To taki zbiór anegdotek o niczym, opowiadanych bliskim w trakcie mycia zębów. Takie fragmenty umilają codzienność, ale niezbyt przekonuje mnie czytanie takich wynurzeń nieznanej mi osoby. Stanowczo za dużo imion bez określania kto kim jest (czasami nie wiedziałam czy jakaś postać jest znana czy to ktoś bliski autorowi). Rozumiem dlaczego wiele osób określa ją mianem kocyka, ale totalnie się z nią rozminęłam
Ciepłe, wzruszające, pełne ogromnej empatii i czułości na otaczający świat. Trochę jak plasterek na duszę w tych trudnych czasach, takich książek potrzebujemy w swoim życiu więcej.
Patryk Pufelski pochodzi z Trójmiasta z niemiecko - kaszubsko - żydowskiej rodziny. Opiekuje się pingwinami i kotikami w ZOO we Wrocławiu, a wcześniej ssakami kopytnymi w Krakowie. Jest gejem. Jest Żydem. Jest osobą piszącą. Jest chodzącą wrażliwością i pierwszym autorem od dawna, którego zamarzyło mi się poznać i uściskać. Podejrzewam bowiem, że to może być najmilszy facet na całym świecie.
„Pawilon małych ssaków” to jego dziennik, zawierający rożnej długości notatki z okresu niemal 10 lat. Sporo z nich to po prostu posty z fejsa, który dla wielu z nas staje się pamiętniczkiem (dla mnie na pewno). Pufelski zebrał te fragmenciki do kupy i wysłał na konkurs na dziennik osoby LGBT+. Konkursu nie wygrał, pewno dlatego, że doświadczenia związane z orientacją seksualną tylko delikatnie w jego wpisach przemykają i są czymś całkowicie naturalnym, nie określają zupełnie osobowości Pufelskiego. Za to tekst wydał się organizatorom na tyle interesujący, że pokazali go w wydawnictwie Karakter, które postanowiło wydać go jako oddzielną książkę. Wieczna chwała im za to!
Uważam, że Pufelski ze swoimi zwierzakami powinien zamieszkać w każdym domu, żeby każdy mógł wyciągnąć po niego rękę kiedy chandra dociska, otworzyć na losowej stronie i zacząć się znów uśmiechać. Jest to książka wypełniona po brzegi miłością, czułością, dobrem i ciepłem. Jest też niezwykle zabawna, ale tylko w pozytywny sposób, zero złośliwości czy szyderstwa. Ma też momenty nostalgii, wkurwu czy smutku, ale od razu można się pocieszyć, że nie są one ostateczne. Ta książka to prawdziwa odtrutka od rzeczywistości, kocyk i mleko z miodem. Absolutnie wholesome - nie ma w języku polskim słowa, które by to tak dobrze oddało. Do tego występuje w niej mnóstwo fascynujących zwierzątek! O istnieniu niektórych nawet nie wiedziałam, musiałam googlować jak nakręcona.
Zazdroszczę Patrykowi Pufelskiemu tak wielu rzeczy. Po pierwsze pracy, wiadomo. Koleś żyje moim marzeniem z dzieciństwa. Po drugie sposobu opisywania rzeczywistości, który sprawia, że człowiek od razu czuje jakby miał kumpla. Naprawdę miałam co chwilę ochotę zostawić mu lajka, skomentować, zacytować. Zaprosił mnie do siebie i nie wyczułam tu żadnej pozy. Przede wszystkim jednak umiejętności nawiązywania relacji z wszystkimi żywymi stworzeniami. Bo nie ma znaczenia czy to zwierzę czy człowiek, Pufelski traktuje je z równą troską i uwagą. Niesamowita bliskość napisana na każdej stronie „Pawilonu małych ssaków” i wielkie serce autora są ujmujące. Wspaniałe opisy najstarszych członków rodziny, niezwykła więź z babcią, koleżanki emerytki i piękna przyjaźń z Krysią - chciałoby się pożyć tym życiem przez chwilę.
