Aneta Jadowska's Blog

February 15, 2025

Gdy Nikita przychodzi z historią

W listopadzie zeszłego roku życie mi się posypało. Starałam się funkcjonować, ogarniać i jakoś dawać sobie radę ze wszystkim, co się działo, a w tyle głowy stale miałam pulsujące pytanie: czy będę w stanie pisać? Wiedziałam, że jeśli odpowiedź będzie brzmiała „nie”, będzie jeszcze gorzej, bo nie wyobrażam sobie życia bez pisania. Ale też, po prawdzie, nie wyobrażałam sobie życia bez mojej ukochanej osoby, więc granice wyobraźni i tak już były nadszarpnięte.

Zaraz po pogrzebie pisałam „Wnuczkę morza”. Nowy świat, nowa bohaterka, Bałtyk obiecujący zabrać część ciężaru. Przetrwałam z nimi pierwszy miesiąc po śmierci Rafała. Trochę jak w kieszonkowym wymiarze, miejscu bez wspomnień, bez przeszłości, czysta karta.

A potem siadłam do planowanej Maliny. I okazało się, że tu zderzyłam się ze ścianą. Koźlaczki napędzane są ciepełkiem, pluszem i dobrymi emocjami, a tych nijak w sobie nie mogłam znaleźć. Nerwica podniosła łeb i czarne myśli wypełniły moją głowę. Szykowałam się na trudną rozmowę z wydawcą o przyszłości planu wydawniczego.

I wtedy przyszła Nikita. Nie jest specjalnie społeczną czy towarzyską istotą, ale usiadła obok i powiedziała:

– Słuchaj, nie jest dobrze, rzadko jest. Ale możemy przez to przejść razem. Mam taką historię… smutną, splątaną i niejednoznaczną, jak to bywa w Warsie. Do Sawy też się zapędzimy. Nie obiecuję ci poprawy humoru, nie mówię, że poczujesz się lepiej w moim świecie, ale obiecuję, że nie będziesz się nudzić. Jak chcesz poklepywania po plecach, Łosiek też jest do usług. A Michaś za pudełko lodów obieca ci, że jesteś jego prawie ulubioną osobą na świecie. Zaraz po mnie.

Nie od razu odpowiedziałam. Nie wiedziałam, czy to dobry pomysł. Bo Nikita miała rację, Wars i Sawa nie są lekkim miejscem do spędzenia kilku miesięcy.

– Możesz tu siedzieć i zamartwiać się, że nie dasz rady się dostać do Zielonego Jaru, albo możesz iść z nami. Przynajmniej będziesz miała zajętą głowę. Jeśli nie wyjdzie z tego książka, trudno. Przynajmniej się czymś zajmiesz na jakiś czas i nie będziesz gapiła się w ścianę.

I tak trafiłam na sprawę Madali Gorgonos, na Przeklętą Wyspę na Upiornym Jeziorze. Nie był to najłatwiejszy czas dla żadnej z nas. Ja przeżywałam swoje problemy, Nikita swoje. A Madala przeżywała najgorszy czas w swoim życiu. Nie była to najweselsza impreza na świecie, ale rozumiałyśmy się w chwilach rozpaczy.
 I wyszła z tego powieść. Może niespecjalnie radosna, ale gdzieś pod tymi pokładami szajby, wściekłości i śmierdzącej glonami magii kryła się jakaś nadzieja.

Nie wiem, czy będę w stanie kiedyś jeszcze pisać wesołe książki. Mam nadzieję. Ale na tę chwilę ta była dla mnie najlepsza. Może to jest urok Nikity.

Iza Stawicka, jedna z dzielnych Pelikanek, powiedziała mi kiedyś, że kocha Nikitę, bo jest nie do zdarcia. I ma rację. Po wszystkim co przeszła, walczy o siebie i buduje swoje życie na gruzach przeszłości. Wańka Wstańka. Los jej nie oszczędza, ale jej woli życia i siły nic nie jest w stanie złamać. Nie mogła mi zaoferować pluszu i ciepełka, bo w niej też nie ma go za wiele, ale była tam dla mnie, co doceniam.

Mam nadzieję, że i Wy spędzicie z Nikitą, Łośkiem, Madalą i resztą ekipy dobrze czas. Niezależnie od tego, przez co przechodzicie, Wars i Sawa są dobrym miejscem, by się schować przed światem.

Artykuł Gdy Nikita przychodzi z historią pochodzi z serwisu Thorn - Oficjalna strona Anety Jadowskiej.

6 likes ·   •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on February 15, 2025 15:58

January 27, 2022

10 rocznica premiery Złodzieja dusz!

Nie jestem zbyt dobra w rocznicach. Mój mąż może poświadczyć, jeśli nie zapisze sobie przypominaj ki w telefonie i drugiej – w kalendarzu, przepadło. A już zwłaszcza teraz, w czasie epidemii, gdy czas splata się  w dziwne supły, raz biegnie, raz stoi i ocena, co było dawno, a co trzy dni temu czasami po prostu mnie przerasta. O tym, że minęło dziesięć lat odkąd skończyłam pisać Złodzieja dusz przypomniałam sobie prawie dwa miesiące po rocznicy. Co poradzić, 2020 rok był dziwny.

Ale teraz o dziwo zapamiętałam… Może dlatego, że akurat w połowie stycznia skończyłam trzy duże projekty i odesłałam je do wydawnictw, więc miałam chwilę na to, by rozejrzeć się wokół siebie i nawet zarejestrować, że zaczął się 2022. I ciągle był styczeń… A to oznaczało,  że zbliżała się 10 rocznica premiery Złodzieja dusz!

Tak, to już dziesięć lat. Dekada. Wg ludzkiej miary to byłby już solidnie wyrośnięty dzieciak, na progu bycia nastolatkiem. Wg miary psiej, byłby to już starszawy jegomość. Według mojej miary to było niedawno, ledwie mrugnęłam, ale też wieki temu.

Początek całkiem nowego życia i zatrzaśnięcie drzwi na nosie starego, do którego wracać nie chciałam. Wystarczyło napisanie jednej powieści, bym wiedziała, że to jest coś, co chcę robić w życiu i nic innego nie zdoła mi tego zastąpić. Miałam moją marchewkę, która kiwała mi się przed nosem i sprawiała, że nie chciałam się zatrzymać, dopóki nie będzie moja.

Premiera nie poszła dobrze. To obiektywne stwierdzenie. Sporo było wpadek. Nikt mi nie pokazał plików, zanim poszły do drukarni. Może gdybym je widziała, przynajmniej na stronie tytułowej nie widniałoby „Złodziej Dusz 1”, bo mogłabym wyjaśnić, że nigdy nie będzie Złodzieja Dusz 2, a nazwa serii brzmi kompletnie inaczej. Nikt nie pytał. Okładkę też widziałam pierwszy raz na oczy, gdy znalazłam książkę na półce w księgarni. Egzemplarze autorskie dotarły kilka dni później. Nie wiedziałam, co myśleć o bardzo ładnej, acz bardzo nie pasującej do książki grafice Kasi Oleskiej. I blurb, ona jedna i ich dwóch, on nr 1, on nr 2… Przeklinałam i śmiałam się przez łzy, domyślając się, całkiem trafnie, co ten blurb rozpęta…

W tamtym czasie byłam jeszcze świeżynką naiwną i niemal na wdechu czekałam na to, co się dalej wydarzy, na promocję, na szum. Nic takiego się nie wydarzyło. Bolesna była świadomość, że debiutantki wypuszcza się jak chwiejące się na nóżkach nowonarodzone żyrafki, by radziły sobie same. Przeżyje, to dobrze, nie przeżyje, przynajmniej lwy nie będą głodne…

Ale miałam szczęście. Dużo szczęścia. Ale po kolei…

                                                                                              *

Złodzieja dusz napisałam na złość. Wyrósł z frustracji studiami doktoranckimi, uniwersytetem, moim wydziałem, moim promotorem, moją pracą, szufladkami, w które nie pasowałam, a jednak zbyt długo próbowałam się zmieścić. Gdybym w tamtym momencie nie zrobiła skoku w bok, pewnie rzuciłabym to wszystko w diabły. I być może doszłoby do brutalnego morderstwa.

Pisanie powieści UF było tańsze niż terapia (ze stypendium doktoranckiego i tak mnie na terapię nie było stać) i szybko okazało się, że w porównaniu z latami pisania doktoratu, pisanie powieści jest po prostu rozkoszą.

