniu swoich dusz korporacjom - Wiesławiec doskonale pokazuje przemocowy charakter późnego kapitalizmu i może kogoś uchroni. Ale czy jest jakaś alternatywa?
To, co mnie chyba w “Każdej pracy…” najbardziej irytowało to właśnie brak alternatywy dla opisywanego świata. Bo może jednak pocztówki z późnego kapitalizmu mogą mieć różne rewersy? Czy jesteśmy skazani na pracę bez sensu i performowanie pracy zamiast faktycznego rozwijania siebie, za które jeszcze ktoś nam płaci? Pesymistyczna wizja Wiesławca Deluxe jest wbrew pozorom łatwa do przyjęcia i bardzo oczywista. Na tyle oczywista, że po czterech rozdziałach nie wiedziałem, po co - poza recenzencką uczciwością - ja to jeszcze czytam.
Trzeba oddać autorowi, że z opisu działania systemów informatycznych do sprzedaży kartonu makulaturowego oraz procedur przeciwdziałania praniu brudnych pieniędzy zrobił lekką lekturę do pociągu. Poza tym, książka zupełnie zbędna, bo poza tymi opisami właściwie nic w niej nie ma. Kto, znając memiarską twórczość autora, spodziewał się błyskotliwej krytyki późnego kapitalizmu w nowej formie, znajdzie może kilka udanych momentów, ale całościowo srogo się rozczaruje.
Miało być polskie "Bullshit Jobs" Graebera, a wyszło jak zwykle, bo za takie książki bierze się niezmiennie ten sam typ faceta, którego nie da się znieść. Znamy go wszyscy. Nie potrafi opisać żadnej sytuacji bez porównania jej do sceny z jakiegos filmu Tarantino, a każdą wzmiankę o kobiecie rozpoczyna obowiązkowo od opisu jej wagi. Eh.
+ 1 gwiazdka, bo sam wykonuję bullshit job w korporacyjnej instytucji finansowej i ta książka pozwala mi myśleć, że to jednak nie ze mną jest coś nie tak.
Jest to przede wszystkim gratka dla osób, które śledzą twórczość Wiesławca od lat - nawet okolice 2013 roku - na jego profilu Facebookowym gdzie publikuje niebanalne, abstrakcyjne, obrazoburcze, absurdalne, krytyczne memy pełne odniesień do biologii owadów, procesów korporacyjnych, koncepcji filozoficznych i innych tematów.
Przeczytawszy książkę rozumiem strumień świadomości autora, który prowadził go do tworzenia tych memów - jako formy odskoczni, coping mechanism wobec zastanej, nieprzyjaznej rzeczywistości - nie zawsze wspierającej zdrowie psychiczne.
Dla osób niezaznajomionych z jego twórczością, które nie zostały zbyt łagodnie potraktowane przez polski/zagraniczny rynek pracy - może to być lektura pełna odczucia schandefreude, wypunktowania problemów spotykanych na co dzień w pracy i poza nią, swoiste poklepanie po plecach.
Tak czy owak, umiejętność barwnej i bezlitosnej krytyki rzeczywistości autorowi odmówić nie można - nawet jeżeli ideologicznie jest się po zupełnie innej stronie kompasu/mapy/skali.
W pierwszych rozdziałach książki autor wspomina, że jako uczeń jeszcze pracował w radiowęźle, w którym miał prowadzić audycję o Unii Europejskiej. Jako że przygotowywał się do olimpiady, miał sporą wiedzę na temat formalnego działania UE, ale kompletnie nie miał pomysłu, jak ją przekazać w atrakcyjny sposób, więc jego audycja ograniczała się do recytowania definicji. Niestety, mam wrażenie, że spora część tej książki brzmi tak, jak ta szkolna audycja. Autor zdaje bardzo szczegółowe sprawozdanie ze wszystkich swoich miejsc pracy, z których pozytywnie wyróżniają się pierwsze dwa - stragan z okularami przeciwsłonecznymi i uczelnia. Niestety, problemy zaczynają się, gdy przejdziemy do dalszej kariery autora, która w większości jest już biurowo-korporacyjna. Czy jako czytelnicy, naprawdę potrzebowaliśmy wnikliwych opisów produkcji zakrętek lub procesów w SAPie? Jeśli takie szczegóły kogoś nie interesują, to niestety jest to 1/3 książki. Książka niestety faktycznie jest sprawozdaniem, a nie reportażem - zawiodłam się, oczekując od niej jakichś głębszych przemyśleń na temat późnego kapitalizmu, lub chociażby dobrej zabawy (znając memiczną twórczość autora). I jedno i drugie dostałam w ilościach znikomych.
Przydzieliłem 5 gwiazdek, po czym spojrzałem w recenzje tej książki... dlaczego jest ona tak słabo oceniana?
Być może mam osobisty sentyment do twórczości autora, ponieważ pisaliśmy prace magisterskie na bardzo podobne tematy, dlatego oparcie opisów pracy w kolejnych korporacjach o struktury poznawcze szkoły frankfurckiej stanowiło dla mnie bardzo miły i zrozumiały powrót do zainteresowań zarzuconych przed dwudziestu laty.
Może także dlatego, że, będąc urzędnikiem samorządowym wykonującym sensowną pracę, z zazdrością spoglądam na zarabiających dwa razy tyle i zastanawiam się, czy podwojone liczby na koncie nie byłyby warte utraty sensu.
Tak czy inaczej, być może ze względu na moment w moim życiu albo specyficzną edukację, książkę czytałem z wielką przyjemnością, chociaż oczywiście, co podnoszą inni recenzenci, nie ma tu żadnego odkrywania Ameryki. No tylko chyba tego autor nie obiecywał - książka jest poniekąd porządnym memem, Fight Clubem kapitalizmu Polski XXI wieku, a nie Kapitałem czy innym Bogactwem narodów.
Od dłuższego czasu jestem fanem memów autorstwa Wiesławca Deluxe, więc z radością sięgnąłem po książkę opisującą jego zmagania z rynkiem pracy. Chciałem przeczytać krytykę kapitalizmu oczami admina peja na facebooku. Mój entuzjazm szybko opadł i pojawiła się opisana w książce irytacja pt. "przepraszam, ale to jest po polsku, a ja dalej nie rozumiem, co tu jest napisane". Same opisy przygód w kolejnych miejscach wynikających ze stosunku pracy są interesujące i dobrze oddają korporacyjny bullshit. Gubią się one jednak w natłoku millenialskich ozdobników rozrywkowo-satyrycznych i przebiegu procedur w SAP-ie, co powoduje, że główny wątek staje się miejscami niezrozumiały. Ale może jako przedstawiciel gen z, dopiero wkraczający na rynek pracy nie jestem po prostu targetem tej książki.
Bardzo slaba ksiazka - 90% to kolejne opisy miejsc pracy bohatera, bez glebszych przemyslen, za zo najezone zlosliwymi uwagamk, czasami graniczacymi z nuta pogardy wobec opisywanych miejsc i osob.
Wyraznie przebija rowniez z opowiesci wysoki poziom arogancji i oczekiwan autora wobec swiata i pracy.
A tak serio, to lepiej przeczytać Graebera. Ani nie ma tu jasnego, wnoszącego coś nowego do refleksji wywodu, ani charakterystycznej dla wiesławcowych (wspaniałych skądinąd) memów groteski i przekraczania barier.