Warstwa literacka tej książki nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia, choć przyznaję, znów z zazdrością, że Pufelski pisze świetnie. Jest to jednak dziennik, gatunek specyficzny, tekst poszatkowany, myśli urwane, nie ma tu analiz i wgłębiania się w warstwy rzeczywistości, raczej refleksja, a czasem banał. Przypomniałam sobie jednak dzięki temu za co kocham dzienniki. Właśnie za to, że czasem jest śmiesznie, czasem sentymentalnie, czasem jest zdanie jak obuch, a czasem coehlizm na pełnej - tak jak w życiu. A ja uwielbiam obserwować życie innych, jeśli chcą mi je pokazać. Nawet jeśli w jakiejś części to także kreacja. Jest to ekscytujące i wzruszające. Kupuję sobie Pufelskiego w papierze i liczę na autograf. Kupię go też najbliższym w prezencie. I Was namawiam. „Pawilon małych ssaków” robi człowiekowi dobrze.
Myślicie, że ten tytuł oddaje sedno sprawy? To przewrotny tytuł, nie dajcie się zwieść. Są tu zwierzęta, czasem w tle polityka, pandemia, wydarzenia, które już są częścią wielkiej historii. Ale dla mnie jest to przede wszystkim wzruszający portret odchodzącego pokolenia polskich Żydów. Oczywiście, są też Polacy, Niemcy, Kaszubi – a do tego Boże Narodzenie, Chanuka i spotkania z mniejszościami w ramach Żywej Biblioteki czy akcji pomocowych dla uchodźców. Sercem tej książki jest jednak pamięć – nie tylko ta o Zagładzie, ale także, a może zwłaszcza: o malutkich gminach żydowskich rozsianych po Polsce, o oddziałach TSKŻ-tu, o żydowskim aktywizmie i organizacjach wcale nie tak licznych, a jednak zrzeszających członków różnych pokoleń, o szabatach i Limudzie, grzebaniu w zdjęciach i historiach rodzinnych. I może pozwalam sobie na zbyt wiele, może to nadużycie, które jest niestosowne i pozwalam sobie na nie tylko dlatego, że znam autora, ale myślę, że nie jest on wcale tak inny od dziadka Hilka, który zamykał się w pokoju i studiował chrześcijańską Biblię, ale kto go tam wie, co właściwie studiował? A może rozpamiętywał?
To jest książka o zoo, o zwierzętach, o rodzinie, o przyjaciołach, nawet o wydarzeniach historycznych. Ale tak naprawdę Patryk Pufelski jest trochę jak swój dziadek. Z wierzchu jest coś, co wszyscy znamy, pod spodem ginący świat. Wiem, że to powiedziane z patosem, ale nie umiem inaczej. Niech Was nie zwiodą kotiki. One są oczywiście bardzo ważne, ale nie tu jest sedno. To opowieść o odchodzącym świecie ostatnich polskich Dzieci Holokaustu.
Czytałam to, płakałam. Może też dlatego, że znam wielu z opisywanych ludzi. Potem znów czytałam. A potem sobie pomyślałam, że chciałabym, aby i nasze pokolenia były pamiętane z taką wrażliwością i uważnością na szczegół, z taką empatią i z emocjami, bo narrator czasem się wkurza, czasem się wzrusza i zdecydowanie jest zaangażowany. Myślę, że czytelnik zaangażuje się wraz z nim, nawet jeśli nie zna opisywanych osób.
P.S. Szczególne propsy idą dla dwóch scen: •fasolka w sosie pomidorowym – TAK! Śmiałam się w głos i myślałam: o, jak ja to rozumiem. •ciągnące się pożegnania przez telefon – dokładnie tak rozmawiam z moimi rodzicami
Dobra, pieprzyć to, najlepsza książka tego roku. Ale nie umiem tak dobrze w słowa, żeby Wam to sensownie uargumentować. Krztusiłam się ze śmiechu, klęłam ze złości, smarkałam ze smutku. Mam poważną ochotę zacząć ją czytać od nowa, a najchętniej poszłabym do Patryka, wzięła go przytuliła i gorąco podziękowała za to, że istnieje. Bez takich ludzi świat byłby w strasznej dupie.
Patryk Pufelski jest pięknym człowiekiem i jestem wdzięczna, że podzielił się z nami kawałkiem swojego życia. Tyle wzruszeń mi dała ta książka, tyle nadziei..