Skoczyłam w nią na główkę, bez żadnych kalkulacji. Jak długo pisałam, nikogo nie mordowałam. Przynajmniej nie mordowałam nikogo poza kartami powieści. Zachłysnęłam się tą radością. Nie spałam wtedy zbyt wiele, pisałam po szesnaście i więcej godzin na dobę, czasami po prostu padałam przy komputerze, budziłam się po godzinie czy dwóch i pisałam dalej. Nawet nie zaglądałam na skrzynkę uniwersyteckiej poczty, ignorując maile, które wysyłał do mnie promotor. Miałam co innego na głowie.

Miałam zaginionych magicznych, Dorę Wilk, Mirona i Joshuę, miałam szowinistów na komendzie i Żamłodę, konserwatystę  i dupka pierwszej wody, miałam wąsatego złola, którego śmierć, bez wątpienia brutalną, wyczuwałam w powietrzu i była mi jak kocimiętka. Pisałam przez dwa i pół miesiąca jak w dzikim amoku.

Mój mąż obserwował to z boku z lekkim niepokojem, ale potem przyznał, że przynajmniej wydawałam się żywa – po miesiącach uniwersyteckiej apatii to była zmiana na plus. Pilnował, bym jadła i piła, bo wtedy jeszcze nie miałam mechanizmów samozachowawczych. Żyłam tą książką. Wlewałam w nią wszystkie emocje, a ona zachłannie spijała je do dna. Gdy skończyłam, czułam się nieco pusta, ale spokojna. Już była, istniała. Nawet nie myślałam, co dalej.

Skończyłam doktorat. Teraz poszło już łatwo, bo cała pasja i nadzieje leżały już w zupełnie innym koszyczku. To była formalność, domykanie spraw. Nigdy nie lubiłam zostawiać nie dokończonych spraw. Złożyłam pracę.

I zaczęłam pisać kolejną powieść. Nie miało sensu czekanie. Była tam, we mnie, stłoczona i tęskniąca za światem. Za drugim razem poszło nawet łatwiej, bo już wiedziałam, że umiem to zrobić. I wtedy pomyślałam, dobra, Jadowska, masz dwie powieści, co zamierzasz z tym zrobić? Przeczytałam Złodzieja, poprawiłam go trochę i pierwsze pięć rozdziałów wysłałam do Fabryki Słów. Tylko do nich. Czemu? Bo wydawali dwie serie, które lubiłam. Bo wysłanie do większej liczby wydawców wiązałoby się z dokarmianiem nerwicy. Bo chciałam to mieć odhaczone, by wrócić do Thornu i zabrać się na dobre za trzeci tom. W końcu zostawiłam moich bohaterów w takim miejscu, na końcu Bogowie muszą być szaleni, że musiałam szybko do nich wrócić!

Zapomniałam, szczerze mówiąc o tym wysłanym do Fabryki manuskrypcie. Mój mózg  tak działa – albo zapomnę po odhaczeniu, albo wpadnę w galopadę nerwicy, nic pomiędzy. Zresztą, czy nie mówili, że na odpowiedź z wydawnictwa czeka się miesiącami, latami nawet?

Mail od Doroty Pacyńskiej, redaktorki Fabrycznej, przyszedł, jeśli mnie pamięć nie myli, po około trzech miesiącach. „Chcę więcej, to jest świetne!” napisała, a mnie zajęło ładnych parę minut załapanie, co to właściwie znaczy. Wysłałam jej resztę. Tym razem mail przyszedł po mniej niż czterdziestu ośmiu godzinach. Chcą wydać. Tylko czy jestem w stanie napisać więcej? Bo „pojedyncze powieści to się tak sobie”. Odpisałam, że właśnie jestem w drugiej połowie 3 tomu. Tym razem to im chwilę zajęło zrozumienie tego, co właściwie do nich piszę.

Gdyby kogoś z Was czekało zdawanie egzaminów doktorskich i obrona doktoratu… Nic tak nie rozładowuje stresu tych przedsięwzięć, jak świadomość, że to nie jest już najważniejsze. Właściwie, wcale nie jest istotne. Ważniejsze jest to, że mam kontrakt wydawniczy. I na mailu czeka na mnie plik do redakcji. Obroniłam się w październiku. W styczniu następnego roku Złodziej dusz miał premierę.

Moje życie nie zmieniło się z dnia na dzień. Ale zmieniły się moje marzenia. Nawet nie składałam CV na uniwersytet. Wszyscy pytali, co zamierzam zrobić z tym świeżo obronionym doktoratem, a prawda była taka, że gdyby nie moja przyjaciółka, zapomniałabym iść na ceremonię wręczenia, zadzwoniła z pytaniem, czy zarezerwować nam stolik na kolację po rozdaniu…

Pisałam wtedy czwarty tom – pamiętacie, mnóstwo wampirów, wilków i całkowicie zwichrowany zegar biologiczny…

                                                                                              *

Miałam szczęście. Nie tylko dlatego, że Dorocie naprawdę spodobał się Złodziej dusz i była dość przekonująca, by kupili jej entuzjazm nawet właściciele Fabryki Słów, którzy niekoniecznie byli grupą docelową. Miałam szczęście, bo Złodziej dusz, mimo braku promocji, trafił do swoich ludzi.

Gdyby nie Gavran, mały ale dziarski portal fanek i fanów UF, ta historia mogłaby się potoczyć całkiem inaczej. Kometa, Miś, Sophie, Were i pozostała część ekipy zrobiła dla Dory Wilk więcej dobrego, niż dział marketingu wydawnictwa, który miał wtedy ważniejsze premiery na głowie (zawsze zbyt wiele premier, zbyt mało czasu i czasami owieczki lądowały na ołtarzu przewidywanych zysków i wliczonego ryzyka straty).

To chyba od Komety się zaczęło. Znalazła mnie w sieci, co nie było wtedy łatwe. Ona i Miś zrobili mi stronę, namówili na założenie FP (a przy okazji prywatnego konta na FB, bo okazało się, że to konieczne, by mieć status admina), a na forum chwalili Złodzieja i polecali go nowym czytelnikom.

Jestem absolutnie pewna, że następna niespodzianka była ich zasługą. Nie wiem, kto był bardziej zaskoczony, ja czy Fabryka, gdy pod koniec 2012 nakład był wyczerpany. To się nie zdarza zbyt często.

I wszystko ruszyło. Jakby dopiero ten sprzedany bez promocji nakład był jakimś chrztem bojowym, legitymacją pisarską, sama nie wiem. Ale wiele zmienił. Nagle ruszyło nowe wydanie, nowa szata, a przerwy między kolejnymi premierami nie rozciągały się w nieskończoność.

Nie od razu, ale zażarło. Gdyby nie tamten moment, dziesięć lat temu, nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem dziś. A bardzo mi się podoba miejsce, w którym jestem. Jak to podsumowała moja droga przyjaciółka – dziesięć lat zapierdolu. Bez wątpienia. Ale nie zamieniłabym ich na nic innego.

Nic z dobrych rzeczy, które mnie spotkały przez te dziesięć lat, nie wydarzyłoby się, gdyby nie Wy, moi drodzy czytelnicy. Pelikanki moje kochane (które skończywszy czytać powieść natychmiast chcą następne, stąd Pelikanki). Pisanie dla Was jest czystą radością, ale jest możliwe tylko dlatego, że chcecie czytać to, co napiszę.

 Dziękuję Wam za to, co wnosicie do mojego życia. Jesteście najlepsi. I jesteście mistrzami twistów. Gdy myślę, że wiem, czego się mogę spodziewać, odwijacie podwójnego Axla i lądujecie na podium, przeskakując moje nadzieje, oczekiwania czy ostrożne prognozy o kilka długości.  

Niezmiennie Was za to kocham i nie wyobrażam sobie lepszej grupy czytelników.

A teraz się będę wzruszać i chlipać w herbatę, więc na zakończenie:

Wznieście dziś toast herbatką, czy czym tylko chcecie, za Złodzieja dusz, od którego wszystko się zaczęło. Za Dorę Wilk, która samym swoim pojawieniem się powstrzymała mnie przed morderstwem. Za szczęśliwe zbiegi okoliczności i książki, które czasami  trafiają do swoich czytelników fartem.
Za najlepszych czytelników świata, czyli Was.

Wiele się zmieniło przez te lata. Dużo mniej we mnie frustracji. Piszę już nie po to, by nie mordować, bo jedyne mordy, jakie mi w duszy grają, są literackie. To była intensywna dekada. Moje życie nie mogłoby być dalsze od tamtej dziwnej jesienie 2010, kiedy pisałam Złodzieja, czy tamtego stycznia 2012, kiedy książka trafiła do księgarń.  Dwadzieścia dwie książki później (nie licząc licznych antologii) pisanie jest równie ekscytujące, mordercze i intensywne, jak dziesięć lat wcześniej.

