"Autor jest psychiatrią, byłym dyrektorem szpitala psychiatrycznego w Świeciu , jest też autorem wszystkich tekstów zespołu "Kobranocka". Książka (...)została napisana przede wszystkim dla tych, dla których choroba psychiczna stanowi tabu, co powoduje przesunięcie poruszanego tematu na margines świadomości albo roznieca niezdrowe zainteresowanie, zamieniając problem w brukową sensację"
Odważna i prześmiewcza publikacja. 5* za odwagę i być może sporo racji. Trzeba jedynie pamiętać, że książka nie jest nowa, więc mogło się coś w temacie zmienić.
Tytuł tej książki nie owija w bawełnę – „Dzień, w którym wybiło szambo” to brutalna metafora rzeczywistości, jaką zna i przedstawia Andrzej Michorzewski, były dyrektor szpitala psychiatrycznego w Świeciu. Z jednej strony – jest to publikacja głęboko osobista, pełna złości, frustracji i rozczarowania. Z drugiej – odważna próba nagłośnienia jednego z najbardziej przemilczanych problemów polskiej opieki zdrowotnej: nadużyć i przemocy wobec osób chorych psychicznie.
Michorzewski w swojej książce nie tyle relacjonuje, co oskarża. W bezpośrednim, chwilami wręcz pamfletycznym tonie, przedstawia przykłady systemowego upodlenia pacjentów psychiatrycznych – od ignorancji i rutynowej brutalności, po przymusowe hospitalizacje bez podstawy prawnej. Używa ostrych słów i dosadnych porównań, nie szczędzi ironii, a jednocześnie nie traci z oczu człowieka – pacjenta, który w jego opowieściach staje się symbolem bezbronności w obliczu bezdusznej machiny.
To, co bezsprzecznie stanowi siłę tej książki, to jej autentyczność – autor mówi z pozycji człowieka, który był w środku tego systemu, widział i nie zapomniał. Przypomina znane medialnie przypadki (m.in. Broll, Belski), które niejako potwierdzają jego wcześniejsze ostrzeżenia. Nie sposób przejść obojętnie wobec faktów, które przywołuje. Nie sposób też nie docenić jego refleksji nad statusem społecznym osób z zaburzeniami psychicznymi – traktowanych jak „obywatele gorszej kategorii”, często bez prawa do głosu, własności czy godności.
Niestety, forma nie dorasta do treści. Książka jest chaotyczna, niespójna, z licznymi powtórzeniami, które – choć świadomie zastosowane – męczą czytelnika i osłabiają siłę argumentów. Styl balansuje między publicystyką, zapiskami z pamiętnika i emocjonalnym manifestem. Brakuje solidnych danych, statystyk, ugruntowanej analizy systemowej – tego, czego oczekiwałoby się po publikacji o tak dużym ciężarze społecznym. Dowody anegdotyczne dominują nad analizą, a elementy czarnego humoru nie zawsze trafiają w ton powagi, jaki niosą niektóre z opisanych przypadków.
Dla czytelnika spoza środowiska medycznego wiele kwestii może pozostać niedopowiedzianych lub zbyt ogólnych. Miłośnicy klarownego wykładu poczują się rozczarowani. Tym bardziej, że również warstwa edytorska pozostawia wiele do życzenia – zauważalne są błędy korektorskie i brak spójności stylistycznej.
Mimo to nie sposób odmówić tej książce znaczenia. To głos niepokorny, niepopularny i potrzebny. Głos lekarza, który miał odwagę odejść i zaprotestować – nie poprzez cichą rezygnację, lecz przez publiczne świadectwo. I choć forma momentami zawodzi, treść – niewygodna i bolesna – pozostaje aktualna. Być może właśnie ta brutalna szczerość, bez filtrów i retorycznego umiaru, sprawia, że książka wbija się w świadomość czytelnika jak drzazga.
Może moim problemem jest to, że spodziewałam się czegoś innego. Czegoś co naprawdę przybliżyłoby mi temat psychiatrii w Polsce, podejścia do niej ludzi. Skusiłam się niecodziennym tytułem, nie patrząc na opis ani recenzje. To był mój kolejny błąd. Powinnam bardziej świadomie wybierać takie książki. Nie było złe, dość ciekawe, ale... no tez nie najgorsze