Nie wiem, czy to będzie najlepsza książka, jaką przeczytam w tym roku, ale już teraz jest mocną kandydatką do książki ulubionej. Niesamowicie czuła, bezpretensjonalna, jednocześnie stoicka i emocjonalna, zabawna i pełna głębokiego smutku, naznaczonego piętnem Zagłady. Pufelski pisze o swojej sympatii do twórczości Wichy i tę sympatię tu widać, chociaż mówi własnym językiem i pozostaje bliżej czytelnika. W "Pawilonie" splata trzy zasadnicze wątki: doświadczenia pracy w różnych ogrodach zoologicznych i relacji w ze zwierzętami od czasów wczesnego dzieciństwa, doświadczenie homoseksualności w brunatniejącej, homofobicznej Polsce oraz historię rodzinną, przede wszystkim w kontekście żydowskiego dziedzictwa (wciąż żywego i kultywowanego) na tle historii Gdańska i gett żydowskich w Polsce, Zagłady i wspomnień Dzieci Holocaustu. Korowód postaci z rodzinnego archiwum i zbiór anegdot z krakowskiego (i nie tylko) ZOO tworzą zestaw przeglądających się w sobie nawzajem obrazków. Zmarła Maria Janion. W słoniarni urodziły się kapibary. Zółwica Gertruda zapadła z sen zimowy. Ponad 80-letnia przyjaciółka Krysia choruje na Alzheimera i nie poznaje już świata. Pingwiny wysiadują jajka. Pierwsze spotkanie z nowonarodzonym synkiem przyjaciół. Umarła ukochana fretka. Umarł dziadek, a tęsknota jest trudna i niejednoznaczna, bo naznaczona nie zawsze dobrą relacją. Nowy chłopak i rozstanie z ukochaną foką, która wyjechała do innego ZOO. Tragedia zwierząt, które zginęły w innym ogrodzie podczas pożarów. Tragedia Żydów w getcie. Czułości Pufelskiego wystarcza dla wszystkich - o ważnych zwierzętach w swoim życiu pisze z taką samą uwagą jak o ważnych ludziach. W natłoku imion trudno momentami połapać się już, kto jest kim, ale to nic. Niespełna 230 stron to lektura na jedno popołudnie, bo trudno się od tego oderwać - ale warto zatrzymać się, przyjrzeć detalom, rozsmakować się w poszczególnych fragmentach. Ja po skończeniu zaczynam raz jeszcze od nowa, co nie zdarza mi się w zasadzie nigdy - ale nie mam jeszcze ochoty opuszczać bohaterów Pufelskiego. I z całej siły mam nadzieję, że to początek wspaniałej literackiej kariery.
Z czułością o życiu w świecie, gdzie polak, żyd i gej to jedna osoba, a na dodatek pracuje w ZOO. Przecież już samo to brzmi jak najlepsza zachęta do czytania!
Słuchajcie to jest najlepsze, co mi się w tym roku przydarzyło, a dzisiaj zaczyna się grudzień (i działo się dużo dobrych rzeczy od stycznia). Wiwat Patryk Pufelski, wiwat Babcia Pipkowa
Pierwszych 50 stron czyta się z uczuciem "ojej, ale cute", ale potem robi się już nieznośnie. Czuć brak rzetelnej redakcji (pewne wątki i informacje powtarzają się co kilkanaście stron), żenuje name dropping ("Pan Wajda pocieszał mnie jak się rozstałem z chłopakiem a pani Olczak Ronikier pozdrawia serdecznie"), przestaje już bawic urocze z początku stylizowanie się trzydziestolatka na babunię (dobrze, że pod koniec książki przyznaje, że przejście na emeryturę jest jego fantazją od dziecka). A przede wszystkim - ta książka nie ma absolutnie żadnego spójnego kształtu, nie ma kręgosłupa, nie wiadomo o czym jest, to po prostu zbiór anegdotek.
Zaczęłam czytać Pawilon Małych Ssaków dzień po śmierci Dzibutka, który był moją niezbyt rozgarniętą 17-letnią kotką, wiecznie brudnym czarnym kłębkiem niezachwianej wiary w czlowieka. Więc gdy zanosiłam się płaczem już po pierwszyn zdaniu o śmierci jeża Tadeusza i tym, że może poszedł do jeżowego nieba, wiedziałam, że to książka dla mnie, na teraz. Jest tu dużo zwierząt i pandemii, dobrych ludzi i Zagłady, a to wszystko przetkane niesamowitą dawką czułości, wdzięczności, a czasem naiwności. Bardzo mi było miło.
Zostało mi 30 stron do końca i nie ma opcji, żebym zmusiła się i dokończyła tę pozycję. Nie przemówiła do mnie ani forma, ani nawet treść, bo szczerze mówić, moim zdaniem naprawdę niewiele jej było.
Zostałaam z gorzkim rozczarowaniem, zmęczeniem i pierwszą niedokończoną książką tego roku...