A sam Złodziej dusz ma się świetnie. W czasie epidemii wyszło kolejne, w sumie czwarte wydanie  tej książki, śliczne i tęczowe, wreszcie z cudownymi ilustracjami genialnej Magdaleny Babińskiej, co było moim marzeniem od bardzo dawna. Trafia do nowych czytelników – niektórzy byli dziećmi, kiedy Złodziej wychodził po raz pierwszy, inni potrzebowali więcej czasu, by o nim usłyszeć.  Co jakiś czas dostaję mail od wydawcy z informacją, że  właśnie zleca kolejny dodruk i nigdy nie przestanie mnie to zachwycać.

Dziękuję Wam, Duszyczki. Każda i każdy z Was, może się teraz poklepać po plecach. Spisaliście się. Jesteście fantastyczni. Zasługujecie na to, co najlepsze. A ja zrobię, co w mojej mocy, by czekało na Was mnóstwo przygód, wzruszeń i zabawy w kolejnych książkach.

Artykuł 10 rocznica premiery Złodzieja dusz! pochodzi z serwisu Thorn - Oficjalna strona Anety Jadowskiej.

13 likes ·   •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 27, 2022 05:42

April 13, 2019

Witaj, świecie!

Witamy w WordPressie. To jest twój pierwszy post. Edytuj go lub usuń, a następnie zacznij pisać!


Artykuł Witaj, świecie! pochodzi z serwisu Thorn - Oficjalna strona Anety Jadowskiej.

3 likes ·   •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 13, 2019 03:11

January 3, 2018

Podsumowania i zapowiedzi czyli czego się można spodziewać w 2018

Moi drodzy Czytelnicy,


wszędzie czas podsumowań i zapowiedzi…

Był czas, że strasznie się przejmowałam tą całą symboliką przełomu roku, w głowie w kółko słyszałam Johna Lennona, który śpiewnie pytał „so this is christmas and what have you done?” czy jakoś tak. Od jakiegoś czasu nie pyta, najwyraźniej też jest zadowolony z wyników moich podsumowań.


Uważam, że 2017 był dobrym rokiem i przeskoczył o dwie długości 2016 już choćby dlatego, że nie chorowałam i mogłam w spokoju sobie popracować.

Wydałam dwie powieści – Akuszera bogów i Szamańskie tango. Obie przyjęliście ciepło, co zawsze mnie bardzo cieszy.

W tym roku zredagowałam 3 powieści.

Napisałam malutką powieść dla dzieci.

Zaczęłam pisać felietony dla Lubimy czytać – kolejny już wkrótce, bo jeszcze mnie nie wyrzucili. To tylko kwestia czasu, ale cieszmy się chwilą.

Napisałam co najmniej 8 opowiadań (jeśli dobrze liczę) i w 2018 szykuję dla was z tego powodu niezłą, mam nadzieję, niespodziankę.

Odbyłam co najmniej 50 spotkań (jestem zbyt leniwa, by to policzyć dokładnie) i zjeździłam Polskę w szerz i wzdłuż. Na liczenie kilometrów i godzin w pociągach też jestem zbyt leniwa, ale było ich bardzo, bardzo dużo, mimo mojej solennej obietnicy, że mniej jeżdżę.


Ale to wszystko już było. 2017 za nami. Nie zaprząta mi to przesadnie głowy. O wiele bardziej koncentruję się na tym, co będzie.

A będzie, oj będzie.

23602306_10212551196112713_956130433_n

Już 31.01 startujemy w nowy rok z hukiem i przytupem – „Trup na plaży i inne sekrety rodzinne” to mój pierwszy projekt niefantastyczny. Skrzyżowanie kryminału i ciepłej powieści obyczajowej powinno przypaść wam do gustu. Wiem, że ja się w Ustce bawiłam znakomicie i bardzo polubiłam Garstków i resztę ekipy, więc mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. Wszystko zależy od tego, jak bardzo entuzjastycznie zareagujecie i jaki sygnał dostanie mój wydawca. Mam nadzieję, że ją pokochacie, bo dostarcza mi nie tylko dużo satysfakcji i dobrej zabawy, ale też pretekstu, by regularnie wyskakiwać do Ustki, a morze zawsze mi dobrze robi na głowę i pisanie. Więc nie naciskam, ale trochę w waszym interesie jest, by się udało :)


Już w lutym antologia Fabryki Słów pt. „Idiota skończony” i bardzo duży przekrój tematów i autorów. Tak się składa, że moje opowiadanie pożyczyło antologii tytuł i ten właśnie tekst polecam waszej uwadze serdecznie, bo to coś zupełnie nowego. Malina, główna bohaterka opowiadania, to ktoś, kogo jeszcze nie znacie, ale na pewno nie jest to wasze ostatnie z nią spotkanie, bo Malinę i resztę jej nietypowej rodziny odwiedzam regularnie w opowiadaniach, które składają się na jeden z dwóch niespodziankowych projektów. Po ciężkiej chwilami atmosferze Nikity miałam potrzebę czegoś lekkiego, zabawnego, takiego rosołku dla duszy, przyjaznego miejsca z sympatycznymi ludźmi i większą dozą komediowego klimatu. Tak dla równowagi.


Co więcej? Piszę właśnie Nikitę 3 (tak, wciąż się zmagam z tytułem i niewykluczone, że przyjdzie dopiero, gdy dziecię będzie na świecie), więc wszelkie znaki na niebie i na ziemi wskazują na to, że będzie w tym roku premiera Nikity 3.


A późną jesienią szykuję dla was coś absolutnie uroczego i genialnego (skromność zupełnie nie chce się mnie trzymać w tym przypadku, bo naprawdę się cieszę na tę niespodziankę i poświęcam jej każdą wolną chwilę i uwielbiam pracę nad tym projektem) i myślę, że to coś, co wam się bardzo spodoba. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale powiem tyle – Magda Babińska, Nikita, Witkacy, Malina, być może Dora, i całkiem nowi bohaterowie, jak ci z Jak pies z kotem. Jaram się jak czarownica w rękach Inkwizycji i nie mogę się doczekać, bo to coś, co sobie wymarzyłam dawno temu. Za dużo ujawniam i jeśli mi coś nie wypali, będziecie wiedzieć z jak wysokiego konia spadam :) Trzymajcie kciuki.


A i jest jeszcze mały Piotruś Duszyński, Magda jest na absolutnym finiszu i za kilka tygodni będziemy szukać wydawcy dla naszej pierwszej książeczki dla dzieci. Niewykluczone, że znajdziemy. Chyba że wydawcy się przestraszą książki dla dzieci o duchach i umieraniu, ale wtedy znajdziemy inny sposób, by wam to udostępnić, bo wierzcie mi – Magda przeszła samą siebie. Lubię tę historię i nie mam sobie nic do zarzucenia, ale wkład pracy Magdy i jej talent sprawiają, że to jeMoi drodzy Czytelnicy,

wszędzie czas podsumowań i zapowiedzi…

Był czas, że strasznie się przejmowałam tą całą symboliką przełomu roku, w głowie w kółko słyszałam Johna Lennona, który śpiewnie pytał „so this is christmas and what have you done?” czy jakoś tak. Od jakiegoś czasu nie pyta, najwyraźniej też jest zadowolony z wyników moich podsumowań.


Uważam, że 2017 był dobrym rokiem i przeskoczył o dwie długości 2016 już choćby dlatego, że nie chorowałam i mogłam w spokoju sobie popracować.

Wydałam dwie powieści – Akuszera bogów i Szamańskie tango. Obie przyjęliście ciepło, co zawsze mnie bardzo cieszy.

W tym roku zredagowałam 3 powieści.

Napisałam malutką powieść dla dzieci.

Zaczęłam pisać felietony dla Lubimy czytać – kolejny już wkrótce, bo jeszcze mnie nie wyrzucili. To tylko kwestia czasu, ale cieszmy się chwilą.

Napisałam co najmniej 8 opowiadań (jeśli dobrze liczę) i w 2018 szykuję dla was z tego powodu niezłą, mam nadzieję, niespodziankę.

Odbyłam co najmniej 50 spotkań (jestem zbyt leniwa, by to policzyć dokładnie) i zjeździłam Polskę w szerz i wzdłuż. Na liczenie kilometrów i godzin w pociągach też jestem zbyt leniwa, ale było ich bardzo, bardzo dużo, mimo mojej solennej obietnicy, że mniej jeżdżę.


Ale to wszystko już było. 2017 za nami. Nie zaprząta mi to przesadnie głowy. O wiele bardziej koncentruję się na tym, co będzie.

A będzie, oj będzie.

Już 31.01 startujemy w nowy rok z hukiem i przytupem – „Trup na plaży i inne sekrety rodzinne” to mój pierwszy projekt niefantastyczny. Skrzyżowanie kryminału i ciepłej powieści obyczajowej powinno przypaść wam do gustu. Wiem, że ja się w Ustce bawiłam znakomicie i bardzo polubiłam Garstków i resztę ekipy, więc mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. Wszystko zależy od tego, jak bardzo entuzjastycznie zareagujecie i jaki sygnał dostanie mój wydawca. Mam nadzieję, że ją pokochacie, bo dostarcza mi nie tylko dużo satysfakcji i dobrej zabawy, ale też pretekstu, by regularnie wyskakiwać do Ustki, a morze zawsze mi dobrze robi na głowę i pisanie. Więc nie naciskam, ale trochę w waszym interesie jest, by się udało :)


Już w lutym antologia Fabryki Słów pt. „Idiota skończony” i bardzo duży przekrój tematów i autorów. Tak się składa, że moje opowiadanie pożyczyło antologii tytuł i ten właśnie tekst polecam waszej uwadze serdecznie, bo to coś zupełnie nowego. Malina, główna bohaterka opowiadania, to ktoś, kogo jeszcze nie znacie, ale na pewno nie jest to wasze ostatnie z nią spotkanie, bo Malinę i resztę jej nietypowej rodziny odwiedzam regularnie w opowiadaniach, które składają się na jeden z dwóch niespodziankowych projektów. Po ciężkiej chwilami atmosferze Nikity miałam potrzebę czegoś lekkiego, zabawnego, takiego rosołku dla duszy, przyjaznego miejsca z sympatycznymi ludźmi i większą dozą komediowego klimatu. Tak dla równowagi.


Co więcej? Piszę właśnie Nikitę 3 (tak, wciąż się zmagam z tytułem i niewykluczone, że przyjdzie dopiero, gdy dziecię będzie na świecie), więc wszelkie znaki na niebie i na ziemi wskazują na to, że będzie w tym roku premiera Nikity 3.


A późną jesienią szykuję dla was coś absolutnie uroczego i genialnego (skromność zupełnie nie chce się mnie trzymać w tym przypadku, bo naprawdę się cieszę na tę niespodziankę i poświęcam jej każdą wolną chwilę i uwielbiam pracę nad tym projektem) i myślę, że to coś, co wam się bardzo spodoba. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale powiem tyle – Magda Babińska, Nikita, Witkacy, Malina, być może Dora, i całkiem nowi bohaterowie, jak ci z Jak pies z kotem. Jaram się jak czarownica w rękach Inkwizycji i nie mogę się doczekać, bo to coś, co sobie wymarzyłam dawno temu. Za dużo ujawniam i jeśli mi coś nie wypali, będziecie wiedzieć z jak wysokiego konia spadam :) Trzymajcie kciuki.


A i jest jeszcze mały Piotruś Duszyński, Magda jest na absolutnym finiszu i za kilka tygodni będziemy szukać wydawcy dla naszej pierwszej książeczki dla dzieci. Niewykluczone, że znajdziemy. Chyba że wydawcy się przestraszą książki dla dzieci o duchach i umieraniu, ale wtedy znajdziemy inny sposób, by wam to udostępnić, bo wierzcie mi – Magda przeszła samą siebie. Lubię tę historię i nie mam sobie nic do zarzucenia, ale wkład pracy Magdy i jej talent sprawiają, że to jest absolutnie wyjątkowa rzecz.


Myślę sobie, że to wszystko zapowiada się na naprawdę fajny i różnorodny rok. Myślę, że macie na co czekać i mam nadzieję, że sprawię wam sporo frajdy tym, co dla was przygotowałam.


Na pewno będziemy mieli mnóstwo okazji, by się spotkać, bo od 2 do 4 premier (taki jest plan) to nie przelewki i spędzę sporo czasu w pociągach. Ale dla Was warto.


Bo przecież gdyby nie Wy i wasze entuzjastyczne wsparcie dla mojego pomysłu na życie zwanego „zawodowe pisarstwo” nie byłoby mi dziś do śmiechu, a Lennon, jak go kocham, torturowałby mnie pytaniami o to, co osiągnęłam i co zrobiłam ze swoim życiem. Za co Wam serdecznie dziękuję :)

I mam nadzieję, że cieszycie się, jak ja, na to, co przed nami :)

Buziaki dla Was i następna stacja – USTKA

st absolutnie wyjątkowa rzecz.


Myślę sobie, że to wszystko zapowiada się na naprawdę fajny i różnorodny rok. Myślę, że macie na co czekać i mam nadzieję, że sprawię wam sporo frajdy tym, co dla was przygotowałam.


Na pewno będziemy mieli mnóstwo okazji, by się spotkać, bo od 2 do 4 premier (taki jest plan) to nie przelewki i spędzę sporo czasu w pociągach. Ale dla Was warto.


Bo przecież gdyby nie Wy i wasze entuzjastyczne wsparcie dla mojego pomysłu na życie zwanego „zawodowe pisarstwo” nie byłoby mi dziś do śmiechu, a Lennon, jak go kocham, torturowałby mnie pytaniami o to, co osiągnęłam i co zrobiłam ze swoim życiem. Za co Wam serdecznie dziękuję :)

I mam nadzieję, że cieszycie się, jak ja, na to, co przed nami :)

Buziaki dla Was i następna stacja – USTKA

2 likes ·   •  1 comment  •  flag
Share on Twitter
Published on January 03, 2018 13:25

January 12, 2016

Historia pewnej księżniczki i pewnego marzenia

Dziś przekonałam się, że czasami znów mamy 13 lat i to wcale nie jest tak przerażające, jak się wydaje. Przeciwnie. Może być całkiem piękne.


22a9917b01d7e3e6ad798a92c38ab0fd

Jakieś, nie przesadzam, 22 lata temu, zapragnęłam na śmierć i życie maszyny do pisania. Nie byle jakiej. Marzyłam by mieć małą kompaktową Olivetti ale odkryłam, że nie ma polskich czcionek, więc obiektem moich fantazji stała się Princess, odpowiedź łucznika na potrzebę polskiej, kompaktowej, walizeczkowej maszyny. Już wtedy byłam przekonana na zabój, że będę pisarzem, a pisarz po prostu musi mieć maszynę do pisania.

Marzenie nie mogło się spełnić. Nie od razu. Po pierwsze, uciułałam wówczas z kieszonkowego, jakiś nagród w konkursach recytatorskich, literackich i tekstów drukowanych tu czy tam (w tym w Bravo, ale cicho sza, płacili dobrze), całkiem sporą sumę, ale to wciąż była spora suma dla 13 letniej dziewczynki, a nie uniwersalnie wielka suma. Wówczas maszyny wcale nie były takie tanie, bo przecież komputery dopiero raczkowały i maszyny były całkowicie podstawowymi sprzętami biurowymi, na tyle niezbędnymi, że nie musiały być tanie. Po drugie, mieszkałam w malutkim miasteczku, gdzie szczytem wyspecjalizowanego sklepu był sklep z rowerami, o takim z maszynami do pisania nie było mowy. I nie, nie było allegro, choć pamiętam, że przeglądałam ogłoszenia kupię sprzedam wymienię w jakiejś regionalnej prasie. Gdyby ktoś wtedy chciał wymienić maszynę do pisania na nerkę, pewnie dziś bym nie żyła, chyba że wymieniłabym akurat na tę, która po latach i tak przestała działać.

popkorn.pl_plakaty-i-obrazy_255116


Widzicie, maszyna do pisania była mi wtedy niezbędna do życia, jak tlen. Bo oznaczała pisanie, oznaczała możliwość wysyłania swoich tekstów, dawała nadzieję druku. Nikt już nie chciał widzieć rękopisów w poczcie redakcyjnej. Ciężko zrozumieć zwłaszcza młodszym, którzy siedzą sobie teraz przy komputerze jak jeden mąż, skoro czytają to na fejsie… Komputer w moim domu pojawił się znacznie później. Chyba już byłam na studiach, bo należał zdecydowanie do mojej średniej siostry. Na pierwszym roku studiów ludzie oddawali prace zaliczeniowe pisane ręcznie, albo płacili ludziom za przepisywanie ich na komputerze, albo płacili za dostęp do nich w kafejkach internetowych.