Albo śmiałam się w głos, albo się wzruszałam. Ujęła mnie niezwykła czułość autora do zwierząt ludzkich i nieludzkich, które spotyka na swojej drodze. To pamiętnik, w którym często zdarzają się lapidarne wpisy typu "Przeczytałem, że tydzień temu zmarła Ida Haendel" albo "Najstarsza gorylica na świecie, samica o imieniu Fatou z berlińskiego zoo, obchodzi dziś 65 urodziny". Ale są też dłuższe wpisy, anegdotki rodzinne, a że rodzinę autor ma dużą, o bogatej i historii (jej część to ocaleni z Holocaustu), to historie są przeciekawe, śmieszne, smutne, ciepłe i dające nadzieję. Jest bardzo dużo zwierząt, bo autor jest opiekunem w zoo i to takim z powołania i z miłości. Poza wszystkimi zaletami tej książki w warstwie emocjonalnej, to ciekawie było też odrobinkę poznać jak wygląda życie osoby, która pracuje w zoo.
dziennik o wszystkim, pełny interesującej wiedzy i pamięci w zakresie zwierząt tych mniej i bardziej domowych. ciekawostki z lekkością przeplatają się z rozważaniami nad historią rodziny, tożsamością, sytuacją społeczno-polityczną, społecznościami i szeroko pojętymi relacjami. książka błyszczy przyjemnym poczuciem humoru, które dopełnia poszczególne wpisy, lecz jej prawdziwa siła leży w wachlarzu eksponowanych uczuć, które stają w kontrze do chłodnej obojętności. tak bardzo potrzeba nam czułości, ciepła i empatii do tego, co nas otacza, tak rzadko stawiamy je na piedestale. dużo tu momentów, gdzie można się wzruszyć, zezłościć, roześmiać. zaangażowanie to też przeciwieństwo obojętności i myślę, że też chciałbym być tak zaangażowany jak pufelski.
Naprawdę było uroczo :) a dodatkowo autor kocha Geralda Durrella i ja tę miłość podzielam :) plus sporo krakowskich smaczków i wspomnienie (przez chwilunie, ale zawsze!) trochę już zapomnianego Piotra Skrzyneckiego
Tytułując swój wykład noblowski Olga Tokarczuk bezbłędnie odczytała i zdiagnozowała potrzeby oraz bolączki narodu polskiego. Wychowywani w apologii historycznych klęsk i pielęgnacji wrogości wobec Innego (jakkolwiek nazwanego), cierpimy na deficyt czułości. Choć uwielbiamy kochać. Wysyp tzw. polskich komedii romantycznych z czasownikiem „kochać” odmienianym w tytule przez wszystkie osoby jest tego najlepszym przykładem. Wiele osób przyrównuje dziennik Patryka Pufelskiego do balsamu lub kocyka i myślę, że jest to porównanie trafne i dobrze oddające istotę rzeczy, o której mówiła wcześniej Olga Tokarczuk. Brakuje nam takiej czułostkowości, dobroduszności, delikatności i dobrotliwości i wobec braku możliwości przepisania ich na receptę, tego rodzaju lukę powinna starać się wypełnić nam taka literatura, jaką uprawia m.in. Patryk Pufelski. Jego zapiski tchną bezpretensjonalną czułością, dziecięcym zachwytem nad codziennością, naiwnością podszytą epikureizmem i ciepłymi pokładami empatii. To taki literacki przytulasek i antidotum na inwazję smuteczków, choć mam wątpliwości, czy nominacja do Nike nie jest w tym wypadku nieco na wyrost. Najbardziej chwyta, gdy pisze o seniorach. Choć fragmenty o interakcji ze zwierzętami też chwytają za serducho. O sobie napisał: jestem melancholikiem ze skłonnością do sentymentalizmu, lubiącym monotonię, powtórzenia i frazy rozdzierające serce. Witaj w klubie, Patryku!
Dzienniki to nie do końca moje medium, a tutaj troszkę brakowało mi więcej szczegółu (plus niestety, brak pamięci do imion nie pomaga z pamiętaniem jakiego gatunku jest dane stworzenie (człowiek? Nie człowiek?), ale dodatkowa subiektywna gwiazdka za te wszystkie szczegóły pokrywające się z moim doświadczeniem i życiem - te same imiona i powiedzonka kaszubskiej rodziny, te same miejsca odwiedzane z babciami, te same nazwiska sąsiadów, te same cmentarze, te same dania.