Ale, nie wyprzedzajmy faktów. Znów mam 13 lat, chcę, marzę, pragnę. Moja mama czasami wypożyczała dla mnie maszynę do pisania ze szkoły, w której pracowała. Przywoziła mi ją na weekend, kiedy szkoła była zamknięta, a ja przez dwa dni frenetycznie próbowałam przepisać wszystkie swoje rękopisy, które uważałam za wystarczająco dobre, by je przepisać. Stukałam jak szalona od rana do późnego wieczora.


cat-green-typewriter


Aż któregoś dnia na targu, który jak co wtorek się rozkładał na rynku przedborskim zobaczyłam JĄ.

Ok, właściwie nawet nie na targu. Na targu byli ci lepsi sprzedawcy. Ja ją znalazłam na takich lewych straganach rosyjskojęzycznych sprzedawców, którzy rozkładali łóżka polowe i koce w pobliskim parku.

Skolko, ugodno, haraszo i bierij!

Nie znam rosyjskiego, nigdy nie znałam, ale te stragany przyciągały tym, że nigdy nie było wiadomo, co się tam znajdzie. Zabawki, jakieś dziwaczne obrazy, dziadek do orzechów obok podróbki myszki miki… Cuda na kiju, kije na cudach, cudowne kije.

Aż któregoś razu była tam ona.

Maszyna. Olimpia.

Maszyna, jak przystało na sprzęt sprzedawany przez rosyjskojęzycznego sprzedawcę, była niemiecką maszyną z niemiecką czcionką. Wszystkie te umlauty i szarbessesy mnie nie odstraszyły, bo przecież to byłą MASZYNA DO PISANIA! Do dziś pamiętam moją panikę, że o boże, o boże, nie mam przy sobie moich pieniędzy, bo kto by się spodziewał, o boże, gdzie jest mama, o boże, ktoś ją kupi, gdy tylko się odwrócę, gdy tylko odejdę! Pamiętam, jak próbuję zaklepać ją u sprzedawcy, który ni w ząb pewnie nie rozumiał czemu krzyczę i o co mi chodzi. I czemu pokazuję 5 palców, skoro maszyna kosztuje 75 złotych (nie pamiętam, czy to było świeżo po denominacji, ale taka kwota mi się zapisała w pamięci). To było pięć palców na pięć minut.

Liczyłam, że tyle zajmie mi znalezienie mamy, która gdzieś tu przecież była, jak co wtorek kupując warzywa i spotykając znajomych. Znalazłam ją dość szybko i zaczęłam odciągać, nie bacząc na to, że z kimś rozmawiała (co mnie obchodzi ten ktoś, gdy tam ktoś kradnie mi moją maszynę! bo wierzcie mi, w moich myślach ona już była moja i tylko mama musiała mi pomóc odebrać ją tym ludziom i zanieść do domu). Ciągnąc mamę w stronę rosyjskiego targu tłumaczyłam, że mam te pieniądze w domu, ale zanim dobiegnę i wrócę minie pół godziny, a MY, ja i maszyna, nie mamy tyle czasu. Podeszłyśmy do koca w kratę rozłożonego na trawie, zawalonego rupieciami, a ja umierałam z niepokoju, że już jej tam może nie być. Była. Moja mama oglądała ją spokojnie, a ja obok prawie krzyczałam w duchu, że o boże, weźmy ją już, nie mów, że tu brudne, tam wyszczerbione, bo to piękna maszyna i już moja! Ale moja mama była wytrawnym kupowaczem, znała zasady tego targu lepiej niż ja. Zresztą, moja siostra chyba to odziedziczyła, ja do dziś nie umiem się targować. A mama się targowała. Facet sprzedający uśmiechał się pod wąsem (tu być może ponosi mnie fantazja, bo może wydawać mi się, że miał wąsy, a nie miał, ale ja patrzyłam tylko na maszynę, by mi nie zniknęła, gdy mrugnę) i przekomarzali się, że może i brudna, ale się umyje, może i wyszczerbiona pokrywa, ale przecież to nie wadzi. Ale polskie czcionki nie wyrosną, prawda? – rzuca mama i facet wybucha śmiechem. Stargowała 15 złotych. Wracałam do domu w euforii, ściskając tę maszynę, a ważyła dobre 5 kilo.

Kolejne lata pracowało nam się świetnie. Pisałam na niej codziennie. Owszem, dorabianie piórem ogonków, kreseczek, kropeczek i całej reszty diakrytów było upierdliwe. Ale to estetyczny detal, czyż nie? To na niej wystukiwałam maszynopisy, wysyłane Kresowi do Kącika złamanych piór. Pierwsze opublikowane teksty.


d69701632cae1508b10102bc71e6177d


Wyjeżdżając na studia też ją zabrałam i pierwsze prace zaliczeniowe na 1 i 2 roku oddawałam przepisywane na maszynie, fioletowe od kalki, bo drugi egzemplarz paranoiczna ja zostawiałam sobie, jakby zginął prowadzącemu zajęcia. Kto pamięta frustrację, gdy na maszynie pisało się coś bardzo na czysto i pod sam koniec strony był babol z tych, których gęsinka czy korektor nie poprawią? Ech. Potem pisałam już na świetlicowym komputerze, bo coraz częściej pojawiało się oczekiwanie zapisu na dyskietce czy przesłania pracy mailem. A sporo sporo później kupiłam sobie laptopa i maszyna wróciła do domu rodziców.

Bardzo długa historia, wiem. Ale przypomniała mi się dziś nie bez powodu. Rozmawiam z mamą przez telefon. Powiedziałam jej o tatuażu i nie była zachwycona, ale przyjęła to do wiadomości (bo w sumie co może zrobić, klasyczna strategia Anety – mleko się wylało, już po fakcie, pogódź się z tym).

I jakoś tak wspominam, że ostatnio mnie tak naszło i na allegro zaczęłam szukać maszyny do pisania. Tak sentymentalnie. I trafiłam na nówki magazynowe princess Łucznika.

Moja mama:

– Ile kosztują?

– Stówkę plus przesyłka – mówię.

– Ja ci prześlę pieniądze, tylko ją sobie kup – mówi mama.

– Ale czemu? – pytam, naprawdę ciekawa, co ją motywuje, bo przecież, choć niektórzy wątpią, mimo że jestem pisarzem, nie dostaję już kieszonkowego od mamy na przeżycie od wielu, wielu lat.

– Bo zawsze ją chciałaś mieć – usłyszałam.

I troszkę się rozpłakałam. Bo to po prawdzie bardzo wzruszające. I kupiłam sobie pincessę, księżniczka dostanie swoją księżniczkę. I tak, to sentymentalna i mało rozsądna decyzja, nawet jeśli już znalazłam 32 powody, dla których nie można uznać jej za nieracjonalną. Ale przecież jestem dorosłą osobą i mogę sobie kupić maszynę do pisania. Nie wiem, czy moja mama pamięta tę całą historię tak wyraźnie jak ja. Może nie, czasem się zdarza, że patrzy na mnie jak na ufoludka, który ma przerażająco dobrą pamięć do szczegółów, które jej się już dawno zatarły. Ale dziś przez chwilę znów miałam 13 lat i dostałam szansę, by mieć princessę, która była szczytem moich marzeń.I już to warte jest tego kliknięcia kup teraz na allegro.


564460_10151118174108864_592729880_n


PS. Wszystkie ilustracje w tekście pochodzą z mojego katalogu pinterestowego zawierającego mnóstwo ślicznych zdjęć maszyn do pisania. Tak, mam taki katalog A szczytem perwersji jest to, że te zdjecia często ustawiam na tapecie pulpitu mojego lapka. Ponieważ zakup miał miejsce dziś i czekan na przesyłkę, jeszcze nie robię uroczych i przesłodkich zdjęć mojej księżniczki. Ale lepiej niech się na to mentalnie przygotuje.

2 likes ·   •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 12, 2016 04:03

January 13, 2015

January 8, 2015

Złota Era Hollywood cz. 5 Wilki panie, wilki jakieś!

Ostatni dzień zabawy i najbardziej futrem zarośnięta część Heksalogii. To było całkiem przyjemne, wymagało bowiem buszowania wśród tych nieco mniej gładkich i wystylizowanych fotografii… Cóż, wszystko dla sprawy, takie poświęcenie, że hej, oj tak, to były ciężkie dni ;) >


Olaf (i Inge)


To było proste, zwłaszcza kiedy dodałam do równania Inge i najsłodszy romans w wilczym świecie. Paul Newman i Joanne Woodward to imho najsłodsza i najbardziej urocza para w Hollywood. Ponad pół wieku razem, bez skandali, zdrad i afer. Równie w sobie zakochani kiedy mieli lat trzydzieści, co siedemdziesiąt. Serce rośnie, kiedy patrzy się na ich wspólne zdjęcia. A przy tym nie można nie docenić wilczych w duchu komplementów – zapytany o wierność Paul odpowiada: nie rozumiem po co miałbym iść na hamburgera, skoro w domu czeka na mnie wspaniały stek. Kulinarnie ale z jakim uczuciem! Zabawny, przystojny, inteligentny facet o wielkim sercu, hojny filantrop, człowiek wiecznie ciekawy świata i cudowna kobieta, która była jego prawdziwą drugą połówką, na dobre i złe. Nie ma i nie będzie lepszych kandydatów do odegrania ról Olafa i Inge, po prostu niemożliwe.


PN i JW1

Piękni, młodzi, zakochani…


Plus – oglądając sobie ich zdjęcia możemy się zabawić w wyobrażenie sobie tego „happily ever after”, które choć część moich bohaterów musi w końcu mieć. A Olaf i Inge na to zasługują.


PNiJW

Chemii dość, by członkowie stada przygotowywali się już na baby shower


PNJW4

Ilekroć dopadnie was przygnębienie i zwątpicie, czy prawdziwa i wieczna miłość nie zdarza się tylko w filmach i bajkach – wpiszcie sobie w googla tę parę. Ja tak robię :) A przy okazji cudowna recepta na udany związek – para, która się potrafi razem śmiać ma sporo większe szanse na przetrwanie :)


Varg


Nikt nie rzuca tak złowrogich i gniewnych spojrzeń spod zmarszczonych brwi, jak Clint Eastwood. Nikt nie mówi tak niskim, warczącym głosem, oszczędnie cedząc słowa, bo niewiele trzeba, by przeciwnik poczuł, że to nie powitanie, a groźba. Małomówny, twardy, przystojny w ten dziwny i nieco niepokojący sposób, najtwardszy facet w Hollywood, który trzyma palec na spuście, bo bardzo możliwe, że w ciągu 30 sekund najdzie go ochota, by wzmocnić system wentylacyjny w twojej czaszce.


CE

gniewne pomruki i zmarszczone brwi – coś, co zdecydowanie łączy Clinta i Varga :)


Uwielbiałam go jako nastolatka i winię za trwającą do dziś słabość do kowbojów. Musiał dostać rolę i więcej, nawet gdyby nie nepotyzm – dostałby ją, bo jak mało kto pasuje do roli Varga. A jeśli się go już nieco oswoi potrafi się uśmiechnąć tak, że się robi cieplej na duszy. Ale wcześniej trzeba znieść mnóstwo warczenia.


CEwiew

Widzicie, tak się ładnie Varg do wiewiórki uśmiecha… widać swoich uprzedzeń nie przenosi na wszystkie rude stworzenia i warczy tylko na Dorę…


A w ramach gratisu od autorki zdjęcie prezentujące nieznany epizod z życia Varga i Olafa, czyli chłopcy poszli w tango, golenie jest dla słabych, trzeba odreagować całe to wojsko:


PNCE

czy tylko ja chichoczę patrząc na tę fotkę? :)


Bruno i Borys


Uroda Cary Granta i Gary’ego Coopera aż się prosiła o obsadzenie ich w roli wilków, bo są wręcz archetypicznym ucieleśnieniem męskości i testosteron był im więcej niż łaskawy. A do tego wyglądają jak bracia.


Cary jest twardszy, ma w rysach coś bezwzględnego (nie zwiodą mnie te liczne uśmiechnięte zdjęcia). Oczywiście dostaje rolę Brunona. Jak na przeciwnika Dory pożył całkiem długo.


CG

poziom atrakcyjności Starszyzny niepokojąco wzrósł


Gary wygląda na faceta zbyt wrażliwego, by to mu mogło wyjść na zdrowie i do walki stanie wtedy, gdy nie będzie miał innej możliwości. Albo jeśli będzie miał u boku kobietę, która powie mu, że to czas i ma się nie wygłupiać, bo ona chce mieć dom i rodzinę i nie zamierza czekać aż Bruno zemrze śmiercią naturalną.


GC1

Młody Borys, zbyt wrażliwy by mu to wyszło na dobre… Ale jakiż miły dla oka!


Z ciekawostek – między słowami autorki (moimi znaczy) można wyczytać, że panowie mieli jeszcze jednego brata – to jego synem był Robert, gwałciciel i podlec, którym Dora zajęła się w „Po deszczu każdy wilk pachnie mokrym psem”. W powieściach się nie pojawia o nim choćby wzmianka, ale mogę wam zdradzić, że zmarł dawno, kiedy jego brat rozważał dojście do władzy. Był zresztą przyrodnim bratem Borysa i Brunona. Jeśli pojawiłby się w ekranizacji grałby go Rock Hudson. Jak widać tata chłopaków miał mocne geny i podobieństwa się nie wyprą.


RH

Brat o którym nikt nie wie, choć przecież na pierwszy rzut oka widać, że wilk!


Ksenia


Mieszanina słodyczy i siły. Uśmiecha się jak anioł, dopóki jej nie wkurzysz. Wtedy kończą się żarty.


BS1

Może i urocza, ale jeśli ktoś spróbuje skrzywdzić Borysa, zobaczy zupełnie inną stronę Kseni


Barbara Stanwyck poradziłaby sobie z rolą Kseni śpiewająco. Nietuzinkowa, niestandardowa uroda i to coś, co sprawiało, że mimo niedoskonałości jej twarz kochały kamery. I cudownie wyglądają razem z Garym Cooperem.


BS2

I widać, że pomoc Babci była warta każdej złotówki.


Johann


Wielbiciel kabanosów i robienie idioty z Brunona zasłużył na dobre decyzje castingowe. Z jednej strony wilcze geny są bezwzględne, więc poziom testosteronu musi być wysoki, z drugiej ta zwodnicza chłopięcość spojrzenia, która zmyli naiwnych i uśpi czujność posiadaczy kabanosów… I może bym się nawet zastanawiała chwilę dłużej, ale jest jeden aktor, który w tym filmie się po prostu MUSI pojawić, a wciąż go nie ma. A pasuje. Panie i panowie, Robert Redford.


RR

Tylko idiota, albo Bruno mógł myśleć, że to typ faceta, który będzie widział tylko to, co ktoś chce, by widział. Oczy Roberta widzą wszystko.


 


RR1

Za to ty możesz już nigdy więcej nie zobaczyć swojego zapasu kabanosów, po tym, jak przewinie się w okolicach lodówki.


KONIEC


To już koniec zabawy. Przez tydzień spędziłam mnóstwo czasu na buszowaniu wśród zdjęć z najpiękniejszej, być może, epoki Hollywood. Cudowne zdjęcia, oficjalne sesje promujące filmy, sesje dla magazynów, reportaże z planów i rozdań nagród cieszyły moje oczy i nie mniej cieszyło mnie to, jak niewielki ułamek fotografii stanowiły zdjęcia robione przez paparazzi. To wspaniale współgra z magią kina, to, że życie prywatne zostaje tajemnicą, a jeśli nią nie jest, to znaczy, że aktor zaprosił nas do swego domu z własnej i nie przymuszonej woli i pozwala nam cieszyć się jego radością (sesje Paula i Joanne są tego idealnym przykładem). Cieszę się, że mogli wychowywać dzieci z dala od błysków fleszy, zakochiwać się i rozwodzić bez wtykających w to obiektyw reporterów. A jeśli robili sobie nieprzyzwoite zdjęcia (a pewnie robili, bo hej, ludzie mają prawo sobie robić w zaciszu sypialni takie zdjęcia, jakie chcą) to nie było wielkiego ryzyka, że ktoś im się włamie do domu, zabierze album i wydrukuje zdjęcia w gazetach. Może nawet nie znalazłaby się w tych latach 40. i 50. gazeta, która by się na to porwała. Sporo się zmieniło i nie zawsze na lepsze. Więc cieszmy oczy starym Hollywood, wspaniałymi mężczyznami i olśniewającymi kobietami, którzy władali magią, którą do dziś można poczuć, oglądając filmy z nimi. Polecam. To może być niezłe postanowienie noworoczne, jeśli ktoś jeszcze nie ma – obejrzeć choć po jednym filmie z każdym z wymienionych aktorów. Wierzcie mi, to postanowienie, które dostarczyłoby wam mnóstwo radości.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 08, 2015 08:49

January 7, 2015

Złota Era Hollywood spotyka Heksalogię 4. Niebo, Piekło i Thorn

Powoli zmierzamy do końca. Zostają nam jeszcze wilki, ale dziś zamykamy piekielno-pierzasto-thornowe rejony. Przyjemności życzę :)


Rafael


Gdy zaczęłam dumać nad obsadzeniem Rafaela, głównego czarnego charakteru w pierzastych kręgach przyszedł mi na myśl aktor, który jak mało który opanował władczą postawę, a z jego grubo ciosana twarz wyrażała niezłomny charakter. Uzbrojony i niebezpieczny, dogmatyczny jak Mojżesz, którego grał. Charlton Heston zdołałby oddać tragiczną historię Rafaela, którego równie mocno się nienawidzi, jak mu współczuje, bo zawsze będzie musiał żyć z tym, co zrobił. Charlton poradziłby sobie z rolą znakomicie.


CHH

Rafael odegrany przez Hestona nie wybacza nikomu. Sobie również. Co czyni go szczególnie poruszającym.


Baal


Och, to był kłopot. Złota Era Hollywood obfitowała w mężczyzn pięknych, albo charakterystycznych, ale charakterystycznych w nieco inny sposób niż to, czego szukałam. A wtedy przyjrzałam się Kelly’emu i już wiedziałam. Filmowy Baal tanecznym krokiem przemierzy kuchnię i ze śpiewem na ustach przygotuje śniadanie. Na swój sposób przystojny, ale niedoskonały. Ta drobna blizna na twarzy sugeruje historię, o którą chce się zapytać podczas spaceru w deszczu, kiedy akurat nie będzie śpiewał. Hipnotyzujący, nawet kiedy się uśmiecha, w oczach kryje mu się jakaś tajemnica, która zasnuwa cieniem chwile radości. Gene Kelly miał fatalną reputację i każda aktorka słyszała, że powinna się trzymać od niego z daleka. Czy kogoś wam to przypomina?


GK

Może wahałabym się… ale potem zobaczyłam to zdjęcie. I czas wahania minął.


Leon


A to, dla odmiany było całkiem proste. John Wayne. Jeśli macie choć odrobinę wątpliwości, pomyślcie o Johnie mierzącym ze strzelby do kogoś, kto zagroził jego córeczce. Twardy, ale z miękkim sercem. Doświadczony, męski, chropowaty. Tylko szaleniec rozrabiałby w knajpie, w której to on stoi za barem. Albo Braga, ale to właściwie na jedno wychodzi, prawda?


JW1

Nie lubi, by nazywać go pesymistą. Woli określenie „zawsze przygotowany”.


JW

Niejedną wojnę i rewolucję ma za sobą, ale wciąż daleko mu do „zmęczenia materiału”


 


Witkacy


Role melancholijnych detektywów, życiowo doświadczonych policjantów, topiących smutki w alkoholu, odpalających papierosa od papierosa były jego specjalnością. Zdjęcia Humpreya Bogarta wkleiłam do notesu już na etapie zbierania materiałów do pisania powieści. Najbardziej melancholijne oczy Złotej Ery Hollywood, smutny seter, który nie ma złudzeń, bo życie obeszło się z nim szorstko. Nie spodziewa się po nim zbyt wiele. A jeszcze mniej po kobietach. Nic dziwnego, że Anita jest bez szans i czuje nieodpartą potrzebę przymknięcia oka na jego grzeszki.


HB

Szukałam zdjęcia Humpreya z papierosem… a potem zauważyłam, że ciężko znaleźć takie bez papierosa :) w dobie poprawności politycznej byłby przekleństwem producentów, ale cóż, do Witkaca pasuje :)


Drugim wyborem byłby Jimmy Steward, zwłaszcza kiedy widzę takie zdjęcia jak to:


JS

Mug shot Witkaca przyłapanego na posiadaniu nielegalnych używek. Anita po cichu wydrukowałaby sobie to zdjęcie i trzymała w szufladzie, na poprawę humoru.


Aż się chce poprawić mu szaliczek, by się nie przeziębił. Albo kanapkę zrobić, bo wygląda na kogoś, kto się nie odżywia zbyt regularnie. I jak Anita może trwać w postawie niezłomnej, kiedy on się tak uśmiecha? Jak Katia mogła nie ulec pokusie, by zabrać go do domu?


Roman


Olśnienie. Tym właśnie to tłumaczę. Później zajęło mi chwilę wyszukanie zdjęć Clarka Gable’a bez wąsów, kto mnie zna wie dlaczego, kto mnie nie zna – mam mały uraz do wąsów. Wąsy nasuwają skojarzenia z przestępcami na tle seksualnym, ale muszę przyznać, niechętnie, że wąsik Clarka nawet nie jest taki zły i nie kojarzy się z mug shotem.


CG1

Fakt, że ten wąs mi nie przeszkadza musi wiązać się z magią. Nie ma innego wyjścia.


CG

Ta niesforna łotrzykowatość, którą dostrzegam w Clarku uroczo mi się komponuje z osobowością Księcia wampirów i jego sarkastycznymi komentarzami.


Niepoprawny łotrzyk, przewrotny kobieciarz, który nie jest takim płytkim bawidamkiem jak można zakładać. Zaufać mu to stracić palce, ale tylko głupiec chciałby mieć go po przeciwnej stronie barykady, bo za tą niefrasobliwą minką nieskalaną myśleniem, czai się mózg, a on doskonale wie, jak go używać. Po uściśnięciu mu reki policzcie palce i upewnijcie się, że wciąż macie bieliznę. Tak tylko ostrzegam, jego magia jest silniejsza, niż niektórzy chcą pamiętać.


Plus trudno nie zgodzić się z niektórymi poglądami Clarka. Mnie kupił tym zdaniem:


CB

TAK.


 


Kolejny pakiet wsparcia estetycznego dostarczony :)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 07, 2015 07:54

January 6, 2015

Złota Era Hollywood i Pierwotny Triumwirat

Kolejny etap zabawy. Dziś pierwotny triumwirat czyli Pierzaści z małą domieszką Piekielnika. Ostrzegam, że poziom estetyczny może być niebezpieczny dla zdrowia, bo dzieląc wpis na mniejsze części mogę szaleć ze zdjęciami i nawet nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Możecie paść swoje oczy pięknem i nie musicie dziękować :D


Luc


Od niego wszystko się zaczęło – to właśnie Gregory Peck, zainspirował mnie do całej zabawy z szukaniem obsady. Wizualnie doskonały Luc, przystojny i męski. 191 cm wzrostu pozwalało mu w zdominować pomieszczenie, do którego wkraczał, przy czym właściwie pozbawiony był tej samczej dominacji, z którą kojarzy się wielu aktorów sięgających po pierwszoplanowe role. Nazwałabym to klasą. Miał twarz, której widzowie ufali. A błysk w oku podpowiadał, że choć wygląda na grzecznego chłopca, nie znaczy, że w odpowiednich warunkach nie będzie niegrzeczny. Jestem przekonana, że gdyby rządził piekłem, ustawiłaby się kilometrowa kolejka aplikantek. Niewykluczone, że też bym stała, skoro Peck był jednym z moich pierwszych dziewczęcych zadurzeń.


gp

Dowód na to, że grając Luca Gregory może wyglądać na typa niebezpiecznego. Zadzieranie z Lucem tylko na własne ryzyko…


GP40

Dowód, że kolor i wiek tylko sprzyjają niektórym twarzom.


gp1

Bezczelnie wklejam moje najulubieńsze zdjęcie Pecka, nawet jeśli jest na nim sporo młodszy niż powinien być, by odegrać Luca, ale kombinacja jego urody i morza w tle czyni mnie bezradną.


Gabe


Pomyślałam: klasyczna uroda, wysoka i smukła sylwetka, niebieskie oczy i to coś, co sprawi, że postać, która bywa irytująca, będzie jednocześnie fascynująca. I wszystko stało się jasne. Peter O’Toole. Zwierz popkulturalny napisała o nim kiedyś, że to jego obłędnie błękitne oczy popchnęły kinematografię w kierunku kolorowych filmów. Nawet jeśli tak nie było, zasługiwały na to, by zmienić kinematografię. Dwa skrawki nieba w ciemnej oprawie rzęs idealnie pasują archaniołowi. O’Toole może wyglądać władczo, ale ma w twarzy coś, co budzi zaufanie, a to przymiot, którego Gabriel potrzebuje. Jeśli pojawi się na progu i mówi, że urodzisz dziecko, masz w duchu nadzieję, że będzie miało oczy po tatusiu.


POT

Trochę trudniej się wkurzać na Gabe’a, kiedy ma twarz Petera, prawda?


POT1

Legendarne niebieskie oczy. Tak.


I tak całkiem na marginesie… nie umiem do końca tego wyjaśnić, ale patrząc na Petera i Gregory’ego jestem w stanie uwierzyć, że grane przez nich postaci są braćmi. Niby tacy różni, ale jest coś w sylwetce, kształcie żuchwy… Zachodzi podobna kompatybilność, kiedy myślę o nich razem na ekranie, jak kiedy myślę o Deanie i Brando w jednej scenie. Pasowaliby. I oglądałoby się to doskonale.


Michał


Trzeci z triumwiratu, więc musi pasować do braci. Opisałam Michała jako przystojniaka z libido równym zeru. Reakcja kobiecego ochometru niższa, mimo atrakcyjnej obudowy. I tu całkiem subiektywna decyzja. (Czyż nie jest urocze, że tak się zaklinam w tym miejscu, całkiem jakbym w innych punktach tej listy była obiektywna. Nie dajcie się zwieść, subiektywność tej listy jest niezaprzeczalna.) Robert Mitchum. Posiadać idealnie amerykańskiej (jeśli wiecie co mam na myśli) twarzy i jednego z bardziej rozpoznawanych dołeczków w brodzie (choć przegoniły go dołeczek Kirka Douglasa i Cary’ego Granta). Bez trudu odegra archanioła prawego i uczciwego, choć czasami nieco niekumatego. Wojownicy czasem dostają po głowie o jeden raz za dużo.


RM

Moja babcia mówiła, że Pan Bóg, gdy już ulepi człowieka i widzi, że mu się udał, łapie go za brodę i odciska na niej kciuk. I stąd się biorą dołeczki w brodzie :) Mitchum się zdecydowanie udał, więc zasłużył na swój dołeczek.


Na marginesie: średnia wzrostu aktorów wybranych do odegrania triumwiratu wynosi, uwaga, 189 cm. Przypadek? Nie sądzę :) Wkrótce kolejne typy. Wciąż się nieźle bawię, dajcie znać, kiedy wy będziecie mieli dość ;)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 06, 2015 07:25

January 5, 2015

Złota Era Hollywood spotyka Heksalogię, cz. 2, Diabeł, Anioł i awaria netu

Wszechświat próbował mi rzucać kłody pod nogi, gdy tylko próbowałam zasiadać do pisania tego wpisu. Gdy już przebiłam się przez samo poszukiwanie aktora, przez poszukiwanie foty odpowiedniej, przez poszukiwanie w odmętach mej głowy uzasadnienia… zabrakło mi netu, awaria, te sprawy, stąd opóźnienie. Ale co się odwlecze… Smacznego, moi drodzy, moje drogie.

Wbrew pozorom to nie było łatwe zadanie. Pięknych twarzy nie brakuje, to oczywiste, ale szukałam aktorów, którzy pasują nie tylko wizualnie, ale szerzej – są kompatybilni dorobkiem, reputacją, czy „tym czymś”, co sprawia, że obsadziłabym ich w mojej ekranizacji. Możecie się zgadzać, lub nie, ale cóż, i tak to ja jestem dyrektorem tego castingu ;)


galeria

kilka twarzy aktorów kanonicznych, na dowód, że moje zadanie łatwe nie było! Choć research rzadko bywa aż tak przyjemny…


Miron


Paradoksalnie – jeden z największych orzechów do zgryzienia. Już już miałam troszkę oszukać i sięgnąć po Alain Delona, pierwszego złego chłopca kina europejskiego, przed którym w odpowiednim czasie matki ostrzegały swoje córki… ale to byłoby jednak oszustwo. Nie można na skróty importować do Hollywood Francuza i liczyć, że załatwi problem. Kolejni kandydaci odpadali. A nawet zasięgnęłam opinii Zwierza Popkulturalnego, którego to Zwierza zawsze łatwo namówić na przeglądanie zdjęć pięknych aktorów… Proponowała młodego Richarda Burtona… i właściwie byłam o włos, od stwierdzenia tonem mojej siostrzenicy: Ależ to znakomity pomysł! I jakie zabawne mrugnięcie okiem – niekończące się zejścia i rozwody Burtona z oszałamiającą i kapryśną Elizabeth Taylor niczym subtelna sugestia dotycząca wybuchowego związku diabła z pewną wiedźmą… ale wówczas doznałam olśnienia. Tych olśnień było całkiem sporo w tym tygodniu. Otóż uświadomiłam sobie, że nie mogę patrzeć na obsadzenie Mirona jednostkowo, nie mogę widzieć go jako odrębnego bytu, skoro u boku ma Joshuę… którego obsadziło mi się całkiem łatwo… I to zadecydowało. To był przełom.


MB

Kiepska reputacja, lgnące kobiety i szwendanie się po barach jako opis roli? Hej, Marlon zrezygnował z gaży!


Młody Marlon Brando. Pierwszy gniewny, niegrzeczny i nieznośnie naładowany erotycznym napięciem chłopiec Hollywood. Po grzecznej epoce Rocka Hudsona, po niewinnej buźce Montgomery’ego Clifta, po czułych spojrzeniach Gary’ego Coopera nadszedł on. W skórzanej kurtce, bez szacunku do tradycji, bez względów dla wartości. Aktorska bomba z krótkim zapalnikiem. Dziewczęta mdlały i marzyły o złym chłopcu, marząc, że specjalnie dla nich jednak będzie dobry. Bywało różnie. Obłędnie utalentowany miał swoje wzloty i upadki, ale jego kariera do dziś śni się aspirującym do zawodu aktora chłopcom, którzy za dnia kelnerują w hollywoodzkich kawiarniach i biegają po castingach.


Joshua


Tu nie ma wątpliwości. Ptaszyna może być jeden – James Dean. Niewiele mówi, ale emanuje całą gamą emocji i bezradnym buntem. Buntownik, który ma swoje powody, choćby dziadka. Każdy gest przepełniony napięciem. Chłopięcy wdzięk, który nie zdążył zmężnieć. Figura wiecznej młodości. Niebieskie oczy wypełnione smutkiem i jasne, falujące nad czołem włosy  uwodziły dziewczęta na całym świecie.


JD

James już na castingu zaimponował mi wejściem w rolę. Zaimprowizował monolog zaczynający się od dramatycznego wyznania: Dziadku, mam gdzieś politykę, chciałem tylko, żebyś mnie kochał! Popłakałam się i dostał tę rolę.


Błękitne dżinsy opinające tyłek i miłość do szybkich samochodów też miały swój udział w kreowaniu wizerunku chłopaka, który może i jest kłopotem, ale każda dziewczyna chciałaby sobie z takim kłopotem poradzić. Warunki fizyczne i bezsprzeczny talent aktorski pozwoliły mu zbudować imponującą, choć tak krótką karierę – przemknął przez firmament hollywoodzkiego nieba za szybko, by przyjąć kiepską rolę. Zagrałby Joshuę tak, że anioł dorobiłby się grona nowych fanek, plakatów na ścianach dziewczęcych sypialni. A jak pięknie wyglądaliby z Marlonem Brando! I jak oni by razem grali! Podobny warsztat (choć Marlon hojniej szafował środkami wyrazu artystycznego), chmurne spojrzenia, och! W alternatywnej rzeczywistości James i Marlon zostali nominowani do Oscara za te role, szykowała się bratobójcza walka, ale Akademia wspaniałomyślnie przyznała nagrodę exe quo, ignorując to, że regulamin na to nie zezwala. Zaufajcie mi, byłam producentem tego filmu ;)


JD2

James jest równie mocno jak ja zdenerwowany stosunkiem przerywanym, jaki mam z internetem dzisiaj. Popijamy kawę i liczymy, że do jutra się nawróci. Internet, nie James.


Ponieważ walczę z netem i od czterech godzin usiłuję dodać ten post, a potem zamiera mi net i wszystko idzie w diabły, nie będę ryzykować i na razie dostajecie tylko chłopaków. W dalszej kolejności pierwotny triumwirat, Baal, Rafael i Leon. A potem wilki. A co, wolno nam :) Może jutro mój dostawca internetu odnajdzie w sercu boga, bogów, co tam chce, niech znajduje, byle mi internet działał :)


 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on January 05, 2015 13:56

Aneta Jadowska's Blog

Aneta Jadowska
Aneta Jadowska isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Aneta Jadowska's blog with